Maciej Pinkwart
Kebap praktyczny
Tytułem usprawiedliwienia.
Długo się zastanawiałem, czy robić ten reportaż z Turcji. Jest mnóstwo
publikacji, książkowych i internetowych na temat tego kraju, którzy rozmaici
blogerzy ukochali może bardziej niż Francję czy Egipt, a wiedza niektórych
piszących na ten temat osób jest głęboka i nierzadko dobrze podana. Niewątpliwie
najlepszym źródłem informacji dla osób, którzy jadą do Turcji nie tylko po to,
by spędzić dwa tygodnie w jakimś resorcie Wellness & Spa w Alanyi lub
Side, nie wychodząc poza hotel, plażę i klimatyzowany autokar podczas wycieczki
do Pamukkale – jest znakomity portal Turcja w sandałach, założony i
prowadzony przez Izę Miszczak i jej męża Jarosława -
https://turcjawsandalach.pl/.
Właściwie w tym miejscu powinienem postawić kropkę, zamknąć komputer bez
zapisywania i pójść na spacer po Krupówkach czy ulicy Szaflarskiej. Po
poczytaniu tekstów pani Izy już można tylko się zachwycić i zamilknąć. Ale
ponieważ jest paru znajomych, co lubią się naśmiewać z moich zdjęć w krótkich
portkach i czapce z daszkiem, a przy okazji – ponarzekać, że ja tam sobie,
panie, po plaży i w kolejnych ruinach teatru greckiego, a oni w pracy, albo i na
emeryckim spacerze do najbliższej ławki – więc jednak nie zamykam bez
zapisywania. Z tym, że to co poniżej znajdzie się w kilku odcinkach – nie jest
relacją z Turcji, tylko z podróży, którą z Renatą Piżanowską i jej mężem –
Michałem Zarytkiewiczem odbyliśmy w czerwcu 2019, na trasie liczącej niemal
dokładnie 3000 km po obszarze Anatolii, mniej więcej między Izmirem a Marmaris,
bez dojeżdżania do tych dwóch miejscowości. Tematykę zdjęć określają nasze
zainteresowania: będzie tu sporo o rozmaitych starożytnościach, o czasach
hellenistycznych, greckich i przedgreckich, tudzież rzymskich i bizantyjskich,
nieco o współczesności tureckiej i niewiele poradnictwa urlopowego.
A poza tym spacer po Krupówkach, jako alternatywa dla pisania o naszej wycieczce
jest mało kuszący: za oknem szaro-buro, temperatura plus 14 w końcu lipca, tylko
tłum wokół podobnie gęsty. Choć mniej kolorowy.
1. Celtycki gen
Brzegiem morza idzie Daenerys Targaryen. Matka
Smoków, Khalesi, Pierwsza Tego Imienia, Zrodzona z Burzy, Królowa Siedmiu
Królestw. Przecieram oczy, ale nie znika od razu, tylko idzie w prawo, potem
zawraca i idzie w lewo. Daenerys jak żywa - a przecież poza tym, że nigdy nie
istniała, to została zasztyletowana przez kochanka, a w dodatku mieszka w
Ameryce, a serial Gra o tron już się skończył. Uświadamiam sobie jednak,
że obok na bulwarze widziałem prawie prawdziwe torebki Vouitona, takież
spodenki Calvina Kleina, wody kolońskie Hugo Bossa i okulary Ray Ban. Też prawie
prawdziwe. Nie, nie jesteśmy w Westeros. To Turcja. Kraj, bez którego świat
byłby gorszy. Wielkie państwo - o obszarze prawie trzykrotnie większym od
Polski, z przeszło 80 milionami mieszkańców. Imperium, zbudowane na ziemiach
wydartych dwóm mocarstwom - Grecji i Persji, na gruzach cesarstwa
bizantyjskiego, które przez Turków zostało rozbite i pozbawione roli hegemona. A
samo nie dało się podbić żołnierzom Proroka, bo z własnej woli dostarczyło
mahometanom najdzielniejszych żołnierzy, a jego ludność przeszła na islam. Więc
nie było czego podbijać.
