Maciej Pinkwart
Kebap praktyczny (5)
Pan Tarei i Święci Pańscy
TUTAJ odc. 4 - Milas z tabletu
14
czerwca 2019. Wczoraj jechaliśmy na południe, dziś
na północ. Kuşadası leży niemal w środku między Miletem a Efezem, bliżej tego
ostatniego. Do Efezu mamy niespełna 20 km, ale ruch na drodze spory, więc
dopiero koło 13-tej dojeżdżamy do celu. Współczesne miasto, na terenie którego
leży starożytny Efez nazywa się Selçuk. Ciekawe są te zasady, według których
język turecki ubezdźwięcznia te spółgłoski, które my wymawiamy dźwięcznie.
Selçuk – Selczuk – to przecież Seldżuk, nazwa plemienia, które jako pierwszy
lud turecki zdobył te ziemie i na nich osiadł. Te same, jak sądzę, zasady,
kierują językiem, który kebab zapisuje jako kebap, zaś Efez
jako Efes. Led pewno to nie turecki ubezdźwięcznia, tylko my
udźwięczniamy? Skomplikowane.
Nie dojeżdżamy do współczesnego miasta, tylko dwa kilometry przed nim skręcamy
za drogowskazem w prawo i kilometr dalej dojeżdżamy do wielkiego i ogromnie
zatłoczonego parkingu. Jesteśmy w Efezie – mieście Heraklita, Matki
Boskiej i Świętego Jana. I wielu innych sław z czasów dawno minionych. Autokary
wycieczkowe, samochody osobowe i dolmusze, czyli nasze busiki (w Turcji,
tak jak i w Tunezji – gdzie nazywają się louage – są one podstawowym
środkiem komunikacji publicznej) szczelnie zapełniają plac, wokół którego
znajduje się mnóstwo straganów, kiosków z pamiątkami, budek z lodami i
restauracji. Oraz jedna, dość kiepska, toaleta publiczna. Naganiacze proponują
nam podwiezienie dorożką do górnej, południowej bramy. Nie bardzo rozumiemy,
dlaczego mamy jechać gdzieś, jeśli tu jest Efez, brama wejściowa, która wygląda
na główną i kasa biletowa. I parking, na którym tylko co z trudem znaleźliśmy
miejsce dla samochodu. Nie znając topografii nie jesteśmy się początkowo w
stanie zorientować, że nie ma w tym żadnego oszustwa – po prostu na teren Efezu
można wejść tutaj, na dole, czyli od północy, podchodzić w upale pod górę i
potem wrócić w to samo miejsce – albo wejść bramą południową, na górze i po
prostu schodzić do bramy południowej.
Ale nie przyjmujemy oferty i idziemy do kasy. Bilet nie jest tani – 60 TL – ale
miejsce, do którego wchodzimy jest warte takiej, albo i większej ceny. Od 2015
r. Efez jest wpisany na listę światowego dziedzictwa UNESCO. My z Renatą nadal
mamy wstęp wolny.
Starożytne
miasto nie jest wielkie – główna ulica, którą poruszają się turyści, załamana
prawie pod kątem prostym niemal w połowie – liczy zaledwie około kilometra, choć
z oglądaniem sąsiednich zaułków i stojących przy nich budynków świeckich i
publicznych trzeba liczyć, że spacer obejmie dwa razy taką odległość. Dodajmy do
tego fakt, że poruszając się wzdłuż drogi pokonujemy także czterdzieści metrów
różnicy poziomów, oraz to, że temperatura już dawno przekroczyła 30 stopni w
cieniu, a tego cienia – poza pierwszym odcinkiem - jest niewiele. W ogólnych
charakterze Efez przypomina mi trochę Olimpię na Peloponezie, ale jest bardziej
kompaktowy i bardziej… świecki. No i jednak zdecydowanie młodszy. Ale jest to
zarazem pierwsze w naszej wycieczce starożytne miasto, gdzie jest tłok, a
międzynarodowy gwar głosów nie bardzo pozwala na skupione przeżywanie spotkania
z miastem, o którym słyszeliśmy w szkole: na lekcjach historii, na propedeutyce
filozofii, na religii wreszcie. Wśród turystów największe są grupy tureckie i,
jak wszędzie, japońskie oraz chińskie. Najgłośniej krzyczą przewodnicy tureccy,
mówiący po japońsku. Najbardziej nowocześni są Rosjanie, który wszystko filmują
z drona.
Mijamy znajdujące się po prawej pozostałości gimnazjonu, wybudowanego ok. 150 r.
n.e. sumptem tutejszego mieszczanina Publiusa Vediusa Antoninusa i dziś
noszącego jego imię (gimnazjon Vediusa). W środku dobrze widoczna jest hala
sportowa, a obok – trzy pomieszczenia łaźni – z zimną wodą (frigidarium),
ciepłą (tepidarium) i gorącą (caldarium), gdzie woda była
podgrzewana rurami z ciepłym powietrzem, doprowadzonymi od pieców, ulokowanych w
podpiwniczeniu. Opodal widać ruiny palestry, czyli miejsca, gdzie odbywały się
ćwiczenia i zawody zapaśnicze, obok ulokowana była świątynia cesarza Hadriana.
Naprzeciw, do drugiej stronie drogi znajdował się stadion, zbudowany za czasów
cesarza Nerona – dziś zniszczony i mało widoczny – gdzie w czasach rzymskich
odbywały się zawody sportowe, wyścigi rydwanów i walki gladiatorów.
Tuż przy drodze widzimy pozostałości
łaźni z okresu bizantyjskiego, a droga odchodząca w tym miejscu od głównej ulicy
doprowadza po prawej stronie do kościoła Marii Panny, wybudowanego w III w., na
miejscu dawnej hali targowej z II w. Ruiny pokazują, jak potężna to była
świątynia – miała 260 m długości i 30 m szerokości. W tym kościele odbywały się
posiedzenia dwóch soborów kościoła chrześcijańskiego: w 431 r. posiedzenia
trzeciego soboru powszechnego (poprzednie odbyły się w Nicei i w
Konstantynopolu), na którym próbowano rozstrzygnąć istotę rozumienia osoby
Jezusa (osoba boska, a zarazem osoba ludzka) i kwestie tytułu, jaki w związku z
tym mógł przysługiwać jego matce – Theotokos, Boża Rodzicielka czy
Christotokos, Rodzicielka Chrystusa (nie części boskiej, tylko części
ludzkiej). Kolejny sobór efeski – unieważniony potem przez Kościół, bo
opowiedział się za doktryną monofizytyzmu, czyli poglądu o jednolitym –
wyłącznie boskim – charakterze natury Chrystusa (co uznano za herezję) odbył się
tu w 449 r. Tak czy inaczej, w V wieku Efez był poniekąd stolicą
chrześcijaństwa, w tym sensie, że zgromadzili się tu – i dwukrotnie pokłócili –
najważniejsi biskupi nowej religii. Może ze względu na uświęcone tradycją
związki tego miasta z matką Bożą, św. Janem, św. Pawłem i św. Łukaszem?
Dochodzimy
do usytuowanego po lewej stronie ulicy teatru i przysiadamy na chwilę. Który to
już teatr na naszej trasie! A ile jeszcze teatrów przed nami… Jednak, co tu dużo
gadać: i Grecy, i Rzymianie – przy wszystkich swoich historycznych wadach – byli
narodami nie mogącymi się obejść bez kultury…
Jesteśmy w miejscu, gdzie historia wyłania z ciemnych mroków, a legendy i mity,
w znacznej mierze budowane później dla uzasadnienia dziejących się tu wydarzeń
są tak wyraziste, że moglibyśmy je przyjąć jako opis wydarzeń historycznych,
gdyby nie to, że… nie są wiarygodne. Najpopularniejszy jest efeski mit
założycielski, według którego ateński królewicz Androklos wyruszył morzem na
wschód, by założyć nową kolonię, a wyrocznia przepowiedziała mu, że nowe miasto
Jonów ma powstać w miejscu, które wskażą mu ryba i dzik. Androklos wylądował u
ujścia rzeki Kaistros i napotkał tam rybaków, którzy nad ogniem piekli ryby.
Jedna z nich wpadła do ogniska, z którego wyleciał płonący węgielek i podpalił
pobliskie zarośla, w których ukrywał się dzik. Dzik uciekł, rybę zjedzono,
miasto założono. Jego nazwa ma wywodzić się od greckiego słowa ephesis,
dążenie.
