Maciej Pinkwart
Kebap praktyczny (11)
TUTAJ odc. 4 - Milas z tabletu
TUTAJ odc. 5 - Pan Tarei i Święci Pańscy
TUTAJ odc. 6 - Szukając lamparta
TUTAJ odc. 7 - Biała Gubałówka
TUTAJ odc. 10 - U świętego Mikołaja
23
czerwca 2019. Odpoczywamy. To znaczy, moi
przyjaciele odpoczywają, a ja się męczę na
plaży.
Po śniadaniu pojechaliśmy siedem kilometrów na południowy wschód, czyli w
kierunku, skąd niedawno przyjechaliśmy, bo jest tam podobno piękna plaża.
Owszem, widzieliśmy ją w drodze z Miry, zwróciłem uwagę na jej nazwę: Kaputaş
plaji i od razu wiedziałem, że tu przyjedziemy i że nie będzie mi się to
podobać. No bo tak: przede wszystkim we wszystkich przewodnikach i informatorach
autorzy prześcigali się w komplementach, a burmistrz miasta Kaş, który tym
terenem zarządza pisze na stronie internetowej, że jest to najpiękniejsza plaża
Morza Śródziemnego. Też mi coś… Pan burmistrz powinien się przejechać na
Tsampikę na Krecie, czy na Gerakos na Zakynthos, czy zresztą tu i tam w samej
Turcji. Ale wiadomo, każda sroczka swój ogonek chwali… Parking jest przy
najbardziej ruchliwej szosie w okolicy, a przejście w stronę plaży grozi
śmiercią lub kalectwem, zwłaszcza jak zwabieni reklamą ludzie będą taszczyć na
najpiękniejszą plażę stadko dzieci. A plaża jest 30 metrów niżej, więc schodzimy
po 170 schodach, jak z 10-piętrowego wieżowca.
Potem jest już wspaniale. Plaża znajduje się w dość głęboko wciętej zatoce, co
ją chroni od wiatru: docenicie to z pewnością już koło południa w środku sezonu…
Dodatkowo chroni nas wysepka Saribelen Adasi, położona kilometr od nas na
południe. Plaża ma sto metrów szerokości, dwadzieścia metrów głębokości, sześć
rzędów leżaków, 30-40 miejsc w rzędzie. Ale woda niemal lazurowa, zejście w głąb
morza łagodne, pełne bezpieczeństwo i wspaniały relaks, jeśli oczywiście mamy na
tyle wyćwiczony zmysł koncentracji, że potrafimy się wyłączyć z dźwięków
wydawanych przez dzieci i ich rodziców, a także przejeżdżające powyżej
samochody.
Jednak jest też wygodne zaplecze – toalety, prysznice, przebieralnia, nawet
niewielki bar kawowy. Jest tu też ujście dzikiego kanionu, też noszącego nazwę
Kaputaş, do którego można wejść wprost z plaży, albo od strony szosy. Biegnie
stromo w górę na odcinku 200 metrów i jest dość malowniczy i romantyczny, a
powstał kilka tysięcy lat temu na skutek zawalenia się stropu jaskini, niegdyś
wymytej w skałach przez wodę.
Zaliczone.
Jedziemy dalej na południowy wschód, mijamy powiatowe Kaş, liczące zaledwie
niespełna 10 tysięcy mieszkańców, dziś mające charakter osady turystycznej – a
zarazem ośrodka żeglarskiego i rybackiego, kiedyś ważne miasto licyjskie, potem
zajęte przez Turków, ale do 1923 r. zamieszkałe w większości przez Greków,
którzy potem, w ramach wymiany ludności repatriowali się na zachód. Od lat 80.
XX w. rozwija się tu ruch turystyczny (przeważnie z Wielkiej Brytanii i
Niemiec), a w okolicy są dwa najważniejsze miejsca, przyciągające turystów –
położona o sześć kilometrów od wybrzeża wyspa Kastelóriso – najdalej na wschód
wysunięta posiadłość grecka, dokąd można popłynąć promem (szczególnie wiele osób
jeździ tam w piątki, na tradycyjny grecki targ) oraz usytuowana dwadzieścia
kilometrów na wschód (w kierunku Demre) wioska Kaleköy, odwiedzana przez
turystów głównie z uwagi na położoną opodal wysepkę Kekova, atrakcyjną ze
względu na usytuowane przy jej północnym brzegu podwodne ruiny, z ogromną
przesada nazywane turecką Atlantydą. Tam właśnie się wybieramy.