Choć owa mahometańska burka wydaje się tu w wielu
przypadkach jedynie kostiumem, dość niedopasowanym zresztą. Niewątpliwie jest to
część tradycji i obyczaju. A może tylko konwencji. Co zresztą jest też dość
istotne. Jeśli nasz partner zalicytuje z pierwszej ręki cztery trefle, a mamy w
ręku asa i króla w tym kolorze to nie pukamy się w czoło, tylko rozumiemy że
jest to zaproszenie do szlemika, i musimy mu konwencyjnie odpowiedzieć ile mamy
asów.
Obok mnie pluskają się dwie Rosjanki w bikini,
niestety, i dwie Turczynki w burkiniach, niestety. Rosjanki wyglądają jak góry
Ałtaj, Turczynki jak kolorowe foki. Daeneris znikła w ciasnych uliczkach
Kuşadasi. Smoki nie przyleciały, choć gorąco jest tak, jakby liznęły nas
językiem ognia. Nurkujemy w głąb Turcji.
Samolot startował z Pyrzowic i wydawało się nam, że
przed końcem roku szkolnego przynajmniej dzieci będzie niewiele i tak też się
stało. Ale nie na wiele pomogło: trafiliśmy do czarteru, którym jechała grupa
środowiskowa jednego z dużych sieciowych marketów na wycieczkę integracyjną. Nie
byli już od świtu narąbani, ale wyglądali, jakby byli i tak też się zachowywali.
Wyobraźcie sobie, że facet, co siedzi za wami przez dwie i pół godziny co chwilę
wstaje, jak paralityk chwytając się oparcia waszego fotela – a ma jakieś 30 lat.
Robią mi się odciski na kręgosłupie. Wciąż nie umiem się wobec chamstwa
odpowiednio zachować i wciąż mnie dziwi to, że jego nieusuwalnym paradygmatem
jest egoizm.
Lecieliśmy do kraju
muzułmańskiego, teoretycznie bezalkoholowego, więc linie „Enter” tradycyjnie
między perfumami i biżuterią sprzedawały bajecznie tani alkohol, żeby Polacy nie
doznali uszczerbku na zdrowiu psychicznym, jeśli okaże się, że muzułmanie odetną
nam źródełko. Litrowego Jacka Danielsa dawali za 59 zł, nie
umieliśmy się oprzeć. Moim zdaniem, powinni sprzedawać burbona Wild Turkey.
Wydawało mi się, że do śródziemnomorskiego ciepełka
jestem już przyzwyczajony, zwłaszcza, że w Polsce początek czerwca był dość
chłodny i tęskniliśmy do wyższych temperatur. Ale uderzenie upału na lotnisku w
Bodrum przypomniało mi pierwszy kontakt z tymi okolicami, kiedy w 2007 roku
wysiadłem na lotnisku Diagorasa w Rodos. Na szczęście, do kontroli
paszportowo-wizowej (celnej nie było) przeszliśmy przez tzw. rękaw, co nas od
temperatury otoczenia trochę odizolowało.
Odwykłem od poruszania się poza Unią Europejską, więc
to, że potrzebna jest wiza i paszport zamiast dowodu osobistego było czymś
ponownie nowym. W dodatku, kiedy parę lat temu po raz kolejny meldowałem się
przy okienku pozaunijnym, w Egipcie, wydawało mi się tam jakoś łatwiej i
sympatyczniej. Przede wszystkim, w Egipcie nikt nie próbował porozumieć się ze
mną w tamtejszym języku, tylko wszystkie zarządzenia były wydawane po angielsku.
W Turcji wszyscy mówili do mnie po turecku. No i czułem się jak na tureckim
kazaniu. W dodatku napisy informacyjne były także w tym języku. Nie lubię być
wtórnym analfabetą, ale byłem.
Pan od wynajęcia samochodu miał tabliczkę z napisem
Wagant, bo słowo Piżanowska, lub nawet Zarytkiewicz było dla niego za
trudne. Na szczęście, nie leciał wtedy z nami Tomek Miłkowski czy Teresa
Krasnodębska, bo moglibyśmy się pokłócić. Wspominałem za to często inna gwiazdę
Teatru „Wagant”, Bożenę Serwach-Wolniak, która jest absolwentką turkologii. Ale
musieliśmy sobie poradzić bez tłumacza.
