Maciej Pinkwart
Kebap praktyczny (6)
Szukając lamparta
TUTAJ odc. 4 - Milas z tabletu
TUTAJ odc. 5 - Pan Tarei i Święci Pańscy
Przedostatnie śniadanie w hotelu „Sergent” w Kuşadası.
- Kofi? Ti? I rimember: tu kofi, łan uiz milk, łan ti. Ol is okej?
Ahmed podaje to co wczoraj i to co poda jutro. Morze szumi bardziej niż wczoraj,
jest trochę pochmurno, czarny pan owija szyję żółtą apaszką, doskonale
kontrastującą z czarnym t-shirtem i czarnymi rękawiczkami bez palców, przykłada
telefon do ucha i rozpoczyna swoją przechadzkę: sto kroków w prawo, zwrot,
dwieście kroków w lewo, zwrot, sto kroków w prawo... Przebieramy się, plaża,
wyjazd koło jedenastej. Przebijamy się przez miasto aż do centrum gminnej
metropolii w Söke, potem skręcamy na południe i po niespełna godzinie parkujemy
przed bramą prowadzącą na teren antycznego miasta Priene. Jest gorąco i duszno,
zbiera się na burzę, a my musimy pokonać pół kilometra w pełnym słońcu i
kilkadziesiąt metrów pod górę, by dostać się do centrum dawnego miasta. Że też
ci Grecy nie mogli się lokować u stóp wzgórza, a nie na jego zboczach i
szczycie!
Ale ciągłe wylewy kapryśnej rzeki i utrata kontaktu z oddalającym się na zachód
wybrzeżem morskim skłoniły Jonów do opuszczenia starej zabudowy i przeniesienia
się w IV w. na zbocza góry Mykale, wznoszącej się do wysokości 1237 m n.p.m. Na
szczęście dla nas, miasto wybudowano w dolnej części Mykale, w miejscu, gdzie
teraz jesteśmy. Inicjatywę tej ostatniej przeprowadzki mieszkańcy Priene
zawdzięczają słynnemu Mauzolosowi, satrapie Karii, rządzącemu na tym terenie z
nominacji Persów, którzy w międzyczasie podbili Anatolię. To on ok. 350 r.
wyznaczył nową lokalizację i zalecił, by miasto urbanistycznie zaprojektował
Hippodamos, dzięki czemu powstała osada o ulicach krzyżujących się pod kątem
prostym, z kilkoma centrami – administracyjnym, handlowym, religijnym,
kulturalnym… Port pozostał kilkadziesiąt metrów niżej, w miejscowości Naulochos.
W międzyczasie centralna władza się zmieniła, w 334 r. p.n.e. przyszedł
Aleksander ze swoim wojskiem, pokonał Persów, ale Mauzolosa pozostawił na
stanowisku zarządcy Karii i okolic i nie tylko poparł jego plan budowy nowej
Priene, ale postanowił
partycypować
finansowo w jego realizacji, m.in. subsydiując budowę miejskiej świątyni Ateny
Polias. Stosowna dedykacja została umieszczona na budynku – dziś kamień ze
Aleksandryjskim napisem znajduje się w British Museum, dokąd trafił za sprawą
brytyjskich archeologów. Szkoda, że nie pozostał w Turcji… W ślad za
basileosem poszli inni możnowładcy i tak nowe miasto,
wybudowane
w I połowie IV w. p.n.e. zyskało też z prywatnych fundacji świątynię Demeter i
Asklepiosa, a w późniejszych czasach także sanktuarium bogów egipskich. Są też,
nieźle zachowane, inne budynki publiczne: agora, buleuterion, gimnazjon, no i –
jakże by inaczej! – teatr. Akropol usytuowany jest wysoko na zboczu, przeszło
200 metrów nad miastem. Oglądamy po kolei zabudowania Prieny, z których część ma
dedykacje prywatnych fundatorów, widzimy też pozostałości domów mieszkalnych i
systemów wodociągowo-kanalizacyjnych: miasto było zasilane wodą, doprowadzoną
rurami ze źródeł znajdujących się w wyższych partiach góry, system wodociągowy
obejmował 1/3 budynków prywatnych, z nich też odprowadzano rurami nieczystości.
Były także publiczne latryny i fontanna, z której czerpali wodę ci, których na
zainstalowanie wodociągu nie było stać. Miasto, którego mury obronne obejmowały
obszar 40 ha, rozciągało się na stoku na wysokości od 30 do 370 m n.p.m.