Co wiemy na pewno? Efez rzeczywiście założyli Jonowie, najprawdopodobniej w IX
w. p.n.e., choć są mocne poszlaki wskazujące na to, że pierwsze osady – zapewne
minojskie – pojawiły się tu już w okresie XIII-XI w. p.n.e. Nieco mniej
wiarygodne jest wiązanie początków miasta z okresem panowania Hetytów (XVII w.
p.n.e.) oraz z królestwem Arzawa, później znanego jako Lidia. Te spekulacje
wywodzą się z zanotowanej nazwy miasta, znajdującego się pod panowaniem
lidyjskim w tej okolicy, a którego nazwę – Apasas, miasto królowej Matki
– utożsamiano z Efezem (po sąsiedzku miało być miasto Millawanda, w
którym upatruje się pierwotnego brzmienia nazwy Miletu). Inne legendy wiążą
powstanie Efezu z podbojami dokonanymi
przez królestwo Amazonek, ale to zapewne apokryf, wynikający z obecnego tu kultu
Wielkiej Matki – bogini z czasów przedgreckich, czczonej
prawdopodobnie także na Peloponezie i na Krecie.
Genezą wybudowania w rejonie Efezu pierwszej osady jest
zapewne korzystne położenie miejsca, w którym niosąca wiele słodkiej wody rzeka
Kaistros (jedna z odnóg delty Meandra) wpadała do morza – idealne miejsce do
założenia portu i ośrodka miejskiego. Z tym, że miejsce to znajdowało się nieco
dalej na wschód – w rejonie wzgórza Ayasuluk, bliżej dzisiejszego miasta Selçuk.
Morze dochodziło wówczas niemal do stóp wzgórza.
Okolicę, przed przybyciem kolonistów zza morza,
zamieszkiwali pierwotni gospodarze tej ziemi – Karowie. W VII w. p.n.e.
nadciągnęli znad Morza Czarnego indoeuropejscy Kimmerowie i spalili miasto,
jednak ośrodek był zbyt ważny pod względem gospodarczym i strategicznym, by
całkiem zniknął z powierzchni ziemi. Kilkadziesiąt lat później ujście Meandra
znalazło się we władaniu Lidii, której król Krezus kazał ok. 560 r. p.n.e.
odbudować miasto. Podczas tej odbudowy powstała słynna świątynia Artemidy,
uznana za jeden z siedmiu cudów starożytnego świata. Dwadzieścia lat później
Anatolię najechał Cyrus Wielki i
Efez zajęli Persowie. Miasto poddało się bez walki, a że potem nie przystąpiło
do antyperskiego buntu, wznieconego przez konkurencyjny Milet – opływało w
dostatki do czasu, gdy okazało się, że grozi mu ten sam los, co sąsiadowi:
Mały Meander, w starożytności uważany za osobną rzekę o nazwie Kaistros,
przynosił z głębi Anatolii coraz więcej mułu, który stopniowo odsuwał port od
morskiego brzegu. W 334 r. p.n.e. Efez został zajęty przez armię Aleksandra
Macedońskiego, a po śmierci króla panowanie nad nim objął diadoch Lizymach,
władca Tracji i Pergamonu, który zmienił jego nazwę na Arsineia – na cześć
swojej żony Arsinoe. Za jego panowania centrum Efezu przeniesiono o 2,5 km
bliżej morza – o tyle Meander odepchnął miasto od wybrzeża. Kiedy w III w.
p.n.e. Pergamon oderwał się od królestwa Lizymacha, Efez (w 281 r. p.n.e.
powrócono do tej nazwy) stał się częścią nowego państwa, zarządzanego przez
Attalosa II i III. Ten ostatni, umierając w 133 r. p.n.e. przekazał Pergamon, a
z nim – Efez na rzecz Rzymu. W 88 r. p.n.e. na skutek zbyt dużych obciążeń
podatkowych mieszkańcy Efezu, który był w tym czasie stolicą zachodniej części
Azji Mniejszej zbuntowali się przeciwko władzy rzymskiej, z inspiracji
walczącego z cesarstwem helleńsko-perskiego króla Pontu, Mitrydatesa VI Eupatora.
Podczas tzw. nieszporów efeskich (to oczywiście nazwa historyków współczesnych,
nadana przez analogię do nieszporów sycylijskich, rzezi francuskich
okupantów w Palermo z XIII w.). Zbuntował się, z poduszczenia Pontyjczyków,
oczywiście nie tylko Efez, ale cały Pergamon, którego obywatele wybili ponad 80
tysięcy (niektórzy mówią, że dwa razy tyle) Rzymian i innych obywateli Italii –
żołnierzy i cywilów, mężczyzn, kobiety i dzieci, bogatych i biednych. Ciał
zamordowanych osób nie pozwolono pochować, a ich własności rozgrabiono, dzieląc
się łupem z królem Pontu. W zamian za to Mitrydates zwolnił od płacenia podatków
mieszkańców Efezu (i innych miast greckich w Azji) na pół wieku. Przez niespełna
20 lat Pontyjczyk utrzymał władzę nad Azją, tocząc ze zmiennym szczęściem wojny
z Rzymem, po czym w obliczu buntu we własnej armii i wyniszczonej podatkami
północnej części królestwa, zagrożony całkowitą klęską przez współtwórcę
Pierwszego Triumwiratu, przyjaciela, a potem przeciwnika Cezara – Wielkiego
Pompejusza, w 63 r. p.n.e. popełnił samobójstwo, pozostawiając po sobie mit
wielkiego wodza, bezwzględnego okrutnika, wyrafinowanego miłośnika kultury
helleńskiej i otaczającego się niebywałym przepychem orientalnego władcy. Efez
powrócił we władanie rzymskie.
I
dalej dzieje miasta potoczyły się tak, jak dzieje całego regionu: po Rzymie
przyszło Bizancjum (395-1071), Arabowie (VII-VIII w.), Turcy Seldżuccy (1090) i
Imperium Osmańskie (1426). Szczególnie ważny był Efez dla początków
chrześcijaństwa, które dotarło tu prosto z Jerozolimy już w połowie I wieku,
najpierw za sprawą św. Pawła, który był
tu podobno trzykrotnie w latach 55-58. Potem wiązano z Efezem dzieje św. Jana
Ewangelisty, który uciekając przed groźbą prześladowań w Jerozolimie przybył tu
z Marią, matką Jezusa. Prawdopodobnie już tu, w Efezie Jan został aresztowany i
był torturowany przez Rzymian, a następnie zesłany na Patmos, gdzie rzekomo
napisał Apokalipsę. Potem pozwolono mu wrócić do Efezu, gdzie spędził ostatnich
kilka lat życia i ok. 100 r. został pochowany na wzgórzu Ayasoluk. Po kilkuset
latach w miejscu jego grobu wzniesiono sporą bazylikę. Ale miasto coraz bardziej
traciło na znaczeniu, bo już z początkiem naszej ery osady rzeczne praktycznie
uniemożliwiły Efezowi pełnienie funkcji portu, w dodatku odgradzające go od
morza bagna powodowały ciągłe nawroty epidemii malarii. W 263 roku miasto
zostało złupione i zniszczone podczas najazdu Gotów. Dwa stulecia potem
nieliczni pozostali w nim mieszkańcy postanowili przenieść się w głąb lądu, w
okolice wzgórza Ayasoluk – gdzie z czasem powstało spore (dziś 25 tys.
mieszkańców) miasto Selçuk. W XV w. ruiny starego Efezu opuszczono, zaczęła
zarastać je roślinność i dopiero w drugiej połowie XIX w. zaczęli go ponownie
odkrywać angielscy archeolodzy.
Teatr, który zatrzymał nas przy Drodze Marmurowej, prowadzącej w głąb Efezu,
zaczęto budować w czasach hellenistycznych, prawdopodobnie w drugiej połowie IV
w. p.n.e., rozbudowywał go Lizymach w III w. p.n.e., a prace zakończono w
początkach II w. n.e., za czasów cesarza Trajana. Nie było tu najprawdopodobniej
walk zwierząt, czyli służył on wyłącznie przedstawieniom dramatycznym (niekiedy
z bardzo rozbudowaną scenografią – m.in. scenę można było napełniać wodą za
pośrednictwem specjalnych urządzeń hydraulicznych, co pozwalało na prezentowanie
w teatrze spektakli marynistycznych) i spotkaniom o charakterze
religijno-politycznym. To najprawdopodobniej tutaj spotykał się z Efezjanami
święty Paweł i tu wygłaszał swoje homilie, nie najlepiej zresztą przyjęte w tych
fragmentach, w których apostoł gromił głupotę i niemoralność pogan, czczących
fałszywych bogów. Podobno producenci dewocjonaliów – posążków wielbionej w
Efezie Artemidy - w obawie przed utratą zarobków o mało nie pozbawili go życia.
Teatr jest wielki – ma 38 m wysokości, widownia ma 150 m średnicy i mogło tam
zasiąść 25 tys. widzów (plus 1000 na galerii).