Z tym angielskim w Turcji jest rzeczywiście dość
krucho. Może trafialiśmy kiepsko, ale nawet w tak turystycznych miejscach, jak
recepcje hotelowe, kasy muzealne, restauracje czy sklepy porozumienie się po
angielsku było dość trudne, zwłaszcza dla mnie. Znałem takie sytuacje ze szkoły:
jeśli ktoś kiepsko lub wcale nie orientuje się w temacie, o który jest pytany,
odpowiada cicho i niewyraźnie, w nadziei, że ten mankament formalny przykryje
inne, merytoryczne. Więc pseudoangielski szelest dziwacznej wymowy nie wywoływał
u mnie żadnej, a już na pewno żadnej pozytywnej reakcji. Może po prostu byłem na
to za głuchy. Michał radził sobie lepiej, zwłaszcza że codziennie uczył się z
translatora googlowskiego jakichś turkizmów, ale najlepsza w naszym gronie do
porozumiewania się z Turkami okazała się Renata, która bez pudła umiała się
dogadać w jej tylko znany sposób. Może i ręce ją bolały od tych rozmów, ale za
każdym razem osiągała to co chciała. Jak zawsze.
Michał podpisał dziesiątki papierów, ja jako drugi
kierowca coś tam kontrasygnowałem, wreszcie zapakowaliśmy się do sporego
tureckiego fiata albea - i pojechaliśmy. Najpierw z duszą na ramieniu szukając
stacji benzynowej, bo tradycyjnie dostaliśmy do użytku samochód, w którym w baku
były tylko opary. Jeszcze wtedy nie wiedzieliśmy, że sieć stacji w Turcji jest o
wiele gęstsza niż w Polsce, a ich obsługa jest fantastycznie życzliwa i uczynna.
30 kilometrów z lotniska do Bodrum pokonujemy w pół
godziny, przeciskamy się przez wąskie uliczki omijając centrum, a Renatka przy
pomocy nawigacji bezbłędnie dopilotowuje nas do niewielkiego hotelu o
romantycznej nazwie Moonshine. Apartament na wysokim parterze, piękny
basen, własna restauracja (mamy wykupione śniadania) i sympatyczna obsługa
sprawią, że będziemy to miejsce uważali za jedno z najdogodniejszych podczas
całej wycieczki.
Ale nie ma czasu na dłuższe deliberacje. Przebieramy
się w letnie rzeczy i poganiani przez naszą pilotkę wychodzimy na miasto.
Dokładniej – do pobliskiego teatru hellenistycznego, który mamy o kilometr od
hotelu, ale musimy się przedrzeć do głównej szosy i obok niej przejść kilkaset
metrów w pełnym słońcu. No i, niestety – muzealny obiekt zamknięty, choć
tabliczka przy wejściu wskazuje, że o tej porze jak najbardziej powinien być
czynny. Uświadamiam sobie poniewczasie, że dziś, 9 czerwca, jest święto
zakończenia Ramadanu. Trudno, przyjdziemy innym razem. Tymczasem na skróty
wąskimi uliczkami wracamy w stronę hotelu, gdzieś między ruinami znajdujemy
niewielki sklepik i kupujemy wino na wieczór oraz piwo Bomonti do bieżącej
konsumpcji. Opowieści o bezalkoholowej tureckiej pustyni to bajka z tysiąca i
jednej nocy.
Jest późne popołudnie, słońce się zniża, więc
najwyższa pora iść do portu, czyli do starego centrum. Chcę tam znaleźć ślady po
moim pierwszym mistrzu – ojcu reportażu historycznego, Herodocie, który urodził
się i wychował właśnie tutaj, w greckim Halikarnasie – bo tak właśnie nazywało
się dzisiejsze Bodrum.
No i zaczyna się galimatias historyczny… No bo skąd
Grecja w Turcji, zwłaszcza wobec znanej niechęci tych obydwu narodów,
ugruntowanej wielowiekową okupacją ziem greckich przez Turków i trwającym ciągle
konfliktem na Cyprze? Więc trzeba od początku. Albo przynajmniej od zwrotu
dawno, dawno temu… Tego co poniżej ludzie alergiczni na historię powinni nie
czytać i opuścić przynajmniej kilka ekranowych odsłon.