(centrum: 30-90 m) i dawało schronienie nawet sześciu tysiącom mieszkańców.
Budynki w większej części wznoszone były z miejscowego marmuru, wydobywanego w
kamieniołomie na zboczach góry Mykale, a wykańczane drewnem z pobliskich lasów.
W drugiej połowie II w. p.n.e. zachodnia i środkowa część miasta została
zniszczona przez trzęsienie ziemi, wkrótce potem (I-IV w. n.e.) zamulenie portu
sprawiło, że Priene straciła całkiem swoją pierwotną funkcję i w czasach
rzymskich rozpoczął się jej ekonomiczny upadek. Krótko podlegała władzy
królestwa Pergamonu, potem rozciągnęły się na nią rządy Konstantynopola. W
okresie bizantyjskim jednak jej znaczenie zapewne nie było takie małe, jeśli
Priene stała się siedzibą biskupstwa. Na początku XIII w. wybudowano tu
niewielką fortecę, która stała się główną siedzibą tutejszego możnowładcy
Sabbasa Asidenosa – to on po upadku Konstantynopola w wyniku IV Krucjaty
(1202-1204) przejął władzę nad dolną częścią doliny rzeki Meander, stolicą tego
regionu ustanawiając Sampson, jak przechrzczona została teraz Priene. Asidenos
umiejętnie lawirował politycznie między lokalnymi potęgami, zarazem uznając
suwerenność Cesarstwa Nicejskiego (z siedzibą w Nikai nad Morzem Czarnym),
będącego w zasadzie Bizancjum na uchodźstwie, jak i nie narażając się na
konflikt z okupującymi Konstantynopol krzyżowcami. Po reaktywowaniu Cesarstwa
Wschodniego forteca popadła w ruinę, a okolica delty Meandra powróciła pod
bezpośrednie zwierzchnictwo Bizancjum. Priene jednak już się z tego upadku nie
podniosła – jej nieliczna wówczas ludność wyemigrowała do Miletu, a ruiny
zarosły drzewa. Archeologiczną eksplorację rozpoczęli tu Anglicy pod koniec
XVIII w.
Jesteśmy
w Priene sami. Rozchodzimy się w celach fotograficznych w różne miejsca. Oglądam
świetnie zachowane pozostałości świątyni Ateny, wybudowane przez architekta
Pyteosa, którego już znamy jako jednego z twórców mauzoleum w Halikarnasie.
Przedmiotem kultu był tu
sześciometrowy posąg Ateny, będący podobno pomniejszoną kopią rzeźby z
ateńskiego Partenonu. Malowniczo wyglądają jońskie kolumny, strzelające w niebo
w północnej części świątyni. Ale nie łudźmy się – to nie jest cud natury, że te
wertykalne elementy przetrwały tyle wieków, oblężeń i trzęsień ziemi: pięć
kolumn postawiono jako rekonstrukcję w 1972 r., zapominając zresztą umieścić je
na bazowym torusie. Prawdziwiej wyglądają kolumny zwalone, których bębny
zalegają niemal cały środkowy poziom miasta.
W lepszym stanie jest agora z III w p.n.e. i sala obrad rady miejskiej –
buleuterion, pochodząca z II w. p.n.e.
Idę do teatru. Jest doskonale zachowany – to jedna z najpiękniejszych budowli
tego typu z okresu hellenistycznego. Zaczęto go budować zaraz po przeniesieniu
Priene w to miejsce, a więc w IV w. p.n.e., powiększono w 130 r. p.n.e., a
obecną postać uzyskał w II w. n.e. Kiedyś mogło tu zasiąść 6 tysięcy widzów –
czyli cała ludność Priene. Teatr poświęcony był Dionizosowi i organizowano tu
festiwale na jego cześć, ale odbywały się tu też zgromadzenia publiczne. W
pierwszym rzędzie jest kilka miejsc honorowych – kamiennych foteli z poręczami,
ufundowanych przez Agonotheta, członka Rady Miejskiej,
który w taki sposób zapewnił sobie nieśmiertelność. Siadam na jednym z nich i od
razu myślę o panu radnym ciepło, a nawet gorąco – marmurowy fotel ma z 70
stopni…
Przypominam sobie wspominanego w muzeum w Milecie jedynego sławnego obywatele
tego miasta. Może nie koniecznie tego – Bias z Priene (ok. 590-530 r.
