Maciej Pinkwart
Kebap praktyczny (12)
25 czerwca 2019. Nasza podróż
powoli dobiega końca. Na razie opuszczamy Kalkan. Pakujemy graty do samochodu i
znów mamy wrażenie, że jest ich znacznie więcej, niż przy wyjeżdżaniu z
poprzedniego miejsca. Żegnamy się z Bobem i jego rodziną, robimy ostatnie
zdjęcia i wyjeżdżamy z Kalkan - jadąc wzdłuż wybrzeża kierujemy się na północ.
Mijamy znów Kınık i po blisko stu kilometrach docieramy do najpiękniejszej
plaży Turcji. Specjalistom od reklamy takie komplementy przychodzą
niewątpliwie bez trudu, ale podobne – a nawet jeszcze bardziej strzeliste akty (najpiękniejsze
miejsce na Ziemi) też pojawiają się w komentarzach turystów. Jesteśmy
w miasteczku Ölüdeniz, najpopularniejszym kurorcie Turkusowego
Wybrzeża. Nazwa ta, oczywiście nawiązująca do francuskiego Lazurowego
Wybrzeża, ma swoje uzasadnienie w pięknym, właśnie turkusowym kolorze wody,
wspaniale kontrastującym z olśniewającą (koniecznie: olśniewającą) bielą
nadmorskiego piasku i zielenią drzew, porastających okoliczne góry. Z trudem
znajdujemy miejsce na ogromnym parkingu w pobliżu plaży i idziemy się zachwycać.
Ölüdeniz to niewielkie (ok. 3 tys. mieszkańców) miasteczko, położone na skraju
półwyspu Teke, na swym zachodnim krańcu wcina się ostro w morze, niejako
odgraniczając część akwenu, pozostawiając tylko wąską cieśninę, łączącą
wewnętrzną lagunę z zatoką. W efekcie mamy do dyspozycji dwie plaże –
wewnętrzną, usytuowaną nad laguną (800 x 600 m), między półwyspem a górami i
zewnętrzną, otwartą na zatokę. Malownicze to jest, oczywiście, szczególnie jak
się patrzy na to z lotu ptaka – co jest i możliwe, i modne: liczne reklamy
zachęcają do lotów na
paraglajtach z pobliskiej góry Babadağ, która dumnie
wznosi się na wysokość prawie 2 tysięcy metrów i ogranicza od północnego wschodu
okolicę Ölüdeniz. Inne wzgórza dość szczelnie odcinają całą lagunę i zatokę od
stałego lądu. To usytuowanie powoduje, że woda laguny, a nawet i zatoki jest
niemal zawsze spokojna, nawet gdy na otwartym morzu szaleje sztorm – tu dociera
tylko lekki zefirek. Stąd może sama nazwa Ölüdeniz, która podobno oznacza
spokojne (a nawet: martwe) morze. Cała okolica jest częścią
Parku Narodowego.
Wszystkie te uroki i piękno otoczenia jakoś mało do mnie docierają – być może
dlatego, że plaży nie widać spod leżaków, w morzu poza gęstwą ciał kąpiących się
osób jest niewiele wody, a jej turkusowy kolor gdzieś się zagubił, w dodatku
hałas, powodowany przez turystów, niezliczone knajpki i restauracje oraz
naganiaczy proponujących rozmaite atrakcje jest taki, że moim pierwszym odruchem
jest: uciekać stąd jak najszybciej. Wrażenie to potęgują jeszcze dość
odstraszające ceny wszystkiego. No, ale skoro przyjechaliśmy, to trzeba choć się
raz zanurzyć…
Idziemy nad lagunę. Na plaży kamule i nieprzyjemny żwir, co o tyle nie
przeszkadza, że w zasadzie plaży nie ma, są tylko leżaki. Dla oszczędności
lokujemy się we trójkę tylko na jednym – chwilę potem dostajemy nieoczekiwany
prezent: wypoczywająca po sąsiedzku turecka rodzina pakuje się i kończy pobyt
nad laguną, a sympatyczny tatuś daje nam swój kwit opłaty na dwa leżaki – możemy
z nich korzystać na jego koszt…
Woda niemal gorąca, płytka i do kąpieli udostępniona jest tylko niewielka część
zatoki, więc czujemy się jak w basenie w Białce w gorący letni dzień. O pływaniu
mowy nie ma, można tylko albo stać, albo dostojnie się przechadzać między innymi
wodnymi perypatetykami, wymijając dmuchane materace, dostojne matrony, dzieci w
ilościach hurtowych… Po prawej widzimy Ojca gór – bo tak zapewne trzeba
tłumaczyć nazwę Babadağ (szczyt ten identyfikuje się zazwyczaj z antyczną górą
Cragus) – z której co i raz odlatują dwuosobowe paraglajty, a nawet
motolotnie, co mnie dziwi, bo jest tu park narodowy. Inna rzecz, że hałas
silnika całkowicie ginie w hałasie robionym przez plażowiczów. Góra wygląda
jednak niesłychanie malowniczo – wapienne pasmo porośnięte jest niemal w całości
lasem piniowym, którego ciemna zieleń interesująco komponuje się z kolorem wody
– który wcale nie jest turkusowy, tylko jasno-szmaragdowy, miejscami oliwkowy.