Jakieś 10 tysięcy lat temu tereny Anatolii zaczęły
być zasiedlane przez pierwszych rolników i hodowców, którzy porzucili zbieractwo
i myślistwo na rzecz gospodarki osiadłej. Najstarsze miasto na terenie Turcji –
jedno z najstarszych na świecie – to Çatalhöyük, położone niecałe 150 km na
północ od Alanyi, założone w eneolicie ok. 7400 r. p.n.e. Rozproszone z rzadka
osady w Anatolii, mniejsze od Çatalhöyük (które upadło ok. 3000 r. p.n.e.)
zamieszkałe przez ludy niewiadomego pochodzenia – używa się mało precyzyjnego
określenia: miejscowe – zostały w trzecim tysiącleciu p.n.e. zdominowane przez
przybyłe zza Kaukazu plemię Hatti, którego głównym miastem stało się Hattusa w
środkowej części półwyspu. Hatti, podobnie jak wszystkie inne ośrodki Anatolii
zostały opanowane i zjednoczone w jednym organizmie państwowym ok. 1600 r.
p.n.e. przez lud, nazywający siebie początkowo Nesytami – bitny naród, przybyły
do Azji Mniejszej gdzieś z terenów Europy Wschodniej. Może spod Sandomierza,
skąd wywodzili się też protoplaści dzisiejszych Podhalan? Podbili Hatti i…
wchłonęli ich kulturę, część wierzeń i nazwę: w historii znani są jako Hetyci.
Poza twardym charakterem i zakorzenionym w genach dążeniem do ekspansji
terytorialnej, mieli jeszcze jedno: opanowaną sztukę wytapiania i obróbki
żelaza, co dawało im niebywałą przewagę na polu bitwy wobec przeciwników,
dysponujących ciężkimi, ale miękkimi pancerzami i bronią z miedzi i brązu, które
hetyckie żelazne miecze przecinały jak masło. Imperium ze stolicą w dawnej
Hatusas (później Hattuşas, dziś: Boğazkale, ok. 160 km na wschód od Ankary)
opanowało całą Anatolię, północną Mezopotamię, rejon Syrii i Palestyny, a nawet
zagrozili potężnemu Egiptowi. Do konfrontacji z wojskami potężnego faraona
Ramzesa II doszło ok. 1280 r. pod miastem Kadesz w Syrii. Kilkudniowe zmagania
zakończyły się bez rozstrzygnięcia (choć w Egipcie do dziś można przeczytać
hieroglificzne peany na cześć bohaterskiego faraona, który osobiście walczył na
czele swoich dywizji i oczywiście rozbił przeciwnika w pył…) i na jakiś czas
utrwaliły w tym terenie status quo. Wkrótce jednak tereny dzisiejszej Turcji
miały całkowicie zmienić swoją sytuację geopolityczną. O tym okresie wiemy mało
i jest to wiedza ze źródeł, którym nie do końca możemy ufać.
Jest XII wiek p.n.e. Z północnych Bałkanów na tereny
Anatolii przedostają się plemiona Frygów, wypieranych stamtąd przez Iliryjczyków
i Traków. Od zachodu, przez morze, docierają rozproszone grupy zdesperowanych
wojowniczych żeglarzy, szukających nowego miejsca do stałego osiedlenia. Od
północy do Grecji docierają Dorowie. A nad rzeką Skamander rozpoczyna się wojna
o Troję, którą dawno, dawno temu, czyli pewno ok. 1500 r. p.n.e.
zasiedlili przybyli z północnego zachodu osadnicy, którzy dominując militarnie
nad cieśniną Hellespont (dziś: Dardanele) sprawowali kontrolę nad importem do
Europy (głównie do Grecji) cennych metali z Afganistanu i Persji, przede
wszystkim strategicznej cyny, niezbędnej do produkcji brązu oraz zboża z rejonów
na północ od Morza Czarnego. Trojanie według Homera mówili zanieczyszczoną
greką, ale mogli być północnym szczepem Traków lub zgoła Słowian, o czym
świadczą niektóre nazwy (np. Priam). Wiemy od Homera, że jurny góral z góry Ida,
królewicz trojański Parys uwiódł piękną Helenę z Lakonii (a może dał się jej
uwieść…), żonę Menelaosa i szwagierkę potężnego władcy Myken, Agamemnona, co
stało się pretekstem do wojny trochę o odzyskanie Heleny, trochę o Troję, a
głównie o Dardanele
i prowadzący przez nie szlak importu cyny – niezbędnej do wyrobu brązu, a
sprowadzanej głównie z Azji. Wojna się ciągnęła długo, bo walczono tylko we dnie i nie
można było stosować blokady, więc Agamemnon, skłócony z niezwyciężonym (z
wyjątkiem pięty…), ale chimerycznym, a w dodatku biseksualnym, znudzonym
bezczynnością Achillesem wysłał go do podbijania w wolnych chwilach
anatolijskich okolic Troady, po pierwsze dlatego, żeby się go pozbyć z obozu, po
drugie – żeby uniemożliwić Trojanom werbowanie sojuszników, po trzecie – by
zapewnić Grekom miejsce do przyszłego osadnictwa. W następnych latach Anatolia –
kolonizowana stopniowo od Zachodu (Grecja), północy (ludy zakaukaskie i
środkowo-europejskie) i wschodu (szczepy perskie, środkowo-azjatyckie i
mongolskie) wytworzyła ciekawy obszar niezależnych królestw, z biegiem czasu
coraz bardziej asymilujących się z napływowymi Grekami. Najstarsza i szeroko
opisywana w mitach była Frygia, a zwłaszcza jej pechowy król Midas, który nie
dość, że miał ośle uszy, to jeszcze czego się dotknął – zamieniało się w lite
złoto, nawet jego córka…. Eolia słynęła z wyrobu materiału pisarskiego, który
wziął nazwę od miasta Pergamon. Sąsiednia Jonia (podbita potem przez Karię)
szczyciła się miastami filozofów – Miletem, Priene i Efezem. O Talesie i trzech
panach na A, których nigdy nie byłem stanie ani spamiętać, ani potem rozróżnić:
Anaksymandrze, Anaksagorasie i Anaksymenesie (wszyscy czterej z Miletu) i
Heraklicie z Efezu uczyli nas w szkołach. Teraz nie uczą,
albo uczą kiepsko – od młodego człowieka po studiach słyszałem kiedyś nie
o Talesie z Miletu, tylko o Milecie z Tabletu… Lidia też była nie od macochy,
zwłaszcza kiedy rządził nią nie ubogi przecież Krezus, którego królewscy
przodkowie jako pierwsi na świecie zaczęli bić własną – złotą – monetę. No i
wreszcie – nie ostatnia, ale dla nas w tej chwili najważniejsza: Karia, ze
stolicą w Halikarnasie, gdzie właśnie w tej chwili siedzę, patrzę na las masztów
na jachtach, zacumowanych w porcie, i wznoszę toast ku czci nieformalnego króla,
a z pewnością najsłynniejszego obywatela tego miasta – Herodota. Oczywiście,
wiemy że rządził tu także wielki Mauzolos, któremu żona wystawił tak wspaniały
grobowiec, że do dziś jest synonimem wielkich pomników grobowych. Ale Herodot,
jak dla mnie, przebija wszystko swoją sławą i – by tak rzec – nieśmiertelną
ważnością swojego dzieła. A dokładniej Dziejów, będących wspaniałym
reportażem z jego licznych podróży.
Idziemy w stronę starówki, nad którą widnieje wzgórze
z Zamkiem Świętego Piotra, nad którym powiewa dumnie mahometańska flaga Turcji –
złoty sierp księżyca z gwiazdką, umieszczony na czerwonym tle. W zamku jest
muzeum, ale dziś święto, a poza tym robi się wieczór, więc i tak zamknięte.
Idziemy wzdłuż nabrzeża, mijamy wielki meczet, przed którym parkuje duży
samochód ciężarowy z nagłośnieniem – przygotowują jakiś koncert folk-rokowy. No
i jest Herodot – spora rzeźba, przed którą warto się zatrzymać i koniecznie się
z mistrzem sfotografować.
Żył Herodot w V wieku p.n.e., w czasach, gdy
państewka Anatolii stopniowo popadały w zależność od potężniejącej Persji, która
coraz bardziej zagrażała nie tylko zgrekizowanym miastom wybrzeża, ale i Atenom.
Wielu greckich mieszkańców Anatolii emigrowało, wyjechał też i Herodot, który
podobno zaprzyjaźnił się w Atenach z jednym z twórców greckiej demokracji –
Peryklesem, a także z wielkim dramaturgiem Sofoklesem, uczył też pisać o
historii młodego jeszcze Tukitydesa. Kiedy dodamy do tego jeszcze króla
perskiego Kserksesa, którego wasalem była – po śmierci Mauzolosa – wdowa po nim,
Artemizja (Herodot zachwyca się jej zdolnościami administracyjnymi i
militarnymi: miała ona odradzać Kserksesowi morskie starcie z Grekami, które jak
wiadomo skończyło się klęską Persów, za sprawą wybitnego wodza – Temistoklesa) –
widzimy, do jakich czasów nawiązuje tradycja dzisiejszego Bodrum. Jedna epoka,
zaledwie jakieś 70 lat, a ile nazwisk, których uczą się inteligentni ludzie na
całym świecie… Ilu
nazwisk z czasów mojego trwającego już 70 lat życia
będą się za dwa i pół
tysiąca lat będą się uczyć inteligentni ludzie? Będą wtedy jeszcze jacyś
inteligentni ludzie? Bo robotom wszystko jedno: w ich wiecznotrwałej pamięci
zostanie Fukuyama i Trump, Churchil i Błaszczak, Lem i Rymkiewicz… Ech, wróćmy
do Halikarnasu.
Persowie nie porządzili w Anatolii zbyt długo i zbyt
spokojnie. Niecałe sto lat. Na zachodzie wyrósł niezwyciężony wódz, który choć
sam nie był rdzennym Grekiem (ale matka była Greczynką z Epiru, z dynastii
wywodzącej się rzekomo od Achillesa), to jednak sprawił, że przez kilkadziesiąt
lat Grecja stała się najpotężniejszym imperium na ziemi. Aleksander Macedoński
został królem w 336 r. p.n.e. w wieku 20 lat. Trzy lata później w bitwie pod
Issos pokonał perskiego Dariusza, po czym podbijał wszystko, do czego się zbliżył.
A kiedy umarł w Babilonie w wieku
chrystusowym, mając 33 lata, albo otruty, albo schorowany, a może na jakąś
chorobę weneryczną (był wieloseksualny, miał wielu kochanków, kilka żon i ukochanego konia o imieniu
Bukefalos, czyli byczogłowy, Bucefał) jego imperium zostało podzielone między
diadochów – jego dowódców wojskowych. Antygon dostał Azję Mniejszą, ale nie
cieszył się nią długo, bo w 301 r. został zabity, a jego tron przejął Lizymach,
a po nim Seleukos.
Potem poszło już szybko: po wojnach diadochów
przyszedł Rzym i opanował całą Anatolię. Po rozpadzie cesarstwa – tereny Azji
Mniejszej zostały we władaniu Bizancjum. Od VII w. n.e. od południa nadciągali
Arabowie i ich nowa, atrakcyjna religia. Islam zresztą wyprzedzał wojska
arabskie: często bywało i tak, że żołnierze kalifów zastawali już na nowych
terytoriach spore grupy wyznawców proroka. Tak też było i w okolicach Anatolii,
Morza Czarnego i Kaspijskiego.
Ale największe zmiany dla tego terenu rodziły się
daleko stąd – nad brzegami jeziora Bajkał. Od III w. p.n.e. żyjące tam
koczownicze plemiona tatarskie szukały dla siebie nowego, dogodniejszego
terytorium, początkowo kierując się na wschód, w stronę Chin. To właśnie dla
ochrony przed Tatarami Chińczycy w 214 r. p.n.e. zaczęli wznosić największą
budowlę świata – Wielki Mur Chiński. Od Muru odbiły się strzały i włócznie
wojowników, a ