Maciej Pinkwart
Kebap praktyczny (7)
Biała Gubałówka
TUTAJ odc. 4 - Milas z tabletu
TUTAJ odc. 5 - Pan Tarei i Święci Pańscy
TUTAJ odc. 6 - Szukając lamparta
16 czerwca 2019. Żegnamy Kuşadası.
- Mor bred?
- Nou, tenks.
- Mor kofi?
- Jes, plis.
Czarny pan poprzestał na serii rozciągnięć na promenadzie, wsiadł na rower i
pojechał. Schodzimy z walizkami, oddajemy klucze. Właściciele proszą, żebyśmy
zaczekali, przychodzi Ahmed, bierze dwie najcięższe walizki, idziemy na parking
pod hotelem „Ladies Beach Residence”, gdzie nasza albea spędziła trzy noce.
- Uer ar ju from? – ośmiela się Ahmed dopiero, kiedy się żegnamy. Kiedy
usłyszy, że z Polski, z regionu górskiego, rozpromienia się jeszcze bardziej niż
zwykle i mówi, że jego dziadek kilka lat temu był w polskich górach z zespołem,
w którym gra na bębnie. Jak nic - był na zakopiańskim Festiwalu Folkloru. Nasza
radość ze spotkania z jego miłym wnukiem materializuje się w postaci paru
banknotów z portretem Abrahama Lincolna i napisem In God we trust. Choć z
pewnością Departament Skarbu USA nie miał na myśli Allaha, ale podobno Bóg jest
jeden (a Mahomet jest jego prorokiem), więc Ahmedowi ten napis nie przeszkadza.
Kryguje się trochę, ale nie wypada odmówić: drobne upominki wzmacniają przyjaźń.
Wyjeżdżamy z podziemnego garażu, a sympatyczny chłopak stoi na ulicy i macha nam
na pożegnanie, gdy skręcamy na północ, opuszczając nadmorski kurort. Przed nami
droga w głąb Anatolii, prosto na wschód. Mijamy stolicę prowincji – Aydin, po
prawej mignie nam drogowskaz do Babadağ (ale nie tego, o którym pisze Andrzej
Stasiuk – tamto jest w Rumunii), jedziemy skrajem Denizli – kolejna siedziba
województwa i od paru kilometrów doskonale widzimy nasz cel: obły pagór,
wyglądający jakby w środku czerwca pokryła go gruba warstwa śniegu.
Po pokonaniu prawie 200 km, już dobrze po dwunastej w południe Michał zatrzymuje
auto przed niewielkim, ale sympatycznym hotelem Şahin w Pamukkale. Na wprost nas
jeden z najsłynniejszych obiektów turystycznych Turcji – wapienne, trawertynowe
wzgórze z piętrowo ułożonymi tarasami, wypełnionymi lazurową wodą. Na szczytowym
płaskowyżu widać zabudowania zabytkowego rzymskiego miasta Hierapolis. Nie
rozpakowujemy się specjalnie – spędzimy tu tylko jedną noc, ale przebieramy się
w najlżejsze ubrania, bierzemy wodę i wychodzimy. Niebo przeważnie zachmurzone,
ale momentami przez chmury przebija się słońce – wtedy upał, i tak ogromny,
wydaje się nie do zniesienia. Wrażenie gorąca powiększa fakt, że cały masyw Pamukkale jest tak jasny, że wygląda jakby był usypany z soli. Albo ze śniegu.
Główną ulicą miasteczka – Bulwarem Mehmeta Akifa Ersoya – ciągną niemal bez
przerwy setki samochodów osobowych i autokarów turystycznych, przejście na drugą
stronę zajmuje nam więcej czasu niż
później dojście do położonej już na zboczu wzgórza kasy. To jedno z trzech wejść
na ogrodzony teren całego kompleksu, w skład którego wchodzi trawertynowe
wzgórze, wznoszące się na przeszło sto merów nad miasteczkiem oraz usytuowane na
szczytowym płaskowyżu Hierapolis – rozległe stanowisko archeologiczne,
obejmujące dziesiątki dobrze zachowanych pozostałości z okresu
grecko-rzymskiego. „Nasze” wejście, najbliższe od strony współczesnego miasta,
jest oczywiście najbardziej zatłoczone, ale zarazem najwygodniejsze. Można też
podjechać dolmuszem do wejścia północnego, położonego na górze, zwiedzić
najpierw Hierapolis, a potem schodzić przez trawertynowe zbocze do miasta. Obok
jest duży parking (samochód osobowy 5 TL), korzystają z niego też autokary. Te
jednak często objeżdżają całe wzgórze i zatrzymują się po jego
północno-wschodniej stronie, za Hierapolis. Korzystają z niego ci, co albo
ograniczają się tylko do zwiedzania kompleksu termalnego i ruin starożytnego
miasta, albo wolą po trawertynowym wzgórzu schodzić niż podchodzić pod górę.