p.n.e.) urodził się i mieszkał w starej Priene, która mieściła się nieco bliżej
Söke. Był jednym z wymienianych w wielu księgach siedmiu greckich mędrców, obok
m.in. Talesa z Miletu, Solona z Aten, Kleobulosa z Lindos, Chilona ze Sparty,
Pittakosa z
Mittyleny
czy Epimenidesa z Krety. Przez wielu antycznych pisarzy uważany za
najmądrzejszego. Słynął przede wszystkim z doskonale skonstruowanych oracji,
głównie mów sądowych, zawsze wyważonych i sprawiedliwych, a występował jako
adwokat i to jedynie w sprawach, co do których był pewien słuszności racji
swoich i swojego klienta. Zresztą umarł w sądzie – zakończył mowę obrończą,
skłonił głowę na piersi wnuka i nikt się nie zorientował, że umarł, dopóki nie
zakończono rozprawy, po wydaniu wyroku zgodnego z jego życzeniem. Miał wspaniały
pogrzeb na koszt miasta, a potem wystawiono mu w starej Priene pomnik i święty
okrąg Teutameion. Znał się blisko z Talesem, korespondował z Solonem, a
Heraklit, który podobno na wszystko kręcił nosem, uważał go za najmądrzejszego
ze wszystkich ludzi. Pozostawił po sobie liczący 2000 wersów poemat o Jonii,
gdzie nie zawsze swoich ziomków chwali, a nawet mocno ich krytykuje, m.in. za
nierozumny bunt przeciw Persom, znany jest też z wielu celnych powiedzeń,
spośród których ludzie klasycznie wykształceni kojarzą z pewnością choćby jedno,
cytowane w pismach Cycerona, stąd znane w wersji łacińskiej. Otóż podczas
jednego z oblężeń Prieny, gdy mieszkańcy ratowali swój dobytek unosząc z sobą
wielkie toboły, ktoś zobaczył Biasa wychodzącego z miasta bez żadnego bagażu i
doradził mu, żeby jednak wziął ze sobą choć najcenniejsze rzeczy. Filozof miał
na to odpowiedzieć (znana jest Cycerońska, a więc łacińska wersja): omnia mea
mecum porto, wszystko co moje, noszę ze sobą.
Spośród innych powiedzonek Biasa z Priene najbardziej zapadły mi w pamięć te,
które bynajmniej nie nastrajają do świata optymistycznie:
Chętniej rozsądzam sprawy między wrogami niż między przyjaciółmi, bo z przyjaciół w każdym razie jedna strona stanie się moim wrogiem, z wrogów jedna ze stron przyjacielem.
Człowiek pracuje z
przyjemnością, kiedy ma z tego korzyść.
Ludzie
w większości są źli.
Kochaj przyjaciół
tak, jakby mieli cię wkrótce znienawidzić.
Nie mów szybko, bo
to dowodzi braku rozumu.
O bogach mów, że
istnieją.
Zdobywaj perswazją,
a nie przemocą.
Od
młodości do starości zachowuj mądrość jako rzecz najniezbędniejszą: jest
pewniejsza od wszelkich innych dóbr.
Nieopodal teatru, przy drodze do wyjścia mijam sanktuarium egipskich bogów,
wybudowane ok. 200 r. p.n.e., a więc w czasach, gdy na ten teren rozciągnęła się
władza Ptolemeuszy. Ale nie jest to tylko wyraz serwilizmu wobec władzy:
prienejczycy, podobnie jak wielu innych Greków, w pewnej mierze przejęli kult
Izydy, Serapisa, Anubisa i Horusa, nazywanego w owym czasie z grecka
Harpokratesem – także dlatego, że religia egipska, w przeciwieństwie do
greckiej, oferowała pobożnym czcicielom bogów życie wieczne…
Żegnamy Priene wypijając w niewielkiej kawiarence koło kasy za zdrowie
tutejszych dzielnych górali i filozofów szklankę mineralnej, o wdzięcznej nazwie
Kula, po czym kierujemy się na zachód – chcąc zobaczyć trochę wody w
terenie, wobec którego wciąż posługujemy się nazwą „delta Meandra”. A więc
najpierw Meander. Lepiej znamy to pojęcie jako typowo grecki ornament,
którego kształt bierze się od płynącej zakolami po płaskim terenie rzeki. A
rzeka Meander, a dokładniej: Wielki Meander jest w Turcji… Tutaj nazywa się
Büyük Menderes. Jej źródła znajdują się we Frygii w pobliżu dzisiejszej
miejscowości Dinar (dawniej Calaenae), na wysokości 880 m n.p.m. Płynie potem na
południowy zachód, na wysokości 816 m wpada do jeziora Işıklı (64 km2)
i po dziesięciu kilometrach wypływa zeń kierując się dalej na południowy zachód.