I to będzie w zasadzie jedna z dwóch porażek turystycznych na naszej trasie.
Błąkamy się po okolicy, owszem – dość malowniczej, ale w sumie nie specjalnie
interesującej,
może z wyjątkiem wielkiej plantacji papryki (pod folią, oczywiście), gdzie nas
doprowadziła nawigacja, zupełnie zwariowana w tym miejscu. Koniec końców
docieramy do portu w Kaleköy, skąd odpływają łódki, wożące turystów do
„zatopionego miasta” koło Kekovej. Tłok. Późno. Drogo. Nieatrakcyjnie.
Widzieliśmy już tyle „zatopionych miast”, które w sumie są nie koniecznie
starsze od tego widzimy w ich okolicy na powierzchni, a ich atrakcyjność polega
na tym, że kiepsko zachowane ruiny – przeważnie urządzeń portowych, domów
mieszkalnych, niekiedy fragmentów ulic – znalazły się kilka metrów pod
powierzchnią na skutek osunięcia się gruntu po trzęsieniu ziemi. Darowujemy
sobie.
Spacer po porcie Kaleköy, małym i sympatycznym, z mnóstwem sklepików i
niewielkich restauracji wystarcza nam w zupełności. Renatka znajduje w jednym ze
sklepików ładną sukieneczkę, na upartego regionalną, więc zadowolona, mnie
satysfakcjonuje menu przybrzeżnej restauracji, Michał trochę żałuje, żeśmy nie
popłynęli na wyspę. Po obiedzie maszerujemy wzdłuż brzegu, żeby obejrzeć
nieliczne tutejsze zabytki licyjskie, wśród nich nekropolę, ruiny zamku (z
niewielkim teatrem) i rozproszone pozostałości po epoce rzymskiej, przemieszane
ze współczesną niepiękną i dość biedną zabudową, wygląda na to, że Kaleköy ma
jeszcze przed sobą karierę turystyczną.
Wieczór w Kalkan. Siedzimy na tarasie, Angole wyjechali, więc nie słychać
pijanych wrzasków, za to po zachodzie słońca nad dachami odległych hoteli i
pensjonatów nie stąd ni z owąd rozbłyskują sztuczne ognie i słychać
okrzyki
radości. Nie wygląda to na wesele czy uroczystość rodzinną, bo fajerwerki
pojawiają się w kilku różnych, dość odległych miejscach. Nad portem
wznoszą się wysokie hotelowce, wygląda na to, że to z ich dachów lecą sztuczne
ognie. Do Sylwestra daleko, żadnego święta narodowego w Turcji Internet nie
wykazuje. Dowiadujemy się dopiero nazajutrz.
Otóż 31 marca 2019 r. w Turcji odbyły się wybory samorządowe. W skali całego
kraju wygrała je rządząca partia Sprawiedliwości i Rozwoju (AKP), kierowana
przez prezydenta Recepa Erdoğana. Ale w trzech wielkich miastach – Stambule,
Ankarze i Izmirze wygrała opozycja. W Stambule zwyciężył kandydujący na
burmistrza Ekrem Imamoglu z opozycyjnej lewicowo-liberalnej partii
Ludowo-Republikańskiej (CHP), pokonując wysuniętego przez Erdoğana rywala o
kilkanaście tysięcy głosów. Władze centralne, które jak wiadomo mają w Turcji
wpływ na niemal wszystkie instytucje rządzące krajem, doprowadziły do tego, że w
tych trzech nieposłusznych miastach wybory uznano za nieważne, a
Centralna Komisja Wyborcza nakazała ich powtórzenie. No i właśnie te powtórne
wybory odbyły się dzisiaj, 23 czerwca 2019. I rządzącym trochę nie wyszło: znów
wygrała opozycja, i to znacznie większą różnicą głosów - na niespełna
50-letniego Imamoglu w 15-milionowym Stambule głosowało teraz o 700 tysięcy osób
więcej, niż na jego przeciwnika (poprzednio wygrał różnicą 13 tysięcy głosów…).
