Maciej Pinkwart
Kebap praktyczny (8)
TUTAJ odc. 4 - Milas z tabletu
TUTAJ odc. 5 - Pan Tarei i Święci Pańscy
TUTAJ odc. 6 - Szukając lamparta
TUTAJ odc. 7 - Biała Gubałówka
Ośle uszy
17 czerwca
2019. Rano budzi mnie dziwny odgłos. Nie jest to
jeszcze koszmarne pianie koguta z budzika w komórce Renatki, ani żadna awantura
na korytarzu, bo mimo obecności wielu tureckich turystów z dziećmi w hotelu jest całkiem spokojnie. Myślę, że to może grzmot za oknem, ale nie, po pierwsze
– jest za wcześnie i jeszcze dość chłodno, po drugie – widzę czyste, błękitne
niebo bez ani jednej chmurki. Podchodzę do balkonu, bo dźwięk dochodzi z
zewnątrz.
Piękny widok: na tle białych
skał Pamukkale i dalej, ponad Hierapolis unoszą się kolorowe
balony na ciepłe powietrze. To właśnie palniki gazowe, podgrzewające wnętrze
kopuły warczą jak zdenerwowane psy. Z drugiej strony, od gór, nadlatują
motolotnie. Podziwiamy, ale krótko – pora na poranną toaletę, potem śniadanie w
hotelowej restauracji na poddaszu, pakowanie i jazda. Przed nami 250 km w głąb
interioru, w stronę gór. Ale najpierw to, co najbliżej – jakieś 10 km na
południe od Pamukkale w stronę stolicy prowincji Denizli leży dawne miasto
Laodycea – dziś rozległe stanowisko archeologiczne.
Położona nad rzeką Lykus (jeden
z dopływów Meandra, dziś znany pod
turecką nazwą Çürüksu), wzięła swa nazwę od imienia żony jednego z Seleucydów,
panującego w III w. p.n.e. Antiocha II – Laodiki. Ale pierwsze ślady osadnictwa
na tym terenie pochodzą z trzeciego tysiąclecia przed naszą erą. Pierwszą osadę
założyli najprawdopodobniej indoeuropejscy Frygowie, którzy dotarli tu z
Bałkanów, być też może, iż w dziele tym wyprzedzili ich Karowie – pasterska
początkowo ludność autonomiczna, która przywędrowała tu z dalszych terenów
azjatyckich. Pod rządami Frygii Laodycea dotrwała do najazdu Persów, później
podlegała satrapii karyjskiej, jednocześnie kulturowo wiążąc się w coraz
większym stopniu z plemionami greckimi, być może z wszędobylskimi Jonami. Z
tamtych czasów pochodzi pierwsza znana nazwa miasta – Diospolis, czyli miasto
Zeusa. Warto korzystając z okazji przypomnieć, że to właśnie Grekom
zawdzięczamy nazwę Boga na Zachodzie: Zeus to dawniej Dzeus, Theos, w
nowogreckim – Dias, łaciński Deus, hiszpański Dios, francuski Dieu, włoski Dio…
Polski Bóg i rosyjski Boh to zapożyczenie z irańskiego baga, które
oznaczało dawcę dobra, także materialnego (kojarzymy słowo bogactwo?).
Anglo-germański i skandynawski Got/God – choć tu etymologia jest co najmniej
niepewna - także prawdopodobnie wywodzi się z Azji, a dokładniej – z
sanskryckiego hu, a potem – perskiego Khoda, oznaczającego
wywoływać, błagać…
Po Mieście Boga historyk Pliniusz odnotował w odniesieniu do tego miejsca nazwę
Rhodas, potem pojawił się tu Aleksander Wielki ze swoimi wojskami, a po nim –
wspomniani Seleucydzi. Przedstawiciel tej dynastii, Antioch III Wielki (241-187
r. p.n.e.) sprowadził do Frygii z babilońskiej niewoli ok. dwóch tysięcy Żydów,
z których znaczna część zamieszkała właśnie w Leodycei. Musiało się im tu
zupełnie nieźle powodzić, jeśli zobowiązali się łożyć znaczne datki na odbudowę
świątyni jerozolimskiej – w czasach dominacji rzymskiej wynosiło to ok. 9 kg
czystego złota… Z nich później rekrutowali się pierwsi frygijscy chrześcijanie.
Najpierw jednak władztwo nad Leodyceą stracili Seleucydzi, zdominowani przez
Rzymian, którzy w II w. p.n.e. oddali te tereny we władanie królestwu
Pergamonu, a po śmierci ostatniego króla tego państwa – Attalosa III w 133 r.
p.n.e. niepodzielną władzę nad tą częścią Azji przejął Rzym. Leodycea, zgodnie z
wolą Attalosa, miała uzyskać status wolnego miasta – i Rzymianie tę decyzję
respektowali. Mimo licznych zniszczeń, powodowanych przez przetaczające się po
okolicy wojny oraz przez trzęsienia ziemi, które kilkakrotnie obracało miasto w
gruzy – mieszkańcom za każdym razem udawało się odbudować Leodyceę, zwykle bez
pomocy rzymskich władz centralnych, które ceniły ważną pozycję i samodzielność
prowincji. W 129 r. Leodyceę zwiedzał największy turysta wśród rzymskich cesarzy
– Hadrian.
Okres największej prosperity miasta przypadał na pierwsze cztery stulecia naszej
ery, a głównym źródłem bogactwa był
handel i produkcja wysoko cenionych tkanin z czarnej wełny, dostarczanych przez
hodowane tu owce. Handlowano także zbożem, bydłem i wydobywanym w okolicy
marmurem. Swoistą specjalnością
Leodycei była produkcja maści do oczu
wynalezionej przez wykładowców tutejszej szkoły medycznej, funkcjonującej od I
w. n.e. Sto lat później miasto biło już własną monetę, dysponowało też lokalnymi
bankami. Z okresu tej prosperity pochodzi większość zachowanych do dziś
rzymskich zabytków.
W pierwszym wieku Leodycea, jako ośrodek handlowy i siedziba pewnej liczby
chrześcijan była już znana św. Pawłowi, który w jednym z listów do Kolosan prosi
o odczytanie go także przez chrześcijan w Laodycei, a w innym – by odczytano
wśród Kolosan tekst listu do Laodycejczyków. Ten ostatni się nie zachował. Warto
dodać, że Pawłowi Kolosanie to chrześcijanie, mieszkający w miejscowości Kolosy
(Κολοσσαί), leżącej nad tą samą rzeką Likos, kilkanaście kilometrów na
południowy wschód od miejsca, w którym teraz się znajdujemy. Wspomina o Laodycei
też św. Jan w Apokalipsie – zresztą w niepochlebnym kontekście, krytycznym wobec
ich dążności do bogacenia się i ubierania w szaty czarne, a nie białe.
Mimo tego dość prędko ustanowiono tu siedzibę biskupstwa, które formalnie
istniało do połowy XV w. W okresie Bizancjum kilkakrotnie dochodziło tu do
napadów wojsk mongolskich i tureckich. W XI w. miasto zdobyli na krótko Turcy
Seldżuccy, kilkadziesiąt lat później pokonani przez wojska cesarza Jana II Komnena. W XIII w. ostatni stali mieszkańcy opuścili zrujnowaną już Laodyceę,
przenosząc się do Denizli. Miejscowość odkryli na nowo niemieccy archeolodzy w
1833 r. Od tego czasu aż do dziś trwają tu prace wykopaliskowe i
rekonstrukcyjne.
Parkujemy, kupujemy bilet dla Michała i rozchodzimy się po dość rozległym
terenie: stanowisko archeologiczne obejmuje ok. pięciu kilometrów kwadratowych.
Każdy z nas interesuje się czymś trochę innym, więc dajemy sobie swobodę. Zresztą
teren jest tylko lekko pofałdowany, widzimy się z daleka, w dodatku dzień jest
słoneczny i upalny, a jedyny skrawek cienia, jaki wykorzystujemy, to miejsce,
gdzie Michałowi udało się zaparkować nasz samochód, pod jakimś rachitycznym
platanem. Chodzimy więc każdy swoim tempem. Do zwiedzania jest sporo: kilka bram i kościołów z okresu
bizantyjskiego, grecko-rzymski buleuterion, stadion i gimnazjon, kilka świątyń,
oraz dwa teatry, publiczne latryny, łaźnie, fragmenty systemu nawadniania i
kanalizacji, ruiny fontann, domy mieszkalne, magazyn żywności, i być może –
wina, w każdym razie pomieszczenie z wielkimi, niekiedy dwumetrowymi
glinianymi
pitosami – czyli naczyniami, które służyły do przechowywania oliwy, wina,
niekiedy zboża, wielka agora i mury miejskie. Sporą atrakcją jest odkopany kilka
lat temu Kościół Laodycejski, pochodzący z czasów Konstantyna Wielkiego, czyli z
pierwszej połowy IV w. Jest on jednym z najstarszych kościołów chrześcijańskich
na świecie. Ma zarys trójnawowej bazyliki, z doskonale zachowanymi mozaikami
podłogowymi i fragmentami fresków na ścianach, jedenastoma absydami i dwoma
wejściami. Ruiny przykryte są dachem, a wciąż prowadzone wykopaliska pokryte są
szkłem.
Mimo upału jest bardzo przyjemnie – może dlatego, że Leodycea, jak mało które
starożytne miasto, jest położona nie na zboczu góry, tylko na rozległym
płaskowyżu z pięknymi widokami - i przewiewem - a ruiny budynków, stojące wciąż kolumny czy
siedziska teatralne sprawiają bardzo romantyczne wrażenie. W dodatku turystów
jest niewielu, więc ma się w zasadzie wszystko dla siebie. Wrażenie psują tylko
dźwigi, koparki i maszyny budowlane: Turcy pracowicie budują niektóre zabytki od
nowa. Podobno w planach jest taka odbudowa Leodycei, by stała się konkurencją
dla Efezu. Raczej wątpię, czy to się uda, o Leodycei nie uczą chyba w
europejskich szkołach, ale czy o Efezie jeszcze uczą? Mnie uczyli... Ale jakby odpowiednio sprzedać w tym
kontekście świętego Pawła i Apokalipsę Janową, to kto wie…
Obejrzeliśmy Leodyceę.