Bilet, jak na tutejsze stosunki, nie jest tani: kosztuje 50 TL, dziennikarze
wchodzą za darmo, więc i my korzystamy z bezpłatnych biletów. Wejście w
godzinach 6.30-21.00 w sezonie letnim (kwiecień-wrzesień), zimą 6.30-19.00.
Cały ten teren objęty jest ochroną jako Park Narodowy, a w 1988 r. został
wpisany na listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. Po przejściu przez bramkę
wejściową trzeba zdjąć buty – i dalszą drogę, z uwagi na konieczność ochrony
nacieków trawertynowych, trzeba odbyć pieszo. Nie jest to łatwe, bo przez cały
czas idzie się po spływającej ze stoku wodzie (a właściwie – białawym mleczku, w
skład którego wchodzi rozpuszczony węglan wapnia, wytrącający się i osadzający w
postaci białych skał), a podłoże raz jest grząskawe i śliskie, a raz znów
pokryte czymś, co przypomina potłuczone skorupy ostryg… W sandałach byłoby
łatwiej; ktoś wcześniej ode mnie dochodzi do tego samego wniosku, przysiada i
wyciąga z plecaka schowane tam buty, ale ze skały położonej wyżej podrywa się
strażnik po cywilnemu i surowym głosem upomina turystę. Oczywiście, po turecku,
ale gesty i ton są wystarczająco wymowne. Upomniany chowa tenisówki z powrotem i
boso kuśtyka dalej. Ciekawe, że trawertynom nie szkodzi, gdy w położonych opodal
ścieżki basenikach kąpią się całe rodziny, a dzieciaczki rzucają do siebie
kamieniami, niewątpliwie też będącymi pod ochroną.
Tłum jest spory, w dodatku jedni – tak jak my – podchodzą w stronę Hierapolis,
inni od góry schodzą do Pamukkale. Na oko większość to Turcy, ale jest też sporo
gości zagranicznych – w tym trochę Afroamerykanów, są Rosjanie, jak zawsze
mnóstwo Japończyków i Japonek z kolorowymi parasolkami, mijamy się z tradycyjną
rodziną muzułmańską, tylko dziecko jest ubrane jako-tako turystycznie, ale
wszyscy posłusznie truchtają na bosaka.
Mam okulary przeciwsłoneczne, ale tylko w pewnym stopniu chronią oczy przed
blaskiem, odbijającym się od śnieżnobiałego podłoża. Zwłaszcza, że w zasadzie
słonce bezpośrednio na nas nie świeci, tylko rzuca światło, rozproszone przez
chmury. W pewnym momencie kręci mi się w głowie i mam wrażenie podobne do tego,
jakie zdarzało mi się na początku sezonu narciarskiego na Kasprowym, właśnie
przy podobnej pogodzie: wszystko się wypłaszcza, wyrównuje, nie wiadomo gdzie
góra, a gdzie dół, gdzie zagłębienie terenu, a gdzie wystające kamienie. Po
chwili mija i już nie wraca, więc spokojnie dochodzimy do szczytowego
płaskowyżu, gdzie już można się trochę opłukać i założyć buty. Pokonanie ok. 120
m w pionie i niewiele ponad kilometr w poziomie zajęło mi jakieś trzy kwadranse.
Teraz przed nami zwiedzanie dość rozległego terenu starożytnego Hierapolis, ale
zanim się tam wybierzemy, siadamy przy jednym z basenów, jakie tarasowo
utworzyły się na stokach góry Cökolez, gdzie znajdują się gorące źródła,
zawierające węglan wapnia i dwutlenek węgla, ogrzewane ciepłem wnętrza ziemi, a
może systemu wulkanicznego, na jakim osadzona jest Anatolia. A miejsce, gdzie
teraz jesteśmy, leży na styku dwóch płyt tektonicznych, co powoduje, że
aktywność sejsmiczna, na ogół niszcząca, tutaj przejawiła się w postaci wycieku
wodorowęglanu wapnia, który wydobywa się tu od jakichś 14 tysięcy lat, po
wydostaniu się na powierzchnię pod wpływem zmniejszenia ciśnienia rozkłada się
na wodę i dwutlenek węgla, a po odparowaniu tworzy skały, nazywane od czasów
rzymskich trawertynami (bardziej mi się podoba nazwa egipski alabaster).
Ale oczywiście prawda geologiczna niewiele obchodzi zwiedzających to miejsce
turystów, nas zresztą też. Sięgamy do mitologii, w myśl której u początków tego
miejsca była, oczywiście, miłość – wielka miłość między boginią Księżyca Selene
a Endymionem, ubogim, ale pięknym pasterzem. Znamy ich już z mitycznych
początków Heraklei nad jeziorem Bafa, gdzie pasterz był księciem, a właściwie
śpiącym królewiczem, który przez sen kochał się z księżycową panną. Tutaj
Endymion był jeszcze całkiem rozbudzony, a nawet pobudzony i tak zajęty swoją
ukochaną, że zupełnie zapomniał wydoić swoje owce, w efekcie porzucone
dotychczasowe przyjaciółki opróżniły przepełnione wymiona na okoliczne skały,
które przez to nabrały pięknego, mlecznego koloru.
Renata włącza w telefonie Turcję w sandałach i czyta nam przypowieść,
poprzez którą pani Iza Miszczak tłumaczy cudowne właściwości zdrowotne
miejscowych basenów:
Żyła sobie kiedyś w okolicach Pamukkale bardzo brzydka dziewczyna, której
nikt nie chciał pojąć za żonę. Gdy wszystkie jej rówieśniczki były już
mężatkami, zrozpaczona panna postanowiła popełnić samobójstwo i rzuciła się z
wapiennego tarasu. Wpadła na niecki wypełnionej wodą i straciła przytomność.
Niedługo potem przejeżdżał tamtędy syn lokalnego możnowładcy. Zauważył on leżącą
w wodzie piękną dziewczynę, zakochał się w niej bez pamięci i wkrótce poślubił.
Bardzo to piękne i mogłoby być reklamą wszystkich
resortów, gdzie zabiegi spa &
wellness wykorzystują wody
geotermalne, które nie tylko uzdrawiają, ale i zmieniają brzydkich na pięknych.
Ech, nie ma to jak mleko owiec Endymiona… Te mleczno-miłosne konotacje podobają
się nam o wiele bardziej, niż „oficjalne” tłumaczenie nazwy
Pamukkale, co podobno oznacza „bawełniany zamek”. Bawełniany – wiadomo, od koloru
skał, ale gdzie ten zamek? Może jakiemuś poecie miejscowemu kształt skał
skojarzył się z twierdzą?
Bo tak naprawdę, jaki był kształt
trawertynów w Pamukkale dawniej – dziś w zasadzie mało wiemy, gdyż to, co teraz
widzimy i po czym się grajdaliśmy przed chwilą jest… sztucznie stworzone
niespełna 20 lat temu. Przedtem turyści wspinali się na płaskowyż idąc prosto w
górę od miasteczka, pomiędzy nieckami i basenami, utworzonymi przez ściekającą z
góry wodę i których najwyższą część widzimy przed sobą. W 1997 r. zamknięto
dotychczasową drogę, wycięto w zboczu góry sztuczny taras, którym teraz prowadzi
droga, a spływająca z góry woda jest kierowana systemem progów w nowe miejsca,
do nowych basenów, które także utworzono sztucznie. Po latach osady trawertynowe
pokryły te inwestycje niemal w stu procentach, tak że dziś wszystko wygląda,
jakby było dziełem natury. Jedynie wysychające dolne części starych niecek
pokazują, że jeszcze nie wszystko odzyskało dawną świetność.
Przechodzimy na teren Hierapolis. Myślałem, że ta nazwa
oznacza
Święte miasto, ale okazuje
się, że to tylko jedna z etymologii, która może wiązać się z zamierzchłą
przeszłością, może z okresu trojańsko-frygijskiego, kiedy w tych okolicach
panował kult bogini-matki Kybele. Drugie wyjaśnienie jest inne. Najstarszą osadę
założyli tu Frygijczycy, gdzieś przed VII w. p.n.e., a potem, w III w. p.n.e.
panowali tu hellenistyczni Seleucydzi, którzy prawdopodobnie za rządów Antiocha
III wybudowali tu miasto na planie hippodamejskim. Rozbudowali je w II w. p.n.e.
władcy Myzji i Pergamonu. I na cześć małżonki myzyjskiego herosa, króla Telefosa,
syna samego Heraklesa – Hiery miasto na trawertynowym wzgórzu otrzymało swoją
nazwę. Telefos wywodził się po matce z Troi, a zatem mitologiczny początek
Hierapolis musi sięgać XIII w. p.n.e. Ale to, co pozostało i co oglądają
codziennie tysiące turystów, to budowle z czasów Rzymian, którzy przejęli dawne
własności Pergamonu, a termy i otaczające je miasto znacznie rozbudowali, a
także z okresu, gdy na terenie Anatolii panowało Bizancjum. Chrześcijaństwo
dotarło tu bardzo wcześnie, zapewne jeszcze w czasach, kiedy w Anatolii pojawił
się święty Paweł i jego uczniowie. Ale najważniejszym głosicielem Ewangelii w
Hierapolis był apostoł święty Filip (jeden z
Dwunastu),
który według historyków Kościoła został stracony przez Rzymian właśnie w tym
mieście, przez przybicie do krzyża w kształcie litery „T” i ukamienowany. Tu też
zmarły jego dwie córki. Miejsce męczeństwa apostoła znajduje się na zboczach
góry Cökolez, na zachód od teatru.
Czasy rzymskie z pierwszych wieków naszej ery były dla Hierapolis okresem
wyjątkowej prosperity: miasto rozwijało się ekonomicznie dzięki ośrodkowi
produkcji tkanin, źródłem dochodów były też kąpieliska i w ogóle działalność
uzdrowiskowa – wiele osób osiadało tu dla zdrowia na dłuższy lub krótszy czas,
korzystając z term, ale także odwiedzając świątynie, czy teatr. Gościli tu nawet
rzymscy cesarze – Hadrian w 129 r.,
a w 215 – Karakalla, znany miłośnik term (do dziś zwiedzamy ruiny Term Karakalli
pod Rzymem), czy Flawiusz Juliusz Walens w 370 r.
A w międzyczasie zaczęła się dewastacja zabudowy za sprawą kolejnych trzęsień
ziemi, które nawiedzały teren Pamukkale w I, IV i VI w. n.e., przychodziły i
odchodziły kolejne wojska, wreszcie Turcy w XIV w. wybudowali tu twierdzę – może
to od niej pochodzi nazwa Bawełniana twierdza. Z czasem i ona, i wiele
innych budynków rozpadło się w gruzy, a ich szczątki pokryła białym nalotem
węglanowa zawiesina.
Największym budynkiem, który jest
położony najbliżej ścieżki, prowadzącej od Pamukkale jest Basen Antyczny, do
którego wchodzi się przez współcześnie wybudowaną bramę w stylu tureckim.
Kąpielisko ma pochodzić z I w
p.n.e., a legenda głosi, że zostało wybudowane
przez cezara Marka Antoniusza jako prezent dla Kleopatry, stąd często nazywa się
go basenem Kleopatry.
Otaczały go piękne kolumny jońskie, zniszczone wraz z większością miasta podczas
trzęsienia ziemi w VII w. n.e. Dziś ich pozostałości znajdują się w basenie i
między nimi trzeba się kąpać (wejście na teren kąpieliska jest darmowe, ale sama
kąpiel już nie). Woda termalna ma tu temperaturę 35o C, ma podobno
właściwości lecznicze, nawet chętnie powtarzana tu
reklamowa legenda głosi, że
wystarczy spędzić w niej choćby 10 minut, by przedłużyć sobie życie o pięć lat.
Jednak stan czystości obiektu pozostawia wiele do życzenia, a ruiny kolumn,
leżące w wodzie może i są romantyczne, ale niezbyt bezpieczne. Obok znajduje się
niewielkie muzeum archeologiczne, w którym znalazła się część drobniejszych
obiektów, wydobytych spod nalotów trawertynowych.