Po jakichś dwóch godzinach mamy dość zachwytów, oglądamy jeszcze plażę od strony
zatoki, gdzie piasek wydaje się przyjemniejszy, dno łagodnie schodzi w głąb
morza, ale uroki podziwiamy z dystansu, bo – o ile to w ogóle możliwe – ludzi
jest tu jeszcze więcej. Z daleka też podziwiamy dumnie powiewającą błękitną
flagę i wierzymy na słowo, że jest pięknie. Korzystamy ładnie urządzonego
zaplecza infrastrukturalnego – czyli pryszniców oraz toalet i wyruszamy w dalszą
drogę. Wracamy do Fethyie i jedziemy wzdłuż wybrzeża dalej na północ. Mijamy
dziesiątki meczetów, wszystkie jak spod sztancy, dwuminaretowe, ale nie widzimy
ani jednego człowieka, który by się modlił. Upał coraz większy, ale szosa
biegnie wśród lasów, więc jest trochę cienia. Zadziwiające, ale co kilkanaście
kilometrów w lesie przy drodze są jakby sztuczne źródełka, poidła, czy małe
zbiorniki, gdzie ludzie się zatrzymują i moczą głowy, myją się i przede
wszystkim dają pić psom. Odnoszę jednak wrażenie, że to poidła dla leśnej
zwierzyny. Na progu jakiejś wsi widzimy jeszcze inne urządzenie: prysznic dla
samochodu. Rzeczywiście, temperatura auta robi się coraz wyższa, więc
podjeżdżamy wzorem poprzednich samochodów pod natrysk, zamykamy okna, z rury
leje się woda, obsługujący prysznic chłopak przeciera szyby, dostaje kilka lir,
odjeżdżamy. Parę kilometrów dalej mijamy prysznic automatyczny: samochód
podjeżdża, woda zaczyna lecieć, po kilku minutach auto odjeżdża, woda się
wyłącza. To dla odmiany jest za darmo.
Wjeżdżamy na teren powiatu Ula, co mnie cieszy i od razu myślę serdecznie o
mojej grodziskiej przyjaciółce, Uli Jachimskiej. Późnym popołudniem dobijamy do
hotelu w miejscowości Akyaka. To będzie nasz ostatni adres podczas tej
wycieczki. Zostawiamy rzeczy, ogarniamy się i idziemy do portu. Sympatyczne
molo, marina, wielu turystów – w zasadzie sami Turcy. Miasteczko jest niewielkie
– poza sezonem ma podobno zaledwie ok. 2000 mieszkańców, która to liczba w
sezonie letnim wzrasta kilkakrotnie. Niektórzy oceniają, że wraz z właścicielami
domów użytkowanych sezonowo, mieszka tu 12 tysięcy osób. Kariera turystyczna Akyaki, malowniczo usytuowanej między wysokimi górami a głęboko wciętą zatoką
Gökova, rozpoczęła się w latach 70. XX w., kiedy to zaczęli sobie tu stawiać
letniskowe domki bogatsi mieszkańcy większych miast, położonych w głębi lądu:
Gökovej, Uli, czy nawet Muğli. Wtedy to wybudowano betonowy pirs, który po
latach przekształcił się spacerowe molo, a niewielka przystań rybacka - w
jachtową marinę. Po molo spaceruje wiele osób, jak zwykle szukając dobrych
motywów do fotografii krajobrazowej lub efektownego selfie. Oczywiście, nie
brakuje też fotograficznych miłośników płci pięknej, niezależnie od tego, czy
modelki kryją się pod chustami, czy nie. Nadmorski bulwar przekształcił się w
bazar pamiątkarski, a cała dzielnica przyległa do portu stała się wielkim
jarmarkiem gastronomicznym, niekiedy poprzetykanym niewielkimi hotelikami.
Kolacja w jednej z restauracji, zatłoczonej do ostatniego stolika: obok nas
głównie rodzinne gromadki lokalsów, kilka rodzin wygląda bardziej po
arabsku niż turecku, chuda, blada panienka niewątpliwie jest Angielką. Dania
morskie, jak nas zapewniają, nie są mrożone, tylko pochodzą z dzisiejszego
połowu. Wierzymy na słowo.
Wieczór z widokiem na rozświetlone miasteczko. Akyaka w zasadzie przez całe
wieki była albo niezamieszkała, albo stanowiła portową dzielnicę odległej o
cztery kilometry miejscowości Gökova, w starożytności noszącej nazwę Idyma i
założonej przez Karyjczyków co najmniej w VII w. p.n.e. W 546 r. okolicę podbili
Persowie, ale lokalne rządy sprawowali nadal Karyjczycy. Najwcześniejsza
wzmianka, wymieniająca Idymę, znalazła się w 453 r. p.n.e. w spisie płatników
trybutu (w wysokości 114 drachm i 5 oboli) na rzecz Ateńskiego Związku
Morskiego. Rządził wtedy w Idymie niejaki Paktyes, którego potomkowie sprawowali
tu władzę jeszcze przez dłuższy czas, a wiemy o tym z pozostałych w okolicy
skalnych grobowców, w których chowano władców. Miasto było dość ważne, jeśli
nawet biło własną monetę, w nazwą Idymion z jednej, a wizerunkiem bożka
Pana z drugiej strony.
Po Persach rządzili tu Macedończycy i diadochowie, potem Rzymianie i ich
sojusznicy: w okresie od 167 r. p.n.e. przynajmniej do końca II w. n.e. Idyma
należała do władców wyspy Rodos. Za czasów tureckich równina Gökova stała się
siedliskiem malarii i była praktycznie niezamieszkała – większość stałych
mieszkańców przeniosła się w wyższe, górskie partie. Wielki i konsekwentnie
przeprowadzony – zdaje się, pod bezpośrednia kontrolą Atatürka, którego pomnik
widnieje w centrum Akyaki – program irygacyjny doprowadził do osuszenia bagnisk
i już w 1940 r. mieszkańcy zaczęli powracać i osiedlać się w okolicy. Nadmorska
miejscowość długo jeszcze była miejscem tymczasowego zamieszkania bogatszych
rodzin i zapewne to jest przyczyną, że spora część lokalnej architektury uległa
swoistej uniformizacji: budynki są dość podobne, często budowane z drewna lub
przy pomocy drewna wykończone, co jest efektem przeniesienia tradycyjnego
budownictwa z rejonu Muğli czy Uli i połączenia go z lokalną odmianą modernizmu.
Domy przeważnie są dwukondygnacyjne, mają drewniane balkony i naczółkowe dachy,
często bogato zdobione sufity i ściany.
26 czerwca 2019. Ostatni dzień
w Turcji, ostatnie pływanie w Morzu Egejskim, ostatnie opalanie - na
zatłoczonej, niewielkiej plaży w Akyace. Jedną z zalet tutejszego ośrodka jest
to, że podobno nigdy nie jest tu duszno –
konfiguracja terenu (od zachodu –
morze, od północy – wysoka góra Sakartepe, od południa i wschodu płaska, żyzna
równina Gökova) powoduje, że zawsze wieje tu lekka bryza. Czujemy to i teraz, co
u mnie powoduje nieprzepartą chęć snu. Kąpiel w bardzo ciepłej wodzie jeszcze tę
ochotę powiększa, w dodatku otoczenie jest dość ciche – mimo licznych dzieci,
które są jakoś spokojniejsze, niż na innych plażach. Tatusie w normalnych
kąpielówkach uczą ich pływania na nadmuchiwanych kołach, zwierzętach i ptakach,
mamusie przeważnie w burkini, kąpią się rzadko i potem dziwnie szybko schną na
słońcu. Zostaję pouczony, że muzułmańskie kostiumy kąpielowe (swoją drogą,
słyszał kto kiedy o chrześcijańskich kostiumach kąpielowych? albo buddyjskich?)
są wykonane ze specjalnego materiału, który nie zatrzymuje wody i szybko
wysycha. Dobry pomysł, wart upowszechnienia nie tylko w postaci burkini. W
zatoce dzieje się mnóstwo atrakcji wodnych, nad nami przelatują paralotnie,
modne widać i w tej okolicy – tu punktem startu jest przełęcz Sakar (570 m
n.p.m.). Wszystko to wygląda jak efekt niezłej promocji, która może w
najbliższych latach rozsadzić miłą miejscowość od wewnątrz…
Powoli zbieramy się z plaży, maszerujemy przez nadbrzeżne
Krupówki, przebieramy się w hotelu i wyruszamy na ostatnią wycieczkę – na
południe, w stronę kurortu Marmaris. Nie dojeżdżamy tam jednak, tylko skręcamy w
stronę miejscowości Orhaniye i dojeżdżamy do wsi Turgut. Dowiadujemy się,
że nasza pilotka przyszykowała dla nas ostatnią wycieczkową niespodziankę.