Zbieramy się i ciągniemy dalej na wschód, czyli jakby w głąb Azji, do
miejscowości Dinar, tu skręcamy na północ i dojeżdżamy do sporego miasta o
wdzięcznej nazwie Afyon, co natychmiast zapamiętujemy jako I-phone, nie mając na
razie świadomości, że znaleźliśmy się w centrum produkcji opium, bo Afyon to
znaczy właśnie opium. Rzeczywiście, wkoło coraz więcej plantacji maku, a do
niedawna – do lat 60. – produkowano tu opium dla ludu, dziś już tylko wyrabia
się tu morfinę, oczywiście na potrzeby służby zdrowia. W 2004 roku, pewno
dlatego żeby zjeść ciasteczko i mieć ciasteczko, władze do tego opium w nazwie
dodały określenie „czarna twierdza”, w związku z czym ćwierćmilionowa stolica
prowincji ma teraz niemożliwą do wymówienia nazwę Afyonkarahisar, Czarny
Zamek Opium. Ale i tak wszyscy o nim mówią, a nawet piszą po prostu Afyon.
Twierdza jednak rzeczywiście góruje nad miastem, w dodatku wybudowana jest na
wzgórzu o wysokości 1230 m n.p.m., czyli 200 m nad centrum – jako że Afyon jest
miastem górskim: leży ponad 1000 nad poziomem morza. Nowoczesna zabudowa,
szerokie, kilkupasmowe arterie – ale duch interioru wyczuwalny bardziej, niż
gdzie indziej. Jesteśmy 300 km od morza i zewnętrzne przejawy islamu są tu
znacznie bardziej widoczne: mnóstwo meczetów, na ogół bardzo do siebie
podobnych, z dwiema wieżyczkami minaretów, bardzo wiele kobiet w tradycyjnych
hidżabach. Choć i tu ortodoksji nie widać: dużo młodzieży obojga płci wygląda
dokładnie tak samo jak gdziekolwiek indziej w Europie.
Nie zatrzymujemy się i jedziemy dalej: dziesięć kilometrów na
północ od Afyon rozciąga się zagłębie hoteli termalnych, nastawionych na gości
zamożnych, snobistycznych i reprezentujących nowoczesność w stylu muzułmańskim.
Czyli, nieprawdaż, jakby akurat dla nas. Wjazd przez strzeżone bramki, ale nikt nas
nie pyta po co i do kogo jedziemy, widać wyglądamy na milionerów. Kręcimy się
samochodem po podjazdach i parkingach, które sprawiają wrażenie, że są wielkości
niewielkiego polskiego miasteczka, wreszcie stajemy przed głównym wejściem, którego strzeże
portier w liberii. Wysiadamy, ale nikt nie podbiega z ukłonami, żeby pomóc nam wnieść
rzeczy. Inna sprawa, że każdy z nas ma tylko jedną, malutką walizeczkę – mamy tu
spędzić tylko jedną noc. Hotel nazywa się Oruçoğlu Termal Otel, ma pięć
gwiazdek, całe hektary do przejścia w samym tylko lobby - a w recepcji nie
bardzo można się dogadać po angielsku. Ale dajemy radę, boy odwozi nas na
nasze piętro, układa rzeczy, pokój malutki, chyba jednak nie dla milionerów,
tylko akurat jak dla nas, ale sympatyczny. Krótka kąpiel – na
razie tylko pod prysznicem, bo na basen pójdziemy wieczorem – i wracamy do auta.
Jedziemy zwiedzać środkową część dawnej Frygii.
Trochę błądzimy, ale ogólnie jedziemy dalej na północny wschód, drogami coraz
bardziej turystycznymi, wśród pól i lasów i wciąż pod górę. Mijamy coraz
mniejsze, coraz biedniejsze wioski, coraz mocniej wciska się do wnętrza
samochodu niepiękna woń gnojówki, mijamy coraz większe plantacje maku, a
miejscowa ludność, która sporadycznie pojawia się na poboczach czy na polach to
osoby raczej w starszym wieku i co do jednej w tradycyjnych strojach. Wreszcie
docieramy na miejsce. To wioska Yazılıkaya, nazywana też
Midas Şehri, Miasto
Midasa.
Sceneria trochę niesamowita: wokół góry i lasy, miejscowość usytuowana na
wysokości 1300 m, na odludziu, niewiele budynków, kilkudziesięciu mieszkańców,
brak własnej szkoły, parking w pobliżu wejścia na teren archeologiczny zamykany
o 17.00. Jednak poza nami kilkoro turystów – o ile się orientuję, są to
wyłącznie Turcy - dotarło na to pustkowie, co pokazuje, jak ważnym miejscem jest
owo miasto Midasa. No bo jest: wznoszące się 70 m nad Yazılıkayą wzgórze
zwieńczone jest potężnymi skałami, pełnymi grot i niewielkich jaskiń, ewidentnie
przystosowanych w czasach antycznych do mieszkania. Zresztą tradycja ta
kontynuowana jest i dziś: w jednej ze skalnych nisz widzę śpiwór i
poduszkę – lokatora nie ma, rzeczy czekają na jego powrót, pewno wieczorem wróci
na nocleg.
Zaraz przy wejściu na teren starożytnej osady widzimy wysoką pionową skałę,
przekształconą przez nieznanego rzeźbiarza w pięknie zdobioną fasadę, ozdobioną
ornamentami geometrycznymi. Na dole znajduje się pusta dziś nisza, w której
musiał znajdować się pomnik bóstwa opiekuńczego – była nim najprawdopodobniej
frygijska bogini-matka, Kybele. A na górze, nad fasadą w litej skale doskonale
widoczny jest napis, który w języku staro-frygijskim informuje, że mamy przed
sobą dzieło, które Ates – nie wiadomo, kim był: kapłanem? Możnowładcą?