Znad gór nadciągają chmury i ewidentnie
pogoda się psuje. Postanawiamy iść jak najdalej w głąb Hierapolis, a potem
wrócić przed muzeum i zjechać do miasta dolmuszem. Droga prowadzi na zachód,
między coraz bardziej efektownymi ruinami. Najpierw idziemy współczesną,
doskonale utrzymaną ścieżką, mijając rzymską fontannę, nekropolę z rozrzuconymi
grobami w kształcie niewielkich domów, kilka kaplic bizantyjskich, nimfeum,
rzymskie bramy i ulice, latryny, za którymi mieści się agora z ładnie zachowaną
stoą, obok której widać pozostałości bizantyjskich murów obronnych. Na północ od
kąpieliska prowadzi ulica kolumnowa, którą dojść można do świątyni Apolla,
wybudowanej w tym kształcie w III w. n.e., na miejscu świątyni wcześniejszej,
być może nawet z czasów frygijskich. Obok znajduje się niewielka jaskinia,
nazywana dziś Plutonium, w czasach hellenistycznych poświęcona bogu podziemi
Hadesowi, w starożytnym Rzymie nazywanemu Plutonem. Jest to miejsce najbardziej
predystynowane do tego, by w nim czcić boga podziemi – tu bowiem przebiega
miejscowy uskok tektoniczny i prawdopodobnie wydzielały się tu trujące gazy (być
może tlenek węgla?), który zabijał zwierzęta ofiarne, nie czynił zaś krzywdy
kapłanom, nauczonym gdzie w zakamarkach jaskini jest czyste powietrze (czad jako
gaz lżejszy od powietrza utrzymywał się w górnych partiach groty). Być może
znajdowała się tu też siedziba apollińskiej wyroczni.
Opodal jest, oczywiście,
teatr, wzniesiony za czasów cesarza Septymiusza Sewera, czyli w III w. n.e., w
miejscu wcześniejszego obiektu. Na widowni mogło zasiadać nawet 10 tysięcy osób.
W tej części miasta – ale wysoko na
wzgórzu – znajduje się miejsce kaźni św.
Filipa, a także miejsce, gdzie znajdował się prawdopodobnie jego grób i
poświęcone mu sanktuarium. Opodal są ruiny gimnazjonu i dobrze zachowany odeon.
Tam już dojść nie zdążymy: zza grzbietu góry Cökolez
wypełzają groźne, czarne chmury, grzmi, zaczyna padać deszcz. Dochodzimy szybko
do placu przed muzeum, gdzie wita nas wielki pomnik koguta, będącego symbolem
stolicy prowincji, Denizli. Przypominają się nam kogucie legendy z Bodrum,
lecz na zastanawianie się nad pokrewieństwem symboli i bajek przyjdzie czas
potem: musimy podjąć szybką decyzję co robimy, bo jak się okazuje, dolmuszem
możemy dojechać tylko do wschodniego wyjścia z Hierapolis, gdzie albo złapiemy
następnego busa czy taksówkę do Pamukkale, albo nie. Kusi widok naszego hotelu,
znajdującego się niecały kilometr od miejsca, gdzie się znajdujemy. Niestety, w
linii prostej, na mapie. Cóż robić – bierzemy kamasze w garść i wracamy na
trawertynowy szlak. Zejście po wapiennym błotku, między ostrymi kamieniami a
bajorkami z wodą jest dziesięć razy trudniejsze, niż wejście. Tyle, że słońce
już nie pali, a „bawełniane” pokłady nie rażą w oczy, bo leje jak z cebra, a
trasę dodatkowo oświetlają błyski piorunów. I choć wiemy, że tak intensywna
burza z deszczem przejdzie lada chwila, brniemy dalej.
Pociesza nas to, że
podobną głupotę wykonuje razem z nami może setka osób, w tym fertyczne Japoneczki w przeciwdeszczowych pelerynach i z parasolkami, które służą im chyba
do łapania równowagi, bo pod nimi są równie mokre jak my.
Bez strat własnych schodzimy migusiem do dolnego wejścia. Gdy docieramy do
hotelu, już oczywiście nie pada. Kąpiemy się, przebieramy i idziemy na obiad do
hotelowej restauracji z pięknym widokiem na tutejszą Gubałówkę, a przede
wszystkim na usytuowany u jej podnóża park ze sztucznym jeziorem, po którym
dostojnie przemieszczają się rowery wodne w kształcie łabędzi i flamingów.
Idziemy tam porobić zdjęcia i mijamy się z kilkoma parami nowożeńców, którzy z
rodzinami, świadkami i przyjaciółmi przyjechali tu na fotograficzną sesję
ślubną. Tyle, że… bez zawodowych fotografów: zdjęcia w malowniczej scenerii
robią przeważnie sami uczestnicy wesela, na ogół zresztą nie aparatami, tylko
komórkami. Przepiękne stroje – w większości europejskie, wśród gości kilka pań w
chustach, poza tym mini, wysokie szpilki, wymyślne uczesania, ostry makijaż.
Białe wzgórza trawertynowe stanowią dla tego świetną scenografię.
Późnym wieczorem pięknie oświetlone
trawertyny sprawiają niesamowite wrażenie. Niestety, znów pada. Jutro jedziemy
dalej w głąb Turcji.