I stąd fajerwerki i radość na ulicach – w Kalkan chyba partia rządząca ma sporo
przeciwników…
Małe westchnienie w stronę kraju nad Wisłą: kiedy tylko
ukazały się wstępne wyniki wyborów w Stambule, prezydent Recep Erdoğan, chyba
nie spodziewający się tak spektakularnej porażki jego partii – natychmiast
pogratulował Ekremowi Imamoglu, z którym przegrał przedstawiciel partii
prezydenckiej. Pogratulował mu także jego bezpośredni rywal, zaś sam Imamoglu
stwierdził, że satysfakcjonujący go wynik nie jest zwycięstwem nad
przeciwnikiem, tylko początkiem nowej, wspólnej drogi. W pierwszych słowach
swojego wystąpienia zwrócił się też do Erdoğana, deklarując współpracę samorządu
z władzami państwowymi dla dobra ludzi. I dodał, że wynik wyborów świadczy, że
demokracja w Turcji ma się dobrze. Wszyscy ci, którzy porównywali Turcję do
innych krajów w regionie dostali nauczkę – powiedział. W swojej kampanii
wyborczej główna partia opozycyjna w ogóle w zasadzie nie krytykowała rządzącej
AKP, tylko koncentrowała się na własnym planie na przyszłość. A hasło Imamoglu
brzmiało: Wszystko będzie dobrze.
Jakoś tego sobie nie wyobrażam w naszej szerokości geograficznej…
24
czerwca 2019. Lato się zaczęło, najdłuższe dni w
roku trwają, co oznacza, że już zaczynamy zjeżdżać ku jesieni, dni staną się
krótsze i w zasadzie tu, w Kalkan, po raz pierwszy w tym sezonie przyszła mi
myśl o zmianie opon na zimowe… Ale na razie to jeszcze odległa perspektywa.
Jedziemy ponownie na plażę Patara.
Dziś ludzi jakby trochę więcej, morze mniej spokojne, ale ogólnie przyjemnie i
sympatycznie. Do momentu, kiedy jakaś większa fala zaskakuje mnie od tyłu, kiedy
już jestem całkiem blisko brzegu, zwala z nóg i rzuca siedzeniem o dno. Choć
biały dzień, widzę wszystkie gwiazdy i żałuję, że prawo Archimedesa w tak
niewielkim stopniu mnie objęło – byłem zanurzony co najwyżej po uda. Renatka
podbiega, pomaga mi wstać - daję radę, chyba niczego nie mam złamanego. Mądrze
nie pozwala mi usiąść (z tym zresztą będzie przez jakiś czas problem), idziemy
się przejść po plaży w stronę gniazd żółwi. Przez kilka dni – nawet jeszcze po
powrocie do kraju – będę wspominał Patarę…
Po południu jedziemy w stronę dawnej stolicy regionu Licji – do Ksantos.
Dojeżdżamy do sporego miasta Kınık, skręcamy na północne peryferie i parkujemy w
cieniu
koło kasy, połączonej z kawiarnią i nowoczesnymi toaletami. Teren stanowiska
archeologicznego jest dość rozległy i położony na wzgórzu, co w połączeniu z
coraz większym upałem i skutkami mojej nieudanej zabawy w syrenę morską w
Patarze skłania mnie do dostojnego i nieco sztywniackiego przechadzania się po
ruinach. Jest, oczywiście, teatr, więc ostrożnie siadam na rozgrzanych
kamieniach ław publiczności i obserwuję, jak bezlitośnie obszedł się czas z
niegdysiejszą metropolią.
Osadnicy pewno zaczęli tu przybywać gdzieś w XV-XIV w. p.n.e., jeśli uwierzymy
Homerowi, który wspomina, że stąd miał pochodzić Sarpedon, wielki wojownik i
sprzymierzeniec Trojan, zabity przez kochanka Achillesa – Patroklesa.