Dojeżdżamy do miejscowości, koło rozrzuconej zabudowy mijamy plażę i – z pewnym
trudem - znajdujemy miejsce do parkowania wprost na poboczu drogi. Przed nami
jedna z większych atrakcji regionu Marmaris – Plaża Jezusa…
Od razu kojarzymy, że chodzi o jeden z cudów Jezusa, nazywany chodzeniem po
wodzie. Rzeczywiście, widać to już z daleka – tłum ludzi maszeruje po
piaszczystej, podwodnej grobli, po wodzie sięgającej im do kostek, najwyżej po
kolana. Piaszczysta łacha koloru różowego wybiega w głąb morza na długość
sześciuset metrów, ma szerokość dwa-cztery metry, a po jej obu stronach głębia
jest dość spora. Nazwa Jesus Beach to oczywiście chwyt marketingowy
skierowany głównie do chrześcijańskich
turystów. Turcy mają swoją legendę,
objaśniającą ten fenomen przyrodniczy. Miejsce oryginalnie nazywa się Kiz Kumu
Plaji, plaża Piasek Dziewczyny. Ta dziewczyna to królewna, córka
miejscowego władcy Bybassosa, która zakochała się w biednym rybaku, co
oczywiście było nie do zaakceptowania przez ojca i jego dwór. Zakochani chcieli
uciec z królestwa, rybak podpłynął w pobliże swoją łodzią, dziewczyna wybiegła z
pałacu, a za nią dworzanie, którzy chcieli ją pojmać. Wtedy między brzegiem a
łodzią rybaka pojawiła się piaszczysta grobla, królewna wbiegła na nią, a
wówczas posypały się za nią strzały łuczników. Jedna trafiła dziewczynę, grobla
zalała się krwią i nabrała czerwono-różowego koloru, królewna wpadła do morza i
utonęła, a rybak odpłynął…
Na groblę nie damy rady się dopchać – chętnych do powtórzenia cudu Jezusa jest
tak wielu, że obawiam się o to, iż robiący sobie selfie turyści są gotowi innych
zepchnąć w morze, żeby tylko dobrze wyjść na zdjęciu. Zadowalamy się zwiedzeniem
plaży, mijamy pozujące do zdjęcia wielbłądy, restauracje i przede wszystkim
tablicę z nazwą plaży…
Wracamy do Akyaki, zostawiamy samochód i idziemy na ostatni spacer po molo, a
potem wędrując po wąskich uliczkach szukamy restauracji na – to jakby wiąże się
z poprzednim tematem – naszą ostatnią wieczerzę.
Ładnym akcentem Akyaki jest malowniczy potok Kadın Azmak, krótki, ale
stosunkowo głęboki, który wypływa z gór jakieś 3 kilometry stąd, a potem wije
się malowniczo między domami, co zmusza spacerujących do przemykania się po
mostkach, przynosi dodatkowy chłodek, a niekiedy nawet atrakcję przyrodniczą –
między różnokolorowymi kwiatami zarastającymi jego brzegi można wypatrzeć wydrę…
Potem pakowanie, kilka niespokojnych godzin snu, wyjazd wczesnym rankiem w
stronę Bodrum. Sto kilometrów po dobrej drodze mija dość szybko, oddajemy
samochód i jesteśmy na lotnisku oczywiście za wcześnie. Z odprawą już są
kłopoty: internetowa rezerwacja jest niedokładna, komputery się psują, drukarka
kart pokładowych nie chce działać, ale wreszcie przechodzimy wszystkie odprawy -
po czym się okazuje, że wylot będzie opóźniony. Jedna, dwie, trzy godziny –
czekamy. Potem jeszcze tylko niezbyt długi lot i jesteśmy w kraju. Jak się
okazuje – temperatura w Polsce jeszcze przez jakiś czas będzie iście turecka,
więc aklimatyzacja pod tym względem przechodzi dość łagodnie. Pod innymi
względami – nie koniecznie.
Pierwszy łyk, czy pierwszy kęs Turcji narobił nam apetytu na następne. Kiedy i
czy w ogóle będą – czas pokaże. Będzie co ma być, jak Bóg pozwoli, insz Allah…
Koniec