Właścicielem terenu? – dedykuje królowi Midasowi.
No i teraz wyobraźnia może sobie poszaleć: jesteśmy w miejscu, związanym z jedną
z najbardziej znanych postaci mitologii greckiej. Czy greckiej? Rzecz odnosi się
do czasów, kiedy Grecy dopiero mieli zasiedlić okolice Morza Egejskiego, a
teren, na którym się znajdujemy, pozostawał we władaniu Frygijczyków. Jak już
wiemy, w zamierzchłej przeszłości (drugie tysiąclecie p.n.e.) naród ten przybył
do Anatolii z Bałkanów, był sojusznikiem Trojan w wojnie z Achajami, posługiwał
się językiem spokrewnionym z greckim i trackim oraz pismem, wywodzącym się z
alfabetu fenickiego. Czyli tak jak u Greków, tylko nieco wcześniej. Frygia jako
silne, samodzielne państwo istniało zaledwie do VII w. p.n.e., a okres
największej świetności przeżywało w wieku VIII p.n.e. – czyli w czasach Homera.
Jego stolicą było miasto Gordion (dziś: Yassıhöyük), położone przeszło 120 km od
miejsca, w którym się znajdujemy, na północny wschód.
To kolejny punkt w naszej wyobraźni historycznej. Gordion to nazwa pochodząca od
mitycznego władcy Frygii, Gordiasa, wieśniaka ze środkowej Anatolii, który po
prostu któregoś dnia wjechał do miasta swoim wozem zaprzężonym w woły nie
wiedząc, że wyrocznia przepowiedziała Frygijczykom, iż rządzić nimi będzie
człowiek, który właśnie z takim wozem pojawi się w stolicy. A wóz będzie w tak
kunsztowny sposób powiązany z jarzmem wołów, że węzeł ów będzie nie do
rozwiązania przez zwykłego człowieka, tylko przez najpotężniejszego króla.
Pamiętacie, co było dalej? Po wielu wiekach przybył do Gordion Aleksander
Wielki, ciachnął węzeł mieczem i został najpotężniejszym królem… To, że legenda
ta została sfabrykowana przez piarowców Macedończyka, jest zupełnie oczywiste.
No i właśnie ów Gordias miał być ojcem jeszcze bardziej znanego króla o imieniu
Midas. Zaś matką Midasa była bogini-matka, Kybele, co kiedyś się tłumaczyło:
bogini z gór. Przy okazji: matka to po frygijsku mater, brat –
brater, ojciec – patre, zaś na określenie, że coś jest wielkie
Frygijczycy używali słowa meka. Czyli prawie mega... A słowo bóg brzmiało u nich: tios
albo bago, woda – bedu, czytane jako wedu. Anglicy cieszą się jeszcze
jednym pokrewieństwem językowym z Frygijczykami: słowo bekos, chleb, ma
być protoplastą angielskiego bake, wypiekać. Bardzo ładna jest legenda o
tym, jak egipski król Psametyk I (VII w. p.n.e.) postanowił zbadać, jaki język
jest pierwotny, naturalny dla ludzi, a tym samym – ustalić, który naród, takim
językiem się posługujący, jest najstarszy na świecie. W tym celu oddał pewnemu
pasterzowi na wychowanie dwójkę dzieci polecając mu, by nikt nie mówił w ich
obecności ani jednego słowa i by pasterz zaobserwował, jakie słowo dzieci
wypowiedzą jako pierwsze, sięgając niejako do swojej wiedzy wrodzonej. No i po
dwóch latach dzieciaki przyszły do przybranego ojca, wyciągnęły ręce i zażądały:
bekos! Więc Frygijczycy są najstarsi...
Midas, gdy podrósł, został królem, ale najbardziej interesował się ogrodnictwem.
Wyhodował przy swoim pałacu wspaniały ogród różany, tak piękny, że przyciągnął
kiedyś Sylena – wysłańca boga Dionizosa, który uciął sobie tu drzemkę. Sylen -
niezbyt piękny i niekoniecznie obyczajny bożek przyrody - co prawda, usnął wśród róż nie
dlatego, że kwiaty pięknie pachniały, tylko dlatego, że jak zwykle urżnął się
jak bela. Midas z szacunkiem go obudził, ugościł, a potem odwiózł do Lidii,
gdzie oddał go w ręce Dionizosa. Bóg wina w dowód wdzięczności obiecał spełnić
jedno życzenie Midasa. Król, który poza różami uwielbiał bogactwo, poprosił,
żeby wszystko czego się dotknie, zmieniało się w złoto. No i spełniło się: w
złoto zamieniały się jego ukochane róże, nie mógł niczego zjeść, bo zamiast
chleba, mięsa czy owoców miał na złotym talerzu złote atrapy jedzenia, na domiar
złego przybiegła do niego rodzona córka, którą dotknął – i ona też zamieniła się
z złoty posąg. Z płaczem wrócił do Dionizosa, żeby go odczarował, bóg się nad
nim ulitował i zdjął zeń klątwę jego własnych pobożnych życzeń: musiał
tylko Midas wykąpać się w rzece Pactolus, płynącą przez stolicę Lidii – Sardes.
Pomogło – od tamtego momentu w rzece pojawił się złoty piasek i – zwłaszcza –
elektron, czyli naturalny stop złota i srebra, który pozwolił na wzbogacenie
się całej Lidii, a szczególnie jej króla, którego imię stało się symbolem
bogactwa – Krezusa.
Ale Midas miał szczególny talent do pakowania się w kłopoty. Kiedy Marsjasz –
przyrodni brat Midasa, syn trackiego króla Ojagrosa i frygijskiej bogini Kybele,
wirtuoz gry na aulosie (a może nawet wynalazca tego podwójnego fletu) – wyzwał
na muzyczny pojedynek samego boga Apolla, król Midas został jurorem tego
konkursu. Chciał być obiektywny, a może popierał brata, w każdym razie przyznał
zwycięstwo Marsjaszowi. Apollo się wściekł na jurora i sprawił, że Midasowi
wyrosły ośle uszy. Że to niby nie ma słuchu, bo nie usłyszał, że Apollo gra
lepiej, więc przy pomocy oślich uszu będzie teraz słyszał lepiej. Zawsze mi się
to nieszczęście przypomina, kiedy oglądam w Harrym Potterze scenę, w
której Hagrid dorabia Dudleyowi świński ogon. Dursleyowie po prostu pojechali z tym
do szpitala, ale w czasach Midasa nie było to takie proste… Po czym Apollo
powołał nowe jury z miejscowych wieśniaków, którzy rzecz jasna po tym wszystkim
przyznali zwycięstwo jemu. Marsjasz, jako przegrany, został przez Apolla obdarty
ze skóry, co uczy, że muzyka nie zawsze łagodzi obyczaje.
A Midas, wstydząc się tych swoich uszu, nosił zawsze czapkę (czapka frygijska
później stała się symbolem wolności i niezależności, choć u swoich początków
była raczej pomocą w ucieczce od śmieszności), ale kiedy mu włosy urosły za
bardzo – wezwał fryzjera i kazał mu pod karą śmierci milczeć na temat tego, co
ujrzał, gdy król zdjął czapkę. Strzyżenie się odbyło, ale fryzjer uginając się
pod ciężarem tajemnicy nie wytrzymał i choć nikomu
z ludzi o tym nie powiedział, wykopał nad rzeką mały dołek i w głąb ziemi
zakrzyknął: król Midas ma ośle uszy! No i mleko się rozlało, bo okrzyk
fryzjera dołek w ziemi powtórzył trzcinom, które szumiały że król Midas ma ośle
uszy, potem od trzcin usłyszały to drzewa i jak u Mickiewicza powtarzały dęby
dębom, a bukom buki… No i oczywiście już po paru dniach wszyscy ludzie na
świecie wiedzieli, że król
Midas ma ośle uszy.
A przygnieciony drwinami
opinii publicznej pechowy król Frygii popełnił samobójstwo.
Zagłębiamy się w Miasto Midasa. Ja idę od razu na prawo, gdzie wznosi się Skała o Czterdziestu Oczach, w
której w czasach bizantyjskich wykuto kilkadziesiąt grot, będących pustelniami
dla zakonników. Dziś puste, choć – jak widać – niekiedy wykorzystywane przez
bezdomnych czy może hipisów. Główny masyw skalny, ten w którym wykuto fasadę
Midasa obchodzimy od strony południowej, podziwiając liczne zniszczone już
przez czas i erozję płaskorzeźby, cysterny na wodę, resztki budynków sakralnych,
grobowce… Wszystko to nasuwa rozmaite możliwości interpretacyjne, bo w sumie o
realiach epoki frygijskiej wiemy niewiele. Drewniane pomosty pozwalają na
obejście całego masywu dookoła, jest też wiele miejsc, gdzie można odpocząć,
rozejrzeć się po krajobrazie, gdzie z kilku stron widoczne są pozostałości
innych twierdz z czasów króla Midasa.
No właśnie, Midas. Nazwa Miasto Midasa jest prawie na pewno tylko swojego
rodzaju metaforą, miasto z czasów Midasa raczej, bo raczej mało prawdopodobne,
by król tu kiedykolwiek mieszkał. Może zajechał na jakiś czas podczas jakiejś
inspekcji i stąd dedykowany mu monument, będący raczej wyrazem wiernopoddańczego
hołdu, niż odniesieniem do kontraktu z realną postacią. W dodatku – nie bardzo
wiadomo, o którego Midasa chodzi: wiemy z odniesień historycznych w innych
krajach (np. w Asyrii), że taki król na pewno istniał, najprawdopodobniej nawet
więcej niż jeden władca nosił takie imię. Ten, który walczył z asyryjskim królem
Sargonem żył w końcu VIII w. p.n.e. Teren, na którym się teraz znajdujemy, był
zasiedlony prawdopodobnie właśnie w jego czasach. Ślady, odnalezione przez
archeologów, którzy pracują tu od początków XIX w., wskazują na to, że Miasto
Midasa było zamieszkiwane także w czasach hellenistycznych i bizantyskich,
ale raczej nie na stałe – brak tu jakichkolwiek śladów budowli z tamtych
okresów: żadnych świątyń, potrzaskanych, kolumn, teatrów… Surowość tego obiektu,
który ujmuje nas przede wszystkim doskonałą – jak się wydaje – symbiozą myśli i
bytowania starożytnych ludzi z otaczającą ich przyrodą oraz umiejętnością
wykorzystywania obiektów naturalnych dla własnych celów – jest niezwykła. To
jedyne tego typu miejsce spotkane na szlaku naszych wędrówek.
Robi się późno, nad górami znów się błyska i nadciągają ciemne chmury. Wracamy
przez pustacie frygijskie do naszych pięciogwiazdkowych luksusów. Nie podejmuję
się opisać oferty gastronomicznej hotelu Oruçoğlu: nie tylko dlatego, że nikt
nie byłby w stanie zapamiętać tego wszystkiego, co nam oferowano na zasadzie
szwedzkiego stołu, ale także dlatego, że piszę to w porze kolacyjnej, a przecież
kolacji w zasadzie nie jadam, więc tylko wywoływałbym niepotrzebne wydzielanie
soków żołądkowych u siebie – a i u Czytelników, bo zakładam się, że takiej
oferty raczej nie mają na co dzień w domu, ani nawet w restauracji, w której się
ewentualnie stołują. Nie mówiąc już o tym, że trzech czwartych potraw nie
umiałbym nawet nazwać. Krótko mówiąc: jeśli by ktoś chciał naprawdę zapoznać się
z ekskluzywną ofertą gastronomiczną okolic Opiumowego Zamku, to niech wybierze
się tam co najmniej na tydzień. A wcześniej niech pojedzie na wczasy odchudzające.
I jeszcze jedna uwaga: zapewne nie byliśmy jedynymi Europejczykami i
nie-muzułmanami w całym hotelu, ale z pewnością jednymi z niewielu. Ani przez
moment nie mieliśmy jednak wrażenia jakiejkolwiek alienacji, nikt nie dawał nam do
zrozumienia, że jesteśmy obcy, że tak bardzo odstajemy od reszty. Większość
hotelowych gości stanowili Turcy, było sporo Arabów, może z Kuwejtu czy
Emiratów, i choć nie wszystkie kobiety nosiły başörtüsü, chusty, to
jednak większość tak. Ale na Renatkę w szortach i lekkiej bluzce gapiły się
tylko małe dziewczynki. I niektórzy panowie, oczywiście.
Na zimno i na gorąco. Mięso (jest nawet wieprzowe, ale specjalnie oznaczone),
ryby, sery, mnóstwo warzyw, kluski, makarony. Niebywałe ilości słodyczy i całe
góry owoców. Zero alkoholu, oczywiście. Przypuszczam, że resztki z naszej
kolacji – nawet tylko te nietknięte nawet – mogłyby wyżywić kilka okolicznych
wiosek. Może zresztą i tak jest - w końcu, islam wymaga od swoich wyznawców
dzielenia się przez bogatszych z biedniejszymi.
Wieczorem oczywiście basen termalny, we wnętrzu i na polu. Nic
nadzwyczajnego. Sporo mogliby się nauczyć, gdyby przyjechali do Białki
Tatrzańskiej na Banię. Obowiązkowo nosi się czepek, kobiety kapią się w
burkini, tak też wchodzą do sauny. Nad zewnętrznym basenem zza chmur wygląda
wielki księżyc, zapowiadając na jutro pogodę. I dobrze, bo czeka nas długa jazda
z powrotem nad morze.
Rano, 18 czerwca 2019, pakujemy się szybko - nie bardzo zresztą jest co, bo mamy
tylko po jednym bagażu, reszta siedzi w samochodzie – oblizując się, schodzimy
na śniadanie. Oferta niewiele mniejsza niż podczas kolacji, ale ja zwykle tak
rano jem mało albo wcale, więc zadowalam się jakimiś serami i piciem.
Oczywiście, jest to wspaniała turecka herbata - esencję sam sobie nalewam z
czajniczka, stojącego na elektrycznym samowarze i dopełniam podgrzewaną cały
czas wodą. Żegnamy Oruçoğlu, dojeżdżamy do Afyonu, robimy niewielkie zakupy w
wielkim markecie i wyruszamy w drogę: przed nami najdłuższy odcinek, jaki mamy
do pokonania za jednym „skokiem”: dzisiejsza trasa liczy ponad 350 km, a w
planie mamy tylko jeden postój. Z pewnym niepokojem spoglądam na naszą poczciwą
albeę, obciążoną nami i naszymi bagażami. Jadąc w tę stronę, w góry, mieliśmy
interesującą, ale i sympatyczną przygodę. Na którejś stacji benzynowej braliśmy
paliwo, dość sporo, więc byliśmy dobrymi klientami. Pracownik nalewał ropę, a z
części biurowej wyszła dziewczyna i wyniosła dla nas trzy szklanki świeżego
soku, w prezencie: Its fri, for ju. Zdziwiło nas to mocno, podziękowaliśmy, wypiliśmy, Michał
zapłacił za paliwo i wtedy pan od pompy przyjrzał się naszym oponom, pokręcił z
niezadowoleniem głową i powiedział – a raczej dał nam do zrozumienia - że nie
jest OK, że ciśnienie jest za małe. Pokazał, nam, gdzie mamy podjechać do
kompresora, sam poodkręcał wentyle i dopompował do odpowiedniej wartości, nie
chcąc za to żadnych pieniędzy. Teraz – uprzedzę fakty – problem miał się
powtórzyć, i to z udziałem alarmu na sensorach ciśnienia w samochodzie.
Zajechaliśmy na stację benzynową, przy kompresorze stał jakiś miejscowy gazda z traktorem,
ale zobaczywszy obcokrajowców, uprzejmie się odsunął i użyczył nam dostępu do
rurki. Potem jeszcze raz był problem ciśnieniowy, co wiązaliśmy i z wysokością
nad poziomem morza, i z wysoką temperaturą: po dłuższej jeździe podgrzane opony
traciły ciśnienie. Gdy zjechaliśmy w pobliże morza – opony zachowywały się już
grzecznie.
Na razie spokojnie jedziemy w dół. W dół mapy, oczywiście, bo droga nie schodzi
poniżej tysiąca metrów. Mijamy kolejne miasta i miasteczka, nanizane jak
paciorki na nitkę doskonałej, przeważnie czteropasmowej szosy D-685. Droga
szybkiego ruchu przecinając miasta zmienia się w piękną aleję wysadzana
platanami, czasem piniami. Szybkość ograniczają światła. Podoba mi się
miejscowość Isparta (to „I” to grafia turecka, tak jak nasz Stambuł tutaj
występuje jako Istambuł), ale choć po grecku nazwa ta brzmi Sparta, nie
ma podobno nic wspólnego z ojczyzną pięknej Heleny, leży w centrum regionu
Pizydia i wywodzi się od bizantyjskiej twierdzy Saporda, przez Arabów zwanej
Sabarta. Od XIII w. rządzili tu Turcy seldżuccy, w XIV w. Ispartę kupił
otomański sułtan Murad I, zaś w końcu XIX w. osiedli tu tureccy imigranci z
terenów Bułgarii, którzy przynieśli z sobą technikę uprawy pięknych róż i
produkcji perfum. I z tego Isparta słynie do dziś – pachnie rzeczywiście
pięknie, ale na okolicznych polach widzimy raczej plantacje maków, jako że i tu
opium wciąż ma wzięcie.
Z Ispartą droga znów się wznosi i zgodnie z wyznaczoną marszrutą doprowadza nas
do postoju na wysokości prawie 1600 m. Jesteśmy w górach Taurus, na kolejnym
niejako typowym stanowisku archeologicznym. To starożytne Sagalassos,
miasto w wersji prawie jednolicie rzymskiej. Bilet kosztuje 15 TL, obiekt czynny codziennie od 8.30 do 19.30
latem, w sezonie zimowym XI-III – 9.00-17.30. Przy kasie tabliczka z błędem:
sezon zimowy, tak samo jak letni po angielsku według nich brzmi tak samo:
Summer Term… Nieważne.
Za bramą wejściową czujemy się tak, jakbyśmy nigdy nie odwiedzali Miasta Midasa:
jesteśmy na zboczu gór Taurus, a przed nami kolejne kolumny,
bruk, kanalizacja,
budynki, świątynie. I teatr, oczywiście. Czyli tak jak wszędzie. Ale tutaj
wszystko jest dodatkowo obudowane piękną górską scenografią, której towarzyszą
rozlegle widoki na pizydyjskie równiny hen, w dole. Ścieżka jest mocno
uwspółcześniona, wykładana wapiennymi płytami i w bardziej stromych miejscach
poprowadzona po schodach, co ułatwia zwiedzanie. Teren u podnóża Taurusu był
zasiedlony już w 8 tysiącleciu p.n.e. (niektórzy naukowcy mówią o 12
tysiącleciu), ale wiarygodne dokumenty hetyckie mówią o mieście, które istniało
tu w XIV w., a rozwinęło się na styku wpływów Frygii i Lidii – czyli lawirując
między Minosem a Krezusem. Gdy Pizydię podbił, wraz z pozostałymi częściami
Anatolii, Aleksander Wielki w 333 r. p.n.e.
– w Sagalassos mieszkało kilka tysięcy osób. W epoce hellenistycznej
miasto rozkwitło, kultywując przejętą kulturę grecką. Rzymianie cenili je
wysoko, a wszędobylski cesarz Hadrian nazwał je „pierwszym miastem” prowincji i
podniósł do rangi miejsca oficjalnego kultu imperialnego. Prawie wszystko, co
możemy tu oglądać, pochodzi z epoki rzymskiej. Niewielkie ślady pozostawiło też
Bizancjum, jak zwykle budując swoje świątynie w miejscu kultu dawnych bogów. Potem przyszła seria niszczycielskich trzęsień ziemi i w połowie VII stulecia
n.e. Sagalassos zostało opuszczone, a ostatni mieszkańcy przenieśli się w
doliny. Ruiny odkryto na początku XVIII w., zwiedzali je francuscy badacze, a
pierwszą mapę zabytkowej miejscowości narysował w 1883 r. polski historyk
sztuki Karol Lanckoroński (1848-1933), pionier ochrony zabytków i służby
konserwatorskiej.
Idziemy najpierw ulicą Kolumnową koło dolnej agory i niewielkiego odeonu, by
wreszcie dotrzeć do przepięknie utrzymanej górnej agory, wybudowanej w epoce
hellenistycznej, z ładnym buleuterionem w części zachodniej. Później, w czasach
rzymskich nieco podupadła i gubernatorzy prowincji w I w. n.e. namówili
miejscowych notabli, by zainwestowali w jej odbudowę – w zamian za możliwość
uwiecznienia swej szczodrości w postaci inskrypcji na czterech honorowych,
14-metrowych kolumnach wzniesionych w czterech rogach agory. Wtedy też powstała
galeria rzeźb bogów i imperatorów, umieszczonych w dekoracyjnych niszach w
północnej części agory. W środku znajduje się malownicza fontanna. Lokalni bogacze, inwestujący w swych własnych miastach,
byli nagradzani przez władze możliwością zdobycia rzymskiego obywatelstwa, a
nawet objęcia ważnych stanowisk, włącznie z godnością senatora. Ale inwestycje
nie przetrwały zbyt długo – kolejne trzęsienia ziemi obróciły agorę w ruinę.
Część figur postawiono na nowo, współcześnie
podniesiono też kilka kolumn, prace
archeologiczne i rekonstrukcyjne trwają. Zapewne zrekonstruowany zostanie też
teatr, znajdujący się w północno-wschodniej części miasta, na stoku góry –
zbudowano go w latach 180-210, z przeznaczeniem dla ok. 9 tysięcy widzów.
Grzmi za górami, więc powoli się zbieramy. Jeszcze kawa i sok pomarańczowy w
ładnej kafejce widokowej przed wejściem go Sagalassos i późnym popołudniem
meldujemy się w nadmorskim kurorcie Side. No, tylko właśnie z tym meldunkiem
jest kłopot. Dwa dni temu Renata dostała wiadomość z zarezerwowanego wcześniej
na Bookingu hotelu, że są drobne problemy i zamówiony wcześniej pokój jest
nieaktualny, w związku z czym przeniosą nas w inne miejsce, ale wszystko będzie
OK. Renata się wściekła i odpisała, że żadne zmiany nie wchodzą w grę, ma być
tak jak zarezerwowała. Dostała odpowiedź, że OK.
No, ale nie jest OK. Dojeżdżamy na samo miejsce, wszędzie okropny tłok, a
największy na ulicy Kaktusowej, prowadzącej wprost na plażę – i do naszego
hotelu Alremu. Przed hotelem mamy zarezerwowane miejsce dla samochodu. Michał
parkuje, Renata idzie do recepcji po klucz, szykujemy się do wynoszenia walizek
– mamy tu spędzić trzy dni. Niestety, nic z tego: trochę
przestraszony recepcjonista informuje, że zarezerwowany przez nas pokój od jutra już jest
wynajęty komuś innemu, więc przeniosą nas do innego hotelu, tuż obok. Żeby się
niczym nie martwić, że oni wszystko załatwią, że wszystko będzie OK. Oczywiście
nie zgadzamy się i usiłujemy wytłumaczyć, że to my mamy na piśmie potwierdzenie
rezerwacji u nich właśnie, że niech odwołają tych innych, a nas umieszczą tam,
gdzie mieliśmy być. – OK, OK – słyszymy, po czym recepcjonista znika. Po
prostu wychodzi, zostawiając hotel na łasce losu. Po pół godzinie pojawia się,
uśmiechnięty, powtarza swoją mantrę, że wszystko będzie w porządku i prowadzi
nas do hotelu obok: trzecie piętro bez windy, pokoik ciasny, nie damy rady nawet
ustawić w nim walizek, okropnie. Odmawiamy, schodzimy na dół, wracamy do Alremu.
Recepcjonista proponuje, żebyśmy poszli do restauracji hotelowej, zaprasza nas
na kawę, a potem się zobaczy. Kiedy odmawiamy – znów znika. Dzwonimy do Bookingu,
obiecują interweniować i rzeczywiście po chwili ktoś dzwoni na telefon w recepcji,
ale nie ma kto go odebrać.
Po dwóch godzinach czekania recepcjonista się pojawia, uśmiechnięty i
zadowolony, udaje, że nas nie ma. Zanim odbierze telefon z Bookingu, pytam go o
toaletę. – Jes, of kors, nou problem – bierze klucz z tablicy i prowadzi
mnie do czyjegoś, zajętego oczywiście, pokoju na parterze. Na moje wahanie
reaguje uśmiechem: - Nou problem, dej ar in restaurant. Its okej.
Rozmowa z Bokingiem niczego nie zmienia. W trzeciej godzinie prowadzą nas do
innego hotelu, też tuż obok Alremu. W Sedefie przyjmują nas, choć bez entuzjazmu
i proponują dwa osobne pokoje – ja dostaję jedynkę na trzecim, przyjaciele
dwójkę na drugim piętrze. Winda działa. Wprowadzamy się, ale wszystko – nou problem, its
okej - wydaje się dość dziwne:
meldujemy się w Sedefie, ale płacimy w Alremu. Korzystamy z plaży hotelowej Alremu, ale
patrzą na nas podejrzliwie, bo w zasadzie tam nie mieszkamy… Ja nie narzekam:
mój pokój jest cichy, spokojny, z balkonikiem, na którym mieści się jedno
krzesło, a w środku pomieszczenia, między łóżkiem a łazienką stoi sobie
kwadratowy filar, który po ciemku stwarza pewne problemy. Ale to już tylko
drobiazgi. Idziemy na kolację do zupełnie innego hotelu, zawadzamy o market,
siadamy u Renaty i Michała na balkonie z widokiem na basen i restaurację hotelu, w którym
zamieszkamy w Side. Gdzieś w pobliżu wali głośna muzyka w stylu disco-turko,
morza nie widać. Jesteśmy tam, dokąd przeważnie się w Turcji jeździ – w modnym i
tłocznym kurorcie. Po północy wszystko cichnie, śpimy jak susły do rana. Mija
połowa naszej wycieczki.