Przyjacielem i ziomkiem Sarpedona był inny heros z okolic rzeko Ksantos –
Glaukos. Inni uważają, że Homer sprawę trochę przeinaczył, a pierwszymi
osadnikami w tej części Anatolii byli krewni i potomkowie innego Sarpedona –
brata legendarnego władcy Krety, króla Minosa, który by pozbyć się konkurencji
do tronu, dwóch swoich braci (drugim był Radamantys, władca wysp na Morzu
Egejskim) wygonił z domu na morze. Ślady archeologiczne znalezione w Ksantos
pochodzą z przełomu IX i VIII w., a więcej o mieście wiemy dopiero z dokumentów
z czasów inwazji perskiej w 545 r. p.n.e. Wtedy to miało miejsce dramatyczne
wydarzenie, o którym już wcześniej wspominałem: po przegranej bitwie na otwartym
polu obrońcy Ksantos zamknęli się w mieście, spalili cały majątek, wrzucili do
ognia swoje żony i dzieci, a na koniec uderzyli na wroga, by zginąć co do
jednego. Ocalało tylko parę rodzin, które właśnie były poza miastem.
Nazwa
osady, która dość szybko podniosła się z gruzów i nawet stała się stolicą
Federacji Licyjskiej, bierze się od imienia przepływającej opodal rzeki, której
wody były jasne niesionego przez nią od mułu (cάνθος
znaczy jasny, żółty). Jest to podobno tłumaczenie wcześniejszej, perskiej nazwy
Sirbe, żółty. A Grecy, dość naturalistycznie podchodzący do swej
mitologii, uważali, że rzekę o tym właśnie kolorze utworzyły wody płodowe bogini
Leto, które odeszły podczas porodu jej córki, Licji, patronki i niejako matki
chrzestnej krainy, w której się znajdujemy.
Ksantos, podobnie jak większość miast-państw regionu umiejętnie lawirowało
między walczącymi o te tereny mocarstwami, większości się im podporządkowując,
co przynosiło jej w efekcie korzyści i umiarkowany spokój. Było najważniejszym
członkiem liczącej przeszło 30 miast-państw Federacji Licyjskiej, będącej w I w.
p.n.e. jedną z pierwszych form demokracji w skali ponadlokalnej. Stosunki
z Rzymem układały się dobrze, a gwarancje autonomii dla Licji i jej stolicy
dawał sam Juliusz Cezar, który gościł tu podczas swojej wyprawy do Egiptu w 48
r. p.n.e. Sześć lat później – w dwa lata po zabójstwie Cezara – przed bramami
Ksantos stanął jeden z jego morderców – Marek Juniusz Brutus ze swoim wojskiem,
który w Azji Mniejszej poszukiwałpieniędzy, żołnierzy i sojuszników. Miasto
odrzuciło jego ofertę współpracy i podjęło walkę. Znów, jak wieki temu, siły
najeźdźcy były przeważające, i znów obrońcy Ksantos popełnili zbiorowe
samobójstwo. Brutusa pokonał Antoniusz, a Ksantyjczycy w nagrodę za swą wierność
dla Rzymu otrzymali środki na odbudowę zniszczonego miasta i kolejne gwarancje
niezależności, która miała potrwać do 43 r. n.e., kiedy to cesarz Klaudiusz
włączył Licję i Pamfilię do ziem Imperium Rzymskiego. Mimo tego okres dobrej
prosperity dla miasta trwał nadal, a miejscowa kultura i obyczaje – wcześniej za
sprawą Mauzolosa zhellenizowane – uległy w znacznym stopniu romanizacji.
Potem
przyszło Bizancjum, a z nim chrześcijaństwo, w okolicy rozkwitł kult świętego
Mikołaja, ale niebawem przyszły nieszczęścia elementarne, które praktycznie
zlikwidowały Licję i jej główne ośrodki: trzęsienia ziemi w II i III w. n.e., a
potem od VI do VIII w. straszliwa epidemia dżumy, która spustoszyła Azję i
Europę. Do XIII w., kiedy to te tereny zostały zajęte przez Turków – Licja była
niemal opuszczona.
Zabytki Ksantos pochodzą w przeważającej mierze właśnie z okresu rzymskiego.