Spiętrzają ją po kolei dwie wysokie tamy, po czym wpływa na tereny dawnej Karii,
po płaskim terenie delty, zamulonej naniesionym przez siebie piaskiem zaczyna
płynąć meandrującymi zakolami, wreszcie wpada do Morza Egejskiego. Całkowita
długość Meandra to 548 km.
Jedziemy wzdłuż Półwyspu Dilek na zachód. Wcina się on na głębokość dwudziestu
kilometrów w Morze Egejskie,
niemal łącząc się z grecką
wyspą
Samos, która leży niewiele ponad kilometr od wybrzeża tureckiego. Z
geologicznego punktu widzenia zresztą Samos stanowi przedłużenie masywu
górskiego, budującego Dilek. Cały półwysep od 1966 r. leży na terenie Parku
Narodowego (Milli Park). W 1994 r. do parku przyłączono obszar delty
Meandra. Teren ten jest jednym z najczęściej odwiedzanych rejonów zachodniej
Turcji, popularnym szczególnie wśród ludności miejscowej. Do niedawna Dilek był
zajęty w całości przez wojsko - wiadomo, o krok leży Grecja, z którą Turcja niby
jest razem w NATO, ale są to tacy przyjaciele, którzy się nie lubią. Oficjalnie,
bo wśród zwykłych ludzi te różnice narodowe z biegiem lat zacierają się coraz
bardziej. Dziś wojsko strzeże pilnie tylko zachodniej flanki półwyspu,
niedostępnej dla turystów. Za wstęp na teren parku pobierane są opłaty (15 TL za
samochód lub 4,5 za osobę pieszą). Środek półwyspu zajmują wysokie góry,
kulminujące w szczycie znanej nam już Mykale, dziś nazywanej też Dilek, o
wysokości 1237 m. Może się to komuś wydać niewiele, ale gdy uświadomimy sobie,
że ewentualni wspinacze zaczynają wycieczkę na poziomie morza – zobaczymy, że
wejście na Mykale jest trudniejsze niż na Giewont, gdzie do pokonania z
Zakopanego jest jedynie ok. 900 m. Masyw przecina 15-kilometrowa trasa
turystyczna (deniwelacja 800 m, czas przejścia ok. 6 godz.), która umożliwia
m.in. zwiedzenie kanionu Olukludere, którego strome ściany mają w niektórych
miejscach niemal 200 m wysokości.
Znaczny obszar powierzchni parku narodowego zajmuje północna część delty
Meandra, na którą składają
się podmokłe łąki, zamulone stawy i zarastające
jeziora. Zatrzymujemy się na niewielkim parkingu przy szosie i wchodzimy na
wąską ścieżkę między mokradłami. Krajobraz trochę jak z prowansalskiego Camargue
– co zresztą dziwne nie jest, w końcu tam też jest delta, tylko że Rodanu.
Różnica polega na tym, że – przynajmniej w tym miejscu – podziwiamy głównie
fantastyczną, różnorodną roślinność. Fauna jak na razie nie ujawnia swojej
obecności. Szczególnie żałuję, że nie pokazały się występujące tu pelikany,
zalatują podobno też flamingi, na stałe mieszkają kormorany i czaple. Ale, nie
tracąc nadziei, jedziemy dalej, do końca delty, gdzie znajdujemy sympatyczną
plażę i ludzi, wyglądających jakby chcieli pieszo przejść na Samos. Odpoczywamy
chwilę, a ja rozglądam się dyskretnie po okolicy, z nadzieją że może spotkamy
się z najrzadszym i najpiękniejszym zwierzęciem Turcji – lampartem plamistym,
nazywanym też panterą anatolijską. Mam, oczywiście nadzieję, że to ja go zobaczę
pierwszy… Niestety – a może i dobrze? – do spotkania nie dochodzi, bo po
pierwsze, pantery polują w nocy, a w dzień śpią, po drugie polują raczej na
mniejsze ssaki, na małpy i inne naczelne w tym – ludzi, w tym – mnie –
niechętnie, a po trzecie prawdopodobnie zostały w Turcji całkowicie wytępione.