Przy wejściu do teatru widać pozostałości fontanny z czasów hellenistycznych,
gdzie widzowie mogli się odświeżyć przed lub po spektaklu. Na prawo, czyli na
zachód odchodzi Droga Arkadyjska (nazwa nie od Arkadii, tylko od
rzymskiego cesarza Arkadiusza, który najprawdopodobniej patronował renowacji
trasy istniejącej już od czasów hellenistycznych), ozdobiona kolumnami po obu
stronach, prowadząca na odcinku 600 m od teatru do miejsca, gdzie niegdyś
znajdował się port. Ma szerokość 11 metrów, miała osobne chodniki dla pieszych,
między kolumnami znajdowały się sklepy i stragany, wieczorami bywała oświetlona
pochodniami i przyciągała tłumy pielgrzymów, spragnionych wypoczynku widzów
teatralnych czy zwykłych spacerowiczów. Deptak od teatru do portu i z powrotem:
efeskie Krupówki.
Wracamy na Ulicę Marmurową i powoli wspinamy się nią lekko pod górę. To część
Świętej Drogi, łączącej centrum starożytnego Efezu ze Świątynią Artemidy.
Wyłożona marmurowymi płytami zachowała do dziś ślady kolein jeżdżących tędy
powozów. Po prawej stronie mijamy główną agorę, mającą kształt kwadratu o boku
112 m, wybudowaną w III w. p.n.e. i zmodernizowaną w czasach rzymskich. Dziś
ogląda się ją tylko z zewnątrz, bo wciąż trwają tam prace wykopaliskowe. Nie
żałujemy, bo oto przed nami najbardziej znany i najczęściej fotografowany obiekt
starego Efezu – biblioteka Celsusa, wybudowana w 117 r. n.e. przez konsula
Gajusza Juliusza Aquilę ku czci jego ojca - rzymskiego senatora i prokonsula
prowincji Azji, Tyberiusza Juliusza
Celsusa
Polemaeanusa. Senator urodzony ok. 45 r. w greckiej rodzinie, najprawdopodobniej
właśnie w Efezie, służył jako oficer w legii rzymskiej w afrykańskiej Cyrenajce,
został senatorem za czasów cesarza Wespazjana (to ten, co na krytykę
wprowadzenia przez niego opłat za korzystanie z toalet publicznych miał
odpowiedzieć: pecunia non olet, pieniądz nie śmierdzi), był sędzią pokoju
w Rzymie, potem wicegubernatorem rzymskich kilku prowincji w Azji, dowódcą Legii
Scytyjskiej, gubernatorem Bitynii i Pontu oraz Cylicji, po czym powrócił do
Rzymu, gdzie został konsulem, a następnie – kuratorem rzymskich świątyń i
budynków publicznych. Gdy syn Wespazjana, cesarz Domicjan rozpoczął na wielką
skalę prześladowania innowierców, ogłosił się bogiem i w efekcie został
zamordowany przez spiskowców, chcących uwolnić Rzym od jego paranoi – Celsus
powrócił do Efezu, gdzie przeczekał zaledwie dwuletnie panowanie kolejnego
cesarza – Nervy, a za czasów jego następcy, Trajana, powrócił do działalności
publicznej i w 105 r. został prokonsulem i gubernatorem rzymskiej prowincji
Azja. Kilka lat później zmarł, a
jako jego mauzoleum jego syn wybudował piękną bibliotekę, gdzie Celsus, uznany
za wybitnego męża stanu i dobroczyńcę
Efezu, został pochowany pod apsydą w krypcie wewnątrz budynku, po jego
zachodniej stronie. Tak sobie myślę, że chowanie mężów stanu w bibliotekach, a
nie w świątyniach czy Alejach Zasłużonych jest jeszcze jednym dowodem na to, jak
kulturalni byli ci wstrętni Rzymianie i podstępni Grecy. Dziś w bibliotekach
chowane są tylko dzieła lepszych pisarzy…
Biblioteka Celsusa jest jednym z lepiej zachowanych budynków starożytności.
Wchodzimy na jej teren przez elegancką bramę, noszącą imię jej fundatorów,
podobno dawnych niewolników Mazeusa i Mithrydatesa, z imion sądząc – być może
perskiego pochodzenia, wyzwolonych przez cesarza Oktawiana Augusta, który
panował od 27 r. p.n.e. do 14 r. Wybudowano ją w 40 r., a więc długo potem jak
obaj panowie odzyskali wolność. A zatem brama dwóch panów M. jest o jakieś 60
lat z okładem starsza od biblioteki. No i to w ogóle nie jest brama, tylko coś w
rodzaju potrójnego łuku triumfalnego, na którym starannie wygrawerowana
inskrypcja po łacinie i po grecku głosi, że monument jest dedykowany cezarowi
Augustowi, jego żonie Liwii i zięciowi Markowi Agryppie. Fundatorzy, już
jako
wyzwoleńcy zostali wysłani do Efezu jako rzymscy nadzorcy rzymskich posiadłości
w tym mieście. Jako ważni oficerowie dość szybko doszli do majątku, no i jego
część wydatkowali na zapewnienie sobie swojego rodzaju nieśmiertelności.
Wzniosłość często sąsiaduje z trywialnością. Jakiś czas po
wzniesieniu owej bramy triumfalnej – ktoś (nie wiemy kto, może oni sami, albo
inny nadzorca sąsiadującej z bramą agory) umieścił pod inskrypcją w środkowej
części triforium (wysoko: wymagało pracy, zachodu i determinacji)
kunsztowną płaskorzeźbę Meduzy, a pod nią napis
ataqhi
tuchi,
co podobno ma znaczyć: tym, którzy tu sikają, które to tłumaczenie podaję
za panią Izą z Turcji w sandałach. Meduza – najbardziej przerażająca z
Gorgon – miała sikacza odstraszać i skłaniać do udania się we właściwe
miejsce. Takim miejscem była położona nieopodal męska latryna (damskie były w
innym miejscu i na razie ich nie pokazują), złożona z
48 sedesików na wolnym powietrzu - miejsce ulgi i konwersacji
intelektualnych, jako że oczka latryny nie były przedzielone żadnymi ściankami.
Latryna, zbudowana w I wieku naszej ery, była zapewne rzymska, więc jak
najbardziej można wobec takiej otwartości defekacyjnej zastosować powiedzenie
komediopisarza Terencjusza Homo sum - humani nihil a me alienum puto. Ale
ze sloganem będącym potem mottem renesansu niewiele to wszystko ma wspólnego –
podobno była to inwestycja cesarza Wespazjana, który kazał budować latryny w
miejscach publicznych nie tylko po to, by kasować opłaty za ich wykorzystywanie,
ale także po to, by zbierać w specjalnych zbiornikach mocz, wykorzystywany do
garbowania skór…. Przepraszam!
Latryna
męska znajduje się koło Łaźni Scholastyki (to imię fundatorki, rzekomo
chrześcijanki). Ciekawe, że wychodek męski usytuowany jest obok łaźni, w której
kąpały się kobiety – w tym podobno żona Nerona, która i tu dochowała rytuału
codziennej kąpieli w oślim mleku. Brzmi nieźle, ale czy Poppea kiedykolwiek była
w Efezie, nie mówiąc już o bliższym kontakcie z tutejszymi oślicami? Była żoną
Nerona niespełna trzy lata (62-65), pilnowała spraw w Rzymie i podobno rządziła
za cezara. Cóż, wiemy na pewno, że w Efezie bito monetę, która na rewersie miała
wizerunek twarzy Nerona i Poppei, a sam Neron jest tu upamiętniony kilkoma
budynkami.