Jest tu kilka struktur miejskich – ruiny akropolu, agory, jak wspomniałem –
teatru, murów miejskich i kilku bram. Są też charakterystyczne dla tego miasta
groby – umieszczone na wysokich postumentach krypty i podniebne sarkofagi,
niewątpliwie inspirowane sepulkralną sztuką perską, a
może nawet partyjską, pochodzące z V-II w. p.n.e. Dla mnie najciekawsza jest
stela – niektórzy nazywają ją kolumną - pokryta w całości wyrytym tekstem,
opiewającym zwycięską wojnę mieszkańców Ksantos z Ateńczykami w 429 r. p.n.e.
Kiedyś zapewne stanowiła zwieńczenie grobowca, być może należącego do wodza
tamtej bitwy – Gergisa z Ksantos. Jest to coś w rodzaju tutejszego Kamienia z
Rosetty, bo stela jest trójjęzyczna: zawiera tekst po grecku, w języku
licyjskim i milyjskiego. Te dwa ostatnie to słabo poznane do dziś języki
miejscowe, anatolijskie, o charakterze indoeuropejskim, od mniej więcej V w.
p.n.e. zapisywane alfabetem greckim.
Ksantos od XIX jest terenem eksploracji archeologicznej (głównie dokonywanej
przez Brytyjczyków), a szczególnie modne stało się po 1988 r., kiedy to wraz z
sąsiednim Letoonem zostało wpisane na listę światowego dziedzictwa UNESCO.
Jedziemy teraz do miasta, w którym królowała boska Leto i jej równie boskie (a
może nawet bardziej) dzieci – Apollo i Artemida. Najpierw wracamy do Kınıku, tu
skręcamy na północ w stronę wsi Karaköy, skąd za drogowskazami kierujemy się na
południowy zachód. Letoon - antyczne miasto, poświęcone bogini Leto, leży ok. 6
km od Ksantos. Stanowisko archeologiczne jest niewielkie – przynajmniej ta
część, która jest udostępniona do zwiedzania, ale porządnie ogrodzone płotem
(kasa!) i co dla mnie ważne – leży na terenie płaskim i nie trzeba, jak w
Ksantos, wycinać hołubców po pagórach. No i – choć nadal upał nie ustępuje –
dookoła jest mnóstwo wody: w niewielkich basenikach, w ruinach i podmokłych
łąkach. To zresztą jest przyczyną, dla których tutejsze wykopaliska są trudne,
kosztowne i trwają tak długo: w miejscu prac archeologów muszą pracować pompy, a
i tak większa część dawnego miasta wciąż pozostaje poza zasięgiem wzroku – pod
ziemią, w wodzie i błocie.
To
podobno przekleństwo samej Leto, więc pora przedstawić bliżej patronkę miasta.
Była tytanidą w drugim pokoleniu, córka Kojosa i Febe. Jej uroda
oczarowała władcę bogów Zeusa, czego efektem były ich dzieci – bliźnięta Apollo
i Artemida. Licyjczycy wierzyli, że dzieci urodziły się właśnie w Letoon, ale to
nieprawda (zauważcie, jak zdecydowanie takie zaprzeczenie brzmi w odniesieniu do
mitu…), gdyż wydarzenie to miało miejsce podobno na odległej stąd o prawie 400
km wyspie Delos. I to z przypadku, bowiem zazdrosna żona Zeusa, Hera, skazała
Leto na wieczną tułaczkę, rozkazując wszystkim lądom, wyrastającym z dna oceanu
nie przyjmować ciężarnej. Więc mogła osiąść tylko na Delos, gdyż wyspa ta
uważana była za pływającą, a więc nie miała kontaktu z oceanicznym podłożem. W
dodatku Hera nakazała ścigać Leto straszliwemu smokowi Pytonowi, więc tytanida z
niemowlętami uciekła, aż znalazła się w Licji. Tutaj wędrowała po pustynnej
ziemi, aż znalazła mały stawek, z którego chciała się napić. I wtedy okoliczni
włościanie rzucili się na nią i jej dzieci, chcąc ją przegonić – czy to z
rozkazu Hery, czy z własnej ksenofobicznej ochoty. Zeźlona Leto zamieniła ich
wszystkich w żaby, skazując na wieczne przebywanie w wodzie i błocie stawku, do
którego chcieli jej bronić
dostępu. Ci, którzy przetrwali, okazali bojaźń bożą i zbudowali dla Leto i jej
dzieci miejsce kultu - temenos, w którym z czasem znalazły się imponujące
świątynie, a nawet wyrocznia (Apollo!), a wokół wyrosło całe miasto.