Wykluczyć jednak nie można, że gdzieś czai się za krzakiem. Drugim zwierzęciem,
którego w parku narodowym Dilek dziś na pewno nie spotkamy jest mniszka,
dokładniej – foka mniszka śródziemnomorska, jeden z najrzadszych gatunków na
świecie, które właśnie tutaj próbują się rozmnażać, obierając za dom jaskinie,
znajdujące się na linii brzegowej półwyspu, ale parę kilometrów dalej na zachód.
Życie składa się z rozczarowań, wiemy o tym, więc nawet nie próbujemy mieć
nadziei, by zobaczyć jakąś rozmnażającą się, albo choćby zakochaną mniszkę. Z
drugiej strony jednak nie ma czego żałować: nieco podobnie wyglądają, zwłaszcza
z daleka, niektóre panie kąpiące się w tzw. kostiumie burkini. Tu w ogóle
kąpiących się jest niewiele – kobiety trzymają się brzegu, panowie z dziećmi
maszerują w głąb morza, w zasadzie nawet nie mocząc kąpielówek. Ale jest już
późnawo i na kąpiel, przynajmniej tutaj, się nie piszemy. Zresztą rozbieranie
się do stroju kąpielowego w tym tajemniczym miejscu wydaje się niestosowne. W
okolicy podobno bywają dziki, hieny, szakale, niedźwiedzie brunatne, a nawet
karakale, która to nazwa oznacza sporego stepowego rysia, a nie owada, jak
początkowo myślałem. Żegnamy deltę, ale zostajemy na półwyspie. Przed nami
ostatni dziś cel wycieczki.
|
W zasadzie mamy do niego rzut beretem, niecałe 10 km. Ale musielibyśmy posłużyć
się jakimś sprzętem latającym, bo trzeba się przedostać na przeciwną, północną
stronę półwyspu Dilek, czyli pokonać łańcuch górski o ponad kilometrowej
wysokości. Nasza poczciwa albea nie da rady, więc chcąc-nie chcąc musimy
objechać cały półwysep od strony lądu. To ponad pięćdziesiąt kilometrów. Wracamy
aż do Söke, po czym objechawszy rondo za miastem jedziemy znów wzdłuż półwyspu,
tym razem po jego północnej stronie, zbliżając się do morza. Po godzinie stajemy
na olbrzymim parkingu koło Jaskini Zeusa. Wokół stragany z pamiątkami, bary,
restauracje, plac zabaw dla dzieci – i wąska ścieżka, prowadząca pod górę po
schodach do jaskini.
Jej atrakcyjność, nawet dla mało wymagających turystów, jest dość wątpliwa.
Ścieżka po dwudziestu metrach doprowadza do niewielkiej platformy, skąd można
popatrzeć w dół, gdzie widać zielono-niebieskie jeziorko, gdzie kąpią się
odważniejsi turyści, którzy po skałach zeszli kilkanaście metrów w głąb jaskini.
Woda ma podobno właściwości lecznicze i jest koktajlem, złożonym z nasyconej
węglanem wapnia mineralki źródlanej i przesiąkających tu z przez skały
fal Morza Egejskiego. A skąd w nazwie Zeus? Są trzy wyjaśnienia: bo król bogów
tu się kąpał dla zdrowia, młodości i urody ze swą ciocią-babcią Afrodytą, bo tu
się ukrywał przed zazdrosną żoną Herą i igrał z okolicznymi młódkami, bo uciekał
tu przed gniewem swego brata, władcy mórz – Posejdona.
Cóż, przy takim tłoku, jaki tu panuje, nie ma jak poigrać, choć może byłoby z
kim, nie ma też specjalnie przed kim uciekać, chyba że przed tym tłokiem. Robimy
w tył zwrot i nie korzystając z atrakcji kąpielowych wsiadamy do auta i wracamy
do nieodległego stąd Kuşadası. Spędzimy tam jeszcze tylko jedną noc i po
śniadaniu wyruszymy w głąb Anatolii.