A nieopodal Łaźni Scholastyki dociekliwi zwiedzający zapewne wypatrzą marmurową
tablicę z wizerunkiem kobiecej twarzy, lewej (zapewne męskiej) stopy i
symbolicznego serca oraz monety. W dziesiątkach publikacji tablicę tę uważa się
za pierwszy przykład reklamy wizualnej: miała się znajdować przy wejściu do domu
publicznego. Wizerunek kobiety miał przyciągać klientów, serce oznaczało miłość,
a pieniążek – to, że za miłość trzeba płacić (brytyjscy autorzy
zaopatrują tę informację w maksymę no money, no honey…), zaś wycięty w
marmurze odcisk stopy miałby być wzorcem, wedle którego mierzono wiek
potencjalnego klienta: posiadacze mniejszych stóp nie byli wpuszczani. Cóż, nie
od dziś wiadomo, że wielkość stopy ma przełożenie na wielkość innych przydatnych
tu części ciała… Może to tylko coś w rodzaju urban legend, powstałych
wskutek tego, że w ruinach domu znaleziono figurkę bożka Priapa, z odpowiednio
dużym, charakterystycznym dla niego akcesorium. Poza tym dom, wybudowany w IV
wieku ma dekoracje dość zwyczajne: stoi w miejscu, gdzie od Drogi Marmurowej
odchodzi ulica Kuretów, na kwadratowy (20,5 x 20,5) dziedziniec prowadzą wejścia
od obydwu stron, ale… na parterze jest coś w rodzaju recepcji, z ładnymi
mozaikami przedstawiającymi cztery pory roku, obok
jest
łazienka z dużym, eliptycznym basenem, na dnie którego jest też mozaika, tym
razem przedstawiająca trzy kobiety spożywające posiłek, obok stoi pokojówka, a
przy kobietach kot i mysz, podskubujące okruszki. Na piętrze znajdowało się
kilka niewielkich pokoików. Czy ich przeznaczenie było prywatne, czy publiczne –
nie mnie rozstrzygać. Kto chce – niech interpretuje to tak, jak mu się podoba…
Biblioteka Celsusa, która zapewne jest najczęściej fotografowanym obiektem w
Efezie, ma trzy kondygnacje – dwie nadziemne, ozdobione kolumnami korynckimi i
podziemną, gdzie pochowany został Celsus. Na jego grobowcu ustawiono pomnik
Ateny, bogini mądrości, jakoby patronującej gubernatorowi. Inne figury, w
niszach na pierwszym poziomie, także symbolizują cechy patrona: ponownie mądrość
(Sophia), wiedzę (Episteme), inteligencję (Ennoia) i męstwo (Arete). Zwoje
manuskryptów przechowywano w szafkach, znajdujących się w niszach na ścianach,
których konstrukcja (podwójna warstwa murów, rozdzielona prawie metrową pustą
przestrzenią) zapewniała ochronę przed zbyt wysoką wilgotnością i temperaturą.
Po zbiorach znajdujących się w Aleksandrii i Pergamonie, biblioteka Celsusa w
Efezie była trzecią najbogatszą kolekcją ludzkiej wiedzy i twórczości na świecie
– liczyła ponad 12 tysięcy zwojów. W środku znajdowało się nieduże lektorium o
wymiarach 16 x 10 m, ponad którym wznosi się dwupoziomowa fasada, wysoka na 16
m.
|
|
|
|
Niestety, piękno i funkcjonalność efeskiej biblioteki nie zapewniły jej
nieśmiertelności. W 262 r. w wyniku trzęsienia ziemi legła w gruzach większa
część budynku, w dodatku wybuchł tu pożar (być może nie w tym samym czasie,
tylko w wyniku inwazji Gotów w tymże roku), który zniszczył wszystkie zbiory.
Ocalała dziwnym trafem większa część fasady. Potem na dziedzińcu wybudowano
fontannę z basenem, a o bibliotece zapomniano na kilka
stuleci.
Przypomnijmy, że niewiele dłużej istniała słynna biblioteka aleksandryjska – jej
główny księgozbiór został zniszczony podczas spalenia Bruchejonu w 273 r. n.e.
Biblioteka w Pergamonie straciła na znaczeniu w 43 r. p.n.e., kiedy to większość
jej zbiorów przekazano do Aleksandrii, ale istniała jeszcze w II w. n.e., a
potem już popadła w ruinę.
Długo trzeba czekać, żeby zrobić sobie zdjęcie bez udziału innych zwiedzających,
ale w końcu się to udaje. Opuszczamy bibliotekę i schodzimy z Drogi Marmurowej,
która tutaj się kończy, by zacząć podchodzić coraz stromiej traktem, który
nazywa się ulicą Kuretów. Dziś nazwę tę tłumaczy się jako ulicę kapłanów, tak
bowiem nazywano w czasach późnogreckich mężczyzn, służących bogom w miejskich
świątyniach. Ja pamiętam ich z mitologii kreteńskiej – byli to młodzi mężczyźni
(wspólny źródłosłów z greckimi kurosami, których znamy z licznych posągów
nagich młodzieńców, tak lubianych przez greckich dojrzałych artystów…), którzy
swoimi głośnymi tańcami i muzyką zagłuszali w jaskini Idy płacz i krzyki tylko
co urodzonego Zeusa, chroniąc go przed odszukaniem i pożarciem przez
kanibalskiego ojca, Kronosa. W ten sposób kureci sprawowali opiekę –
kuratelę – nad bóstwem (identyfikujemy słowo kurator?), najpierw Zeusem,
a potem innymi. Rzeczywiście, przy ulicy Kuretów stoi wiele budynków,
poświęconych bogom oraz deifikowanym cesarzom rzymskim, ale nie to jest w tym
miejscu najciekawsze – w końcu, ruiny świątyń są tak podobne, że różnica między
monumentami Trajana, Hadriana, Domicjana, czy nawet Heraklesa są niewielkie.
Warto więc zwrócić uwagę na wyróżniający się po prawej stronie zespół domów
tarasowych, przykrytych dziś dachem i odgrodzonych szklanymi taflami: prowadzi
tu po schodach osobne wejście, przy którym stoi, niestety, osobna kasa. 30 lir
to może niedużo, ale powstrzymuje większość popularnych wycieczkowiczów,
zwłaszcza z wycieczek zbiorowych. Dzielnica willowa, przed dwoma tysiącami lat
zawierająca rezydencje osób zdecydowanie ponadstandardowo bogatych, jest ciągle
terenem badań archeologicznych, ale to, co już udostępniono do zwiedzania budzi
zachwyt. To przede wszystkim wspaniałe mozaiki na podłogach, malowidła na
ścianach, pięknie zdobione pokoje i korytarze willi, blisko ze sobą
sąsiadujących domów, położonych przy tarasowo wznoszących się uliczkach. To
zdecydowanie „nowoczesna” zabudowa: najstarsze domy powstały w I w. p.n.e.,
najmłodsze w VII w. n.e.
Młodzież wchodzi na karty dziennikarskie, ja przysiadam we względnym cieniu
Świątyni Hadriana i zastanawiam się, gdzie kilka wieków wcześniej mieszkali
Grecy. Pewno wszędzie i na miejscu ich domów potem mościli się Rzymianie. Źródła
– mniejsza o ich wiarygodność – podają, że w czasach rzymskich mieszkało tu 250
tysięcy wolnych obywateli i co najmniej drugie tyle niewolników. Wcześniej –
pewno niewiele mniej. Dotychczas wydobyto na światło dzienne ok. 20 procent
powierzchni miasta, nie wszystko jest udostępnione do zwiedzania, ale to, co już
można oglądać, budzi podziw i zawrót głowy. Ale wciąż nie ma w Efezie ruin
budowli, przed którą postawiono by tabliczkę: tu żył i tworzył najbardziej
znany
i największy z obywateli miasta – filozof Heraklit z Efezu. Pochodził z
bogatej rodziny, zapewne nawet arystokratycznej (mówią, że był potomkiem
założyciela Jonii Androklosa, tego od ryby i dzika) i być może mieszkał właśnie
tu, w górnej części miasta, gdzie wiatr przynosi nieco ochłody, a może w pobliżu
miejsca, gdzie rzeka Kaistros wpadała do morza, bo choć był uważany za filozofa
ognia, który właśnie w tym żywiole widział praprzyczynę bytu, to najbardziej
znany jest z „wodnych sentencji”: panta rhei, wszystko płynie, co prawda
odnosi się do idei ciągłych zmian w przyrodzie i w nas samych, w myśl zasady,
także Heraklitowskiej: jedyną stałą w życiu jest ciągła zmiana. To samo
zresztą oznacza drugi popularny aforyzm Heraklita: niepodobna wejść dwa razy
do tej samej rzeki, bo już napłynęły do niej inne wody… Wierzył w to, że
świat jest wieczny, nie stworzył go żaden bóg – tylko wiecznie zapalający się
i przygasający ogień, który wyłania z siebie przeciwieństwa – ciepło i zimno,
jasność i ciemność, ciało i duszę. A jedynie logos, słowo, czyli rozum,
pozwala, by przeciwieństwa te stawały się jednością. Bogowie zresztą to po
prostu nieśmiertelni ludzie, zaś ludzie – to śmiertelni bogowie… Niektórzy
uważają go za dalekiego prekursora Hegla, ale jeśli dla niemieckiego filozofa
postęp dokonywał się poprzez walkę przeciwieństw, to dla Heraklita – poprzez
łączenie się przeciwieństw
Żył mniej więcej w latach 540-480 p.n.e., za czasów, gdy
Efezem, Jonią i całą Anatolią rządzili Persowie – Cyrus Wielki i jego syn –
Kambyzes II. Ale stronił od polityki, w ogóle chyba nie przepadał za ludźmi,
których, jak już wiemy, w Efezie zawsze było wielu. Tradycja utrzymuje, że
zirytowany ciągłym hałasem i nagabywaniem ze strony ziomków, którzy zawracali mu
głowę i nie dawali spokojnie myśleć i pisać, zamieszkał w pustelni w pobliskich
górach, żywił się roślinami i w końcu od tej kiepskiej diety zapadł na puchlinę
wodną. Wrócił więc do Efezu, radził się lekarzy, w końcu sam wymyślił dość
ohydną i - jak się okazało – nieskuteczną terapię: wyprowadził się do obory i
stosował okłady z krowiego nawozu. I tak zakończył życie, zapewne nie pamiętając
jednej ze swoich maksym, w których aprobował konieczność istnienia i
uzupełniania się przeciwieństw: choroba pozwala poznać słodycz zdrowia...
Gdzieś tam, pod rozgrzanym teraz do białości niebem Efezu, unoszą się jeszcze
myśli Heraklita, których tylko część zachowała się we fragmentach jego działa
O naturze (spalonego wraz ze świątynią Artemidy, gdzie uczony je złożył). A
wśród nich i te, które już cytowałem i te, które chcę przypomnieć teraz. Także
dlatego, że moim zdaniem są bardzo trafne:
Dla
mnie jeden człowiek wart jest tyle co trzydzieści tysięcy, a niezliczony tłum
mam za nic.
Droga w górę i dół jedna i
ta sama.
Gdyby życie polegało na
przyjemnościach cielesnych, wówczas moglibyśmy nazwać woły szczęśliwymi, gdy
znajdą groch do zjedzenia.
Nie powinniśmy wstępować w
ślady naszych rodziców.
Nie wystarczy dużo
wiedzieć, żeby być mądrym.
I zdanie, które szczególnie
warto zapamiętać:
Lud walczyć musi o system
prawa jak o mury miasta.
Podchodzimy coraz wyżej, w
stronę południowej bramy, mijając kolejne świątynie, łuki triumfalne, fontanny
(bez kropli wody), nagrobki, kolejną agorę, kolejny gimnazjon. Gdzieś tam, ku
zachodowi, poza terenem normalnego zwiedzania, niedaleko miejskiej agory,
znajduje się miejsce, które skrywa rzekomo grób świętego Łukasza Ewangelisty
(który podobno w Efezie pobierał nauki u św. Pawła, tutaj też miał namalować
pierwszą ikonę z wizerunkiem Matki Boskiej, znanej mu osobiście, umarł w
zaawansowanym wieku w greckiej Beocji, ale nie wiadomo, gdzie został pochowany:
przyznają się do niego Teby, Konstantynopol, Padwa i po cichu właśnie Efez.
W ruinach górnej agory
znajdowała się też świątynia egipskiej bogini Izydy, wzniesiona prawdopodobnie
za czasów romansu Marka Antoniusza i Kleopatry. Tradycja mówi, że tutaj właśnie,
w Efezie, się spotkali i zakochali w sobie – co jak wiemy, dla obojga skończyło
się tragicznie.
Spod południowej bramy
schodzimy – początkowo nieco inną drogą – z powrotem do ulicy Kuretów, mijając
po prawej doskonale utrzymany odeon, czyli teatr muzyczny, który pełnił także
obowiązki buleuterionu, więc poza spektaklami artystycznymi odbywały się tu też
posiedzenia rady miejskiej. Budowla powstała ok. 150 r. n.e.
|
|
|
|
Docieramy z powrotem do
parkingu i wyruszamy za dobrze czytelnymi drogowskazami na wschód i pod górę:
jedziemy ponad 10 kilometrów i osiągamy wysokość ponad 420 m n.p.m., czyli
pokonujemy przeszło 410 m różnicy wzniesień. Przed nami Meryem Ana Evi – dom
Marii, Matki z Nazaretu. Przed wjazdem na wielki parking zatrzymuje nas turecka
żandarmeria i starannie sprawdza auto oraz nasze paszporty. Nie żeby to nas
jakoś
specjalnie
szykanowano – takiej procedurze bezpieczeństwa podlega każdy samochód i każdy
jego pasażer, niezależnie od rejestracji i pojemności – także autokary
wycieczkowe, których
jest bardzo dużo. Zostawiamy auto (parking płatny!), wchodzimy na teren obiektu
(25 TL) i przebijamy się przez Krupówki: ohydne stragany z kiczowatymi
pamiątkami przypominają nam na raz góralskie Sukiennice w Zakopanem, Częstochowę
i Lourdes. Najbrzydsze są muzułmańskie chusty z Matką Boską za jedyne 15 € i
kilimki z Madonną, zaopatrzone w standardowe Oko Proroka. Świetny
synkretyzm dwóch religijnych tradycji, 35 €… Doskonale utrzymana droga z
szerokim chodnikiem sprowadza nas kilkanaście metrów w dół. Wzdłuż alei tablice
informacyjne w kilku językach (także po polsku), kapliczki, jest nawet
całoroczna szopka. Tłum spory, dominuje język polski i rosyjski, są też
muzułmanki w chustach. Stajemy przed Domem Matki Boskiej.
O tym, że właśnie tutaj, na
zboczach Bülbül Dağ, Góry
Słowików, mieszkała i dokonała żywota Matka Jezusa, świat w zasadzie dowiedział
się dopiero z książki opublikowanej w 1852 r. w Niemczech przez pisarza Clemensa
Brentano, zawierającej opis wizji niemieckiej stygmatyczki i mistyczki Anny
Kathariny Emmerich, zmarłej w 1824 r. byłej zakonnicy (augustianki), która m.in.
opisała szczegółowo położenie domu, w którym mieszkała w Turcji Maria z
Nazaretu. W 1891 r. księża lazaryci z Izmiru z podobno bardzo sceptycznym
początkowo księdzem Henrykiem Jungiem na czele odnaleźli domek, którego wygląd i
położenie zgadzało się z wizją autorki publikacji Życie Najświętszej Marii
Panny. Dom, gdzie niebawem urządzono niewielką kaplicę, wg badań pochodzi z
VII w. n.e., (w materiałach polskiej prasy katolickiej – z XIII w.), ale podobno
został zbudowany na fundamentach z I-IV w. Wg tradycji św. Jan, któremu Chrystus
powierzył opiekę nas swoją matką, przywiózł ją z Jerozolimy do Efezu w okresie
między 37 a 45 r. Nie wiemy, ile mogła
mieć wtedy lat i ile jeszcze żyła pod opieką Jana w Efezie – wg legend, zmarła
(chrześcijanie wolą słowo zasnęła) w wieku 64 lat. I oczywiście tutaj
została wniebowzięta (opodal domu jest kilka starożytnych mogił, ale o ile wiem,
nigdy ichnie eksplorowano). Wzgórze od dawna było też miejscem pielgrzymek
ortodoksyjnych mieszkańców odległej o 10 km wsi Kirkince (dziś: Şirince), którzy
przybywają tu 15 sierpnia na uroczystość Panagia Kapulu, Zaśnięcia Matki
Bożej.
Domek jest niewielki, w
kształcie litery „L”, parterowy, a ludzi dużo, więc czekamy w kolejce. Wchodzi
się przez środkowe, łukowate drzwi (obok podobne, po dwóch stronach, są
zamurowane, jedno zarosło drzewo) do maleńkiej kaplicy (wstęp wolny, nie wolno
robić zdjęć), gdzie umieszczono kilka krzeseł, podstawkę dla świec i skromny
ołtarz z figurką Matki Boskiej w niszy. Figura nie ma rąk i została ofiarowana
do kaplicy przez marynarzy, którzy wyłowili ją w morzu… Ileż takich figur
Panagii wyłowionych z
morza
widzieliśmy na greckich wyspach… Miejsce to podobno stanowiło w czasach Matki
Boskiej pokój dzienny, czyli coś w rodzaju salonu. Spokoju pilnuje dwóch
policjantów z bronią: jeden w głównej części kaplicy, drugi w pomieszczeniu
obok, przez które się wychodzi. To drugie pomieszczenie – dawna sypialnia Matki
Boskiej – to miejsce, w którym odkryto najstarsze ślady budowli. Nigdzie nie
znalazłem informacji, gdzie była sypialnia świętego Jana, który tu podobno z
Matką Jezusa mieszkał.
Jak mówią mi bywalcy tego
miejsca, obostrzenia (straż z bronią, zakaz fotografii) wprowadzono dopiero
ostatnio. Wariatów nie brakuje, a obiekt związany z kultem Matki Boskiej może
się w kraju muzułmańskim nie podobać. Ale… Przecież islam akceptuje Jezusa jako
jednego z największych proroków, a kult jego matki jest tu wcale nierzadkim
zjawiskiem. Nie mówiąc już o tym, że Turcja wciąż jeszcze respektuje zasadę
świeckości państwa, co przejawia się w tym, że inne wyznania są tu nie tylko
tolerowane, ale i wspierane kulturowo przez państwo. Nie wolno też zapominać, że
Dom Matki Boskiej w Efezie to jeden z ważniejszych obiektów turystycznych w tej
okolicy (w sezonie odwiedzany niekiedy przez 10 tys. osób dziennie), przynoszący
dochody właścicielom straganów, restauracji, bufetów i sklepów. Fakt, że miejsce
to było już odwiedzane przez trzech papieży – Pawła VI (1967), Jana Pawła II
(1979) i Benedykta XVI (2006) też ma swoje znaczenie.
Poniżej skromnego i
estetycznego Domu Matki Boskiej znajduje się miejsce, gdzie za dawnych czasów
znajdowała się cysterna na deszczówkę, a obok w skalnej ścianie ujęcie wody z
trzema kranami – są to, święte oczywiście, źródła miłości, zdrowia i szczęścia.
To też przypomina Lourdes. Renatka napełnia butelkę po mineralnej, którą
dopiliśmy po drodze – ale nie wiem, z którego kranu, więc choć ochoczo to
popijamy, to nie wiemy na którym polu mamy się spodziewać
powodzenia.
Obok koszmarnie badziewna ściana życzeń, gdzie wierni zawieszają na specjalnych
kratach swoje intencje, modlitwy i życzenia do Maryji – niektórzy na kartkach,
inni na biletach, jeszcze inni na kawałkach plastiku czy wręcz chusteczkach
higienicznych. Oczywiście, nic nowego: śmietnik taki jest też przy tzw. domu
Julii w Weronie, który przypomniał mi się także w kontekście, by tak rzec,
turystycznym: ów budynek, na ulicy Kapulettich, ze słynnym balkonem, nigdy nie
należał do Julii i nigdy się tu nie odbywały słynne miłosne sceny balkonowe –
choćby dlatego, że Julia nigdy nie istniała, tylko została wymyślona przez
genialnego Szekspira, a władze miasta wykorzystały autentyczny dom rodziny
Capellich, by na początku XX w. utworzyć tu atrakcję turystyczną.
Wracamy
na górę, przeciskamy się przez pseudoreligijny kicz, wsiadamy do auta i jedziemy
początkowo tą samą drogą, którą przyjechaliśmy. Zatrzymujemy się przy wielkiej
figurze Matki Boskiej z brązu, usytuowanej na wysokim postumencie na skwerze,
usytuowanym na poboczu drogi. Ustawiło ją Amerykańskie Towarzystwo w Efezie ze
środków fundacji George’a B. Quatmana 13 października 1996 r. Brązowo-złoty
kolor kontrastuje z jasnoszarym tłem wapiennej skały sąsiedniego zbocza góry.
Rzeźba jest zwyczajnie brzydka, a może po prostu odmienna od znanych u nas
wizerunków, które niemal zawsze przedstawiają Matkę Bożą jako młodziutką
dziewczynę, albo kobietę w stanie bezczasowej młodości. Tutaj widzimy kobietę
starą, z twarzą znieruchomiałą w grymasie bólu, z opadniętymi kącikami ust, w
koronie na głowie… Wielu z zatrzymujących się tu turystów dziwi się istnieniem
tak wielkiej rzeźby jednej z najświętszych postaci chrześcijaństwa w środku
kraju muzułmańskiego, ale przecież o Marii Dziewicy nawet Koran wspomina
kilkadziesiąt razy, jako o matce najważniejszego po Mahomecie proroka, o imieniu
Isa, jak po arabsku nazywa się Jezus. Jego imię występuje często
pod postacią
عيسى بن مريم, Isa inb Marjam,
Jezus syn Maryi. No dobrze, ale rzeźba? Bliżej Domu Marii są jeszcze dwie inne
jej figury, jest też rzeźba, przedstawiająca mistyczkę Katarzynę Emmerich… Islam
zabrania czczenia, a nawet wykorzystywania w dekoracjach wizerunków Boga,
aniołów, ludzi czy zwierząt – dozwolone są jedynie figury geometryczne i
ornamenty kwiatowe… A więc muzułmanie postawili tu figurę wyłącznie dla
niemuzułmańskich turystów. I fakt, wiele osób zatrzymuje się, robi fotkę i
jedzie dalej. Tak też robimy i my.
Po
paru kilometrach skręcamy w lewo, w stronę widocznych z dala zabudowań Efezu, by
zatrzymać się przed Jaskinią Siedmiu Śpiących. Dokładniej – stawiamy auto na
zabłoconym parkingu koło sklepiku oraz niewielkiej, ale stylowej tureckiej
restauracji i za drogowskazem idziemy w lewo, między skały, gdzie jest ogrodzona
dziura w ziemi, a nad nią napis, że tu jest Grota Siedmiu Śpiących. Przyznam
szczerze, że co prawda w pamięci kołacze mi się coś o siedmiu braciach śpiących,
ale tylko w kontekście ludowego prognozowania pogody – ich święto przypada na 10
lipca: gdy Siedmiu Braci Śpiących krople dżdżu przynosi, na siedmiotygodniową
wilgoć się zanosi… Ale ludowe prognozy do tej pory raczej puszczałem mimo
uszu, zapewne dzięki Makuszyńskiemu, który je obśmiał w powieści Wyprawa pod
psem: Kiedy na świętego Prota jest pogoda albo słota, na świętego
Hieronima deszczyk jest albo go nima… Liczba siedem – wiadomo, że
magiczna – kojarzyła mi się raczej z grzechami głównymi, a jeśli nawet z jakimiś
legendami, to prędzej o siedmiu krasnoludkach i sierotce Marysi oraz o siedmiu
wspaniałych… Ale rzeczywiście, tradycja zarówno chrześcijańska, jak i islamska
taką legendę przechowały. Sięgnijmy do Grzegorza z Tours, który w VI w. zapisał
jedną z wersji tej historii – zinterpretowanej kilka stuleci później przez
Jakuba Varagine’a w jego Złotej legendzie. Według tych kronikarzy, rzecz
działa się w III w., za czasów cesarza Decjusza, słynnego prześladowcy
chrześcijan. Gdy przybył on do Efezu, kazał zburzyć kościoły i uwięzić
wszystkich chrześcijan, nakazując im wyrzeczenie się wiary. Wówczas siedmiu
młodzieńców (nie koniecznie braci) - Maksymian, Malchus, Martynian, Dionizy,
Jan, Serapion i Konstanty ukryło się w jaskini na zboczu góry Pion (dziś:
Panayır), a gdy zasnęli – rzymscy żołnierze zamurowali ich żywcem. Ale chłopcy
smacznie spali dalej, przez prawie 200 lat, a obudzili się, gdy miejscowy
gospodarz rozwalił cegły, bo w jaskini chciał sobie urządzić oborę. Zobaczywszy
ich, uciekł oczywiście z przerażeniem, a młodzieńcy, głodni okropnie, wysłali
jednego z nich, by ostrożnie zszedł do miasta i kupił trochę jedzenia. Gdy
przyszło do płacenia – okazało się, że posiadane przezeń monety straciły
wartość, w dodatku na ścianach prawie wszystkich domów były krzyże, jako że w
międzyczasie chrześcijaństwo stało się religią panującą.
Legenda
o śpiących w jaskini młodzieńcach, którzy schronili się tam przed
prześladowaniami ma też swoją wersję islamską, zapisaną nawet w Koranie, tylko w
świętej księdze nie podana jest ani liczba śpiących, ani lokalizacja jaskini, w
której wierni muzułmanie spędzili ponad trzysta lat, a dostępu do nich bronił –
także śpiący – wierny pies. W interpretacjach podaje się zarówno Efez, jak i
Tars, a nawet okolice Mekki. No cóż, my mamy śpiących rycerzy, w Giewoncie, albo
w jaskini Pisanej…
Wersja efeska zyskała już w
średniowieczu największą popularność, uznano ją oczywiście za cud i niebawem
mieszkańcy okolicy w V i VI w. w pobliżu utrwalonej w legendzie jaskini chowali
swoich zmarłych, w efekcie czego powstały tu katakumby z kilkuset niszami
grobowymi. A Jaskinię Siedmiu Śpiących obudowano cegłami i przekształcono w
średniowieczu w maleńki kościół, dziś w zasadzie całkowicie zrujnowany. I – co
ważne – ogrodzony, z bramą zamkniętą na kłódkę i formalnie niedostępny do
zwiedzania. Ale turyści radzą sobie z tym zakazem – z lewej strony bramy jest
dziura w siatce, dostęp jest możliwy (choć trochę ryzykowny) od góry, samą bramę
też daje się sforsować. Robi to zadziwiająco wielu turystów z różnych krajów.
Tyle, że – moim zdaniem – jest to strata czasu. Sam zabytek jest mało ciekawy, niewiele wnosi do naszej wiedzy o kulturze i tradycji i może tylko zidentyfikowanie miejsca, wiążącego się z polskimi ludowymi przysłowiami ma jakiś sens. No i ze zboczy góry Pion jest ładny widok na miasto Selçuk z górującym nad nim średniowiecznym zamkiem. I tam właśnie teraz pojedziemy, choć przejście bez zatrzymywania się koło otwartej tureckiej restauracji regionalnej, z ławami do siedzenia wyłożonymi pięknymi dywanami, wymaga od nas znacznego samozaparcie.
Wracamy do głównej drogi,
niestety czteropasmowej, więc chcąc dotrzeć do kolejnego celu, który widzimy z
okien samochodu po przeciwnej stronie szosy musimy wjechać do Selçuku, zawrócić
– nie bez trudu – na rondzie i pojechać z powrotem pół kilometra na
przedmieścia. Skręcamy za drogowskazem w prawo i parkujemy niemal na łące. Przed
nami to, co pozostało z jednego z siedmiu cudów świata – słynnej świątyni
Artemidy w Efezie. Prawdę powiedziawszy, zachwycać się nie bardzo jest czym, bo
słynny niegdyś Artemizjon to dziś tylko jedna kolumna stojąca, kilka we
fragmentach, parę kupek kamieni i mały stawek, który od biedy można uznać za
rytualny. Turystów nie ma. Opędzamy się uprzejmie od jakiejś miejscowej biedoty,
która usiłuje nam wcisnąć pocztówki z widokami tego, co właśnie sami
fotografujemy, albo sprzedać niebotycznie drogie przewodniki po okolicy, które w
sklepach są o połowę tańsze, ale i tak nie warto ich kupować.
Trudno
sobie wyobrazić, że w miejscu gdzie teraz jest wilgotna łączka, po której
dostojnie brodzą kaczki, stała największa i najwspanialsza
budowla Efezu. Najstarsze tutejsze znaleziska archeologiczne – fragmenty
ceramiki – pochodzą z okresu mykeńskiego, z XIV-XIII w. p.n.e. A więc osada już
istniała, kiedy jakieś 400 km na północ Achajowie bili się z Trojanami o piękną
Helenę… Ośrodek kultu powstał tu w XI w. p.n.e.,
a w latach 680-650 wybudowano pierwszą świątynię. Jej niewielki (13,5 x
8,5 m) budynek był otoczony drewnianymi kolumnami i zorientowany na zachód. W
środku znajdowała się drewniana figura kultowa. Czy już wtedy była to Artemida?
Nie wiemy na pewno. Ok. 570 r. tę pierwotną świątynię obudowano większą (100 x
60 m), marmurową, otoczoną w dwu rzędach 106 kolumnami o wysokości 18 m i
średnicy u podstawy 2,5 m, z których część pokryta była płaskorzeźbami.
Sanktuarium to ufundował ostatni król Lidii, Krezus. Znamy nazwiska jej
architektów: byli to Chersifron i Metagenes z kreteńskiego Knossos oraz Teodoros
z wyspy Samos. Świątynię zdobiły płaskorzeźby, m.in. na otaczających ją fryzach,
zaś głównym obiektem kultu była wielka cedrowa figura Artemidy. Wśród
rzeźbiarzy, pracujących dla efeskiej inwestycji w późniejszym czasie (budowa
trwała sto kilkadziesiąt lat), wymieniani są m.in. Fidiasz i Poliklet.
I teraz na scenę historii
Efezu, a poniekąd i świata, wchodzi szalony szewc Herostrates, któremu szycie
butów zdecydowanie nie wystarczało do szczęścia i zapragnął unieśmiertelnić
swoje imię poprzez dokonanie wielkiej zbrodni. W 356 r. p.n.e. podpalił więc
świątynię Artemidy i doprowadził do jej niemal całkowitego zniszczenia. Nie
umiem sobie wyobrazić, jak tego dokonał – poza figurą bogini i niektórymi innymi
elementami wystroju wnętrza Artemizjon był w zasadzie wykonany z kamienia…
Jakich środków technicznych i w jaki sposób użył mistrz dratwy i kopyta, by
pokonać wielką budowlę? Co ważniejsze – Herostrates osiągnął to, co zamierzył:
skazano go co prawda na śmierć i wyrok wykonano, a ponadto jego imię miało
zostać wymazane ze wszystkich dokumentów i zapomniane, ale - jak widać – nie
zrobiono tego i o szewcu z Efezu pewno mówi się częściej niż o siostrze Apolla
Artemidzie, zwanej przez Rzymian Dianą. Bogini myślistwa, okrutna morderczyni
dzieci Niobe, wieczna dziewica, nienawidząca mężczyzn, którym się podobała,
nienawidząca kobiet, które interesowały się mężczyznami, dbała tylko o swój
orszak panienek, ale… Uważana była też za patronkę rodzących kobiet, ba! – za
boginię matkę, utożsamianą z frygijską boginią Kybele, Matką Bożą, którą w
Grecji najpierw utożsamiono z Reą i nazywano Matką Bogów. Nazywano Artemidę
także Królową-Matką-Dziewicą, której symbolem była złota pszczoła. Dla wielu jej
kult w Anatolii był echem minojskiego kultu kobiet-bogiń, prezentowanych w
długich sukniach i z odkrytymi piersiami, które znamy z Krety i z Santorini.
Herostrates zniszczył więc
świątynię, ale rychło przystąpiono do jej odbudowy. Podobno chciał się do tego
przyczynić Aleksander Wielki, ale mieszkańcy Efezu odrzucili jego ofertę, gdyż
Macedończyk uzależniał przekazanie subwencji od tego, by on sam stał się – obok
Artemidy – obiektem kultu. Odbudowę podjęto zatem ze środków własnych miasta w
334 r. p.n.e., a ukończono w 260 r. p.n.e. Świątynia była identyczna co do
rozmiarów jak poprzednia, a w jej środku stanął posąg bogini, wykonany ze
szlachetnych kruszców, kości słoniowej, hebanu i kamienia. Zadziwiającym
elementem figury były odsłonięte piersi Artemidy – w liczbie bodaj dwudziestu…
To właśnie o adorację tej figury i sprzedaż jej miniaturek spierał się w Efezie
św. Paweł z miejscowymi kupcami. Świątynia była miejscem kultu przez blisko pięć
wieków, a potem, w 262 r. n.e. została zniszczona podczas najazdu Gotów. Efekty
widzimy.
Ruszamy do miasta Selçuk.
Osadnictwo dotarło do tej okolicy już w okresie minojskim, na przełomie 3 i 2
tysiąclecia p.n.e. Przez wieki była tu odrębna osada, potem – przedmieście
Efezu, a gdy port efeski został zniszczony i mieszkańcy przenieśli się tutaj, a
nowopowstałe miasto nazwano tak, jak sąsiednie wzgórze – Ayasuluğ. W 1914 r.,
dla upamiętnienia panujących tu przed wiekami Turków Seldżuckich przemianowano
je na Selçuk. Dziś ma ono ok. 25 tys. mieszkańców, a najciekawsze obiekty, które
chcemy zwiedzić położone są na wzgórzu Ayasuluğ, którego nazwa ma pochodzić od
zniekształconego imienia Agios Teologos: w czasach cesarza Justyniana obdarzono
nim świętego Jana Ewangelistę.
Wzgórze
i stojący na nim zamek, nad którym powiewa turecka flaga, widać z daleka, ale
dojazd nie jest prosty, w dodatku parking niewielki. Jest późno, ale szczęśliwie
zdążamy przed zamknięciem. Okazuje się, że wzgórze Ayasuluğ jest od 2015 r. –
tak jak i Efez – wpisane na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Twierdza,
wybudowana w czasach bizantyjskich, miała na celu obronę przed zniszczeniem
znajdującej się poniżej pierwotnej bazyliki, wybudowanej w VI w. staraniem
Justyniana wokół grobu św. Jana. Według tradycji ukochany uczeń Chrystusa
przybył do Efezu ok. 40 r. z Matką Jezusa i zamieszkał z nią w domku na Wzgórzu
Słowików. Po jej śmierci został aresztowany, dwukrotnie skazany na śmierć i –
dzięki cudom oczywiście – uratowany, a potem, w 81 r. deportowany na wyspę
Patmos. Powrócił do Efezu w 95 r. i tu, prawdopodobnie właśnie na wzgórzu
Ayasuluğ mieszkał przez ostatnie lata życia, pisząc swoją Ewangelię (Apokalipsę
miał napisać na Patmos). Zmarł ok. 100 r. i tutaj zgodnie ze swoją ostatnią wolą
został pochowany. Najpierw na grobie była tablica pamiątkowa, w IV w. wybudowano
nad nim kaplicę, dwa stulecia później – bazylikę, ozdobioną kolumnami i
zwieńczoną sześcioma kopułami. Do jej budowy posłużyły m.in. materiały ze
zburzonej w III w. świątyni Artemidy.