Dodajmy, że Leto i jej macierzyństwo stały się pośrednią przyczyną jednej z
największych mitologicznych zbrodni, a zarazem tragedii, której sprawcami były
boskie bliźniaki. My zwykle do nich mamy stosunek sympatyczny – Apollo to dla
nas patron sztuki i kultury, przywódca muz, no i w dodatku piękny młodzieniec,
którego rzeźbiarski portret wykonany w IV w. p.n.e. przez greckiego rzeźbiarza
Leocharesa, działającego w Atenach i w Halikarnasie, w postaci rzymskiej kopii
trafił do Watykanu, gdzie od czasów XVI-wiecznego papieża Juliusza II budzi
zachwyt wszystkich następców świętego Piotra i ich gości. A Artemida, bardziej
znana pod rzymskim imieniem Diana, jest dla nas piękną i łagodną dziewczyną,
kochającą zwierzęta i patronującą ekologii. Prawda – ta prawda mitologiczna,
rzecz jasna, jest jednak zupełnie inna, można by rzec – diametralnie inna. Oboje
byli złośliwi, żądni krwi, egocentryczni, zazdrośni i mściwi. Najbardziej widać
to po słynnej historii, której tragiczną bohaterka była Niobe, córka Tantala,
króla Lidii i żona Amfiona, króla Teb w Beocji, z którym miała siedem córek i
siedmiu synów. Kiedy miała złożyć hołd boskiej Leto, odmówiła i zaczęła ją
wyśmiewać, że ma tylko dwoje
dzieci,
podczas gdy ona – czternaścioro. Dorosłe już bliźniaki Apollo i Artemida stanęły
w obronie honoru matki i pozabijały strzałami z łuku większość dzieci Niobe,
tylko dwoje pozostawiając przy życiu. A Zeus zamienił Niobe w skałę pod górą
Sipylos w Lidii, gdzie znalazł po licznych mękach spoczynek także jej
nieszczęsny ojciec, Tantal.
Archeolodzy, badający miasto bogini Leto – powinno się raczej używać imienia rzymskiego: Latony, jako że większość zabytków w tym miejscu pochodzi właśnie z czasów rzymskich – pojawili się tu w połowie XIX w., ale systematyczne wykopaliska rozpoczęły się dopiero w 1962 r. Zaś kult Leto, jako bogini patronalnej Licji obserwowany jest od VI w. p.n.e. Głównym miejscem tego kultu, wybudowanym staraniem Federacji Licyjskiej, była imponująca świątynia Ateny z II w. p.n.e., ozdobiona wielkim posągiem bogini i otoczona kolumnami w porządku jońskim, wzniesiona na miejscu wcześniejszego sanktuarium. Opodal znajdowały się dorycka świątynia Apolla, także z II w. p.n.e., we wnętrzu której znaleziono resztki znacznie starszej drewnianej budowli, zapewne mieszczącej też wyrocznię, oraz najstarsza w obecnie udostępnionym do zwiedzania kompleksie świątynia Artemidy z IV w. p.n.e. Oglądamy także ośrodek kultu imperialnego, według inskrypcji poświęcony cesarzowi Hadrianowi i nawet przypominający w zarysach słynną willę Hadriana we włoskiej Tivoli, a także fontannę Nimfeum, też z czasów Hadriana, dziś pełną żab – zapewne potomkiń tych wieśniaków, którzy nie uszanowali Leto i jej dzieci. Najciekawszym (dla mnie) znaleziskiem z Letoon – niestety, nie pozostawionym na miejscu choćby w postaci kopii – jest kolejna trójjęzyczna stela, tym razem prezentująca po grecku, licyjsku i aramejsku (! – to język z regionu północnej Syrii, górnej Mezopotamii i północnej Palestyny, którym jakoby mówił Jezus Chrystus) dekret ustanawiający kult karyjskich satrapów, panujących w IV w. p.n.e. nad Licją. Stela, datowana na lata 338/337 p.n.e. znajduje się obecnie w Muzeum Archeologicznym w odległym o 40 km na północ miasteczku Fethiye.
No i jest, oczywiście – teatr, tym razem w nie najlepszym
stanie, w stylu późnohellenistycznym, wybudowany w II w. p.n.e. Na widowni mogło
zasiąść ok. 8 tysięcy osób. Część widowni jest wbudowana w pagórek o ładnej
nazwie Tümtüm Tepe. W dolnej części są często w hellenistycznych teatrach
spotykane miejsca dla prominentów, w postaci foteli z poręczami, ozdobionymi
rzeźbami przedstawiającymi głowy lwów. Wchodzi się do niego przez ozdobne bramy
– przez które przebiegała (a więc także przez teatralną orchestrę) jedna
z ulic miasta. Bramy ozdobione były wymyślnymi freskami i metopami,
przedstawiającymi twarze Dionizosa oraz teatralne maski. Sam teatr zbudowano w
miejscu dawnego cmentarzyska…
Słońce już się mocno zniżyło, ale upał trzyma dalej. Zbieramy się powoli z
powrotem do Kalkan. Jeszcze po drodze wstępujemy do jakiegoś lokalnego sklepiku
w niewielkiej wiosce, żeby zrobić zakupy. I tu też muzułmańskie obyczaje nie
przeszkadzają w tym, że sklep oferuje dość szeroki asortyment alkoholi.
Niestety, wina są tu nieliczne i na oko nienadzwyczajne, ale whisky – skolko
ugodno, jak mówią turyści w Demre u Świętego Mikołaja. Trudno – bierzemy
owoce i pieczywo, resztę uzupełnimy w sklepie u teściowej Boba.
Ostatni wieczór w sympatycznym pensjonacie. W sklepie teściowej można nie tylko
uzupełnić zapasy, ale przede wszystkim porozmawiać, z czego korzystamy, bo jak
się okazuje – zbiorowym wysiłkiem całej rodziny dogadać się można bez problemów.
Pogwarka jest miła także i z tego powodu, że jesteśmy w tym sezonie pierwszymi
gośćmi, w dodatku dość niekłopotliwymi: moi przyjaciele zajmują niewielką
sypialnię, ja rozpanoszyłem się na wersalce w salonie, będącym zarazem kuchnią i
skąd wchodzi się na spory taras z pięknym widokiem na zatokę. Z piętra, gdzie
jest druga sypialnia, a widok z tarasu jest jeszcze ładniejszy – nie korzystam:
poniewierka morska z Patary wciąż daje o sobie znać i chodzenie po stromych,
kręconych schodach byłoby może zbyt uciążliwe, więc nie używamy tego miejsca.
Bezpośrednio pod naszym tarasem jest taras Bobowej restauracji, skąd od późnego
popołudnia do wczesnej nocy dobiega dyskretnie sympatyczna muzyka jazzowa.
Klasyka gatunku, można powiedzieć, z epoki Coltrane’a, Gillespiego, Parkera…
Rzadko coś nowszego. Gości w restauracji niewielu, ale w zasadzie ciągle kilka
stolików jest zajętych. I nigdy nie słyszeliśmy żadnego hałasu, żadnych awantur
ani nawet głośniejszych rozmów. Czasem odzywał się jeden z dwóch piesków Boba,
ale też niezbyt głośno. Myślę, że to jedno z niewielu miejsc podczas tej
wyprawy, dokąd chciałbym wrócić po prostu na wypoczynek. Ani nie leży nad morzem
(raczej właśnie leży „nad” – morze jest 70 metrów poniżej nas i ćwierć kilometra
dalej w linii prostej), ani koło centrum, dojazd niełatwy, drogi strome – ale
mimo tego, a może właśnie dlatego jest tu bardzo sympatycznie. Miasto otoczone
jest wysokimi wzgórzami, po zboczach których wspinają się wielopiętrowe,
kolorowo oświetlone hotelowce, jeszcze wyżej biegnie szosa, gdzie widzimy
mnóstwo samochodów wspinających się na przełęcz i znikających na północy. Jutro
i my tam pojedziemy. Ostatnia noc u Boba mija równie szybko, jak wszystkie
poprzednie.
|
|