Postawienie twierdzy, która
miała bronić grobu świętego Jana, nie na wiele pomogło. Sąsiedni Efez
praktycznie podupadł już po najeździe Arabów w latach 654-655, potem – jak już
wiemy – skończyła się działalność jego portu, a mieszkańcy osiedli wokół wzgórza
z bazyliką Janową. Turcy Seldżuccy w 1304 r. zdobyli miasto, przekształcili
bazylikę w meczet, ale grobu Jana nie zniszczyli, choć od pojawiających się tu
pielgrzymów pobierali opłaty za zwiedzanie.
Nam opłat udaje się uniknąć.
Przedstawiciel miejscowej ludności w arabskiej galabiji najpierw wręcz za rękę
prowadzi nas do miejsca, gdzie cztery kolumny, stojące w rogach kwadratu z
marmurowych płyt, oznaczają miejsce, gdzie podobno dwa tysiące lat temu spoczął
Ewangelista. Wrażenie spore, ale jakby niezupełne: kolumienki nieduże, między
nimi sznurek, jak w kiepskim muzeum, chroniący przed namolnymi turystami
(ale
podczas mszy na Janie ustawiany jest ołtarz i depczą po apostole księża i
ministranci), przy marmurach niewielka tablica informuje o tym co to jest za
miejsce. Do niedawna obok Jana podobna tablica upamiętniała papieża Pawła VI,
który tu był i się modlił. Dziś papież zniknął. Rozrzuceni malowniczo po okolicy
lokalsi dyskretnie podchodzą i proponują nam kupno zupełnie
autentycznych monet z czasów św. Jana. Odpowiadamy, że posługujemy się tylko
kartami kredytowymi, co nie wywołuje spodziewanego wybuchu śmiechu, bo nikt na
szczęście nas nie rozumie.
Szczątki bazyliki niegdyś
przykrywał drewniany dach, dziś naturalnie nie ma po nim śladu i porozrzucane
bębny kolumn, marmurowe tablice i sterty kamieni sprawiają wrażenie, jakby była
to cała spora miejscowość, przekształcona przez czas i naukę w stanowisko
archeologiczne. Trwają prace rekonstrukcyjne, nawet w pobliżu grobu św. Jana
stoi cała fabryka, w której jacyś panowie produkują zabytki. Lepiej
wygląda twierdza, niestety niedostępna dla zwiedzania, ale wciąż imponująca: w
murach osadzonych jest piętnaście wież z malowniczymi krenelażami, ma dwie bramy
wejściowe i coś w rodzaju donżonu. Po bliższym przyjrzeniu się widzimy, że to
nie bastion ostatniej obrony, tylko piękny, zabytkowy minaret seldżuckiego
meczetu, który wybudowano w XIV w. w środku dawnego zamku.
Żegnamy się z doczesnymi
pamiątkami po najmłodszym z apostołów i pozostawiamy za sobą Selçuk, Efez i ich
okolicę. Ale dzień jeszcze się nie skończył. Renatka znów nastawia nawigację,
która tym razem prowadzi nas w głęboki plener. To tylko niewiele ponad osiem
kilometrów od miasta, ale przenosimy się w inny świat. Najpierw dojeżdżamy do
słynnej ze swego folkloru miejscowości Şirince, skąd od wieków prawosławna
ludność pielgrzymuje do Domu Marii nad Efezem, co nas jakby wiąże z poprzednim
tematem, ale potem skręcamy na północ, w wąską, nieutwardzoną drogę między
polami (śmierdzi…), łąkami, gajami oliwnymi i lasami, by dotrzeć do niezwykłej
oazy spokoju i ciszy, miejsca gdzie nawet głośniejsze rozmowy są zabronione, a
do niedawna nie było elektryczności i Internetu – nie z zacofania
technologicznego, tylko z wyboru. Nadal nie ma dostępu do telewizji.
To
Nesin, wioska matematyków. Dokładniej:
Nesin Matematik Köyü,
czyli wioska matematyków
Nesina. Miejscowość, złożona z kilkudziesięciu kamiennych domków z wygodnymi
tarasami, położonych wśród drzew, gajów oliwnych i ogrodów, kilku sal
wykładowych, pola namiotowego, restauracji i biblioteki z dużym lektorium
powstała w 2008 r. z inicjatywy tureckiego profesora matematyki, Alego Nesina.
On sam, urodzony w 1956 r. w Stambule, to wybitny uczony, absolwent wyższych
uczelni w Stambule, Lozannie i Paryżu, doktorat zrobił na uniwersytecie w Yale,
wykładał potem w Berkeley w Kalifornii i w Stambule. Tutaj, represjonowany przez
władze za swe liberalne przekonania, tułał się przez kilka lat po różnych
światowych uczelniach, wreszcie po śmierci ojca wrócił do kraju i zajął się
rodzinną fundacją zajmującą się pomocą naukową dla niezamożnej młodzieży. Przez
wiele lat usiłował zachęcić do nauki swego przedmiotu studentów i uczniów,
pomagał im przez własne popularyzatorskie publikacje oraz prywatne, bezpłatne
korepetycje, których udzielał w całym kraju, aż wreszcie postanowił utworzyć
własną, nietypową uczelnię, prowadzącą stacjonarne kursy wakacyjne i weekendowe,
a także obozy szkolne. Każdego lata uczy się tu stu pięćdziesięciu studentów i
stu licealistów, wybieranych przez profesora spośród ok. tysiąca podań, na
podstawie lektury ich listów motywacyjnych. Studenci nie płacą za naukę,
kosztuje ich jedynie (niewiele) wyżywienie i nocleg, uczniowie płacą czesne w
wysokości 90 TL dziennie za wszystko. Wykładowcami są pracownicy naukowi i
wykładowcy akademiccy tureccy i zagraniczni, uczący
za darmo. Nad wszystkim
sprawuje
patronat fundacja, założona przez ojca profesora – Aziza Nesina (1915-1995). A
właściwie Mehmeta Nusreta, który trochę na złość wszystkim przyjął pseudonim
Nesin, co po turecku znaczy czym jesteś… Krymski Tatar z pochodzenia,
socjalista, ateista, liberał walczący z islamskim fundamentalizmem, a przede
wszystkim – wybitny satyryk, dziennikarz i pisarz, był wielokrotnie aresztowany
i więziony, zdołał jednak zdobyć popularność i pewne środki finansowe, co
umożliwiło mu utworzenie fundacji i zakupienie gruntów w okolicach Selçuku, a
także rozwinięcie systemu pomocy stypendialnej dla młodzieży. Gdy zmarł, zgodnie
z jego ostatnią wolą został pogrzebany w nieujawnionym do dziś miejscu,
należącym do fundacji.
Wioska matematyków jest dziś
jeszcze pusta, sezon naukowy zacznie się dopiero za kilkanaście dni, więc nie
nagabywani przez nikogo łazimy po zacienionych, wąskich alejkach, oglądamy
okolicę, zabawiamy się liczydłem, stojącym w środku miejscowości – zapewne
symbolem pracy nad matematyką, zaglądamy do biblioteki i podziwiamy nowoczesne
rzeźby, ozdabiające niewielkie skwerki wioski. Co za wspaniały pomysł miała
Renata, żeby w tak odmiennej, pełnej kwiatów i dzieł sztuki, w ochładzającej się
pod wieczór atmosferze scenerii zakończyć wycieczkę po rozpalonych słońcem,
zakurzonej wiekami egzystencji okolicy Efezu!
Wracamy do Kuşadası. Po
kąpieli jest jeszcze czas, żeby przejść się promenadą i jeszcze raz podziwiać
zachód słońca, tonącego w Morzu Egejskim.
- Aleś się pan rozpisał! –
powiedział kiedyś do mnie jeden z moich poprzednich wydawców, tuż przed tym
zanim zakończyliśmy współpracę. Mam nadzieję, że ci, którzy to czytali, dali
radę oderwać się od naszej zbliżającej się ku niespokojnej jesieni
rzeczywistości, albo przynajmniej zdążyli się dobrze wyspać. To był z pewnością
najdłuższy i najbardziej męczący dzień naszej wycieczki. Przynajmniej dla
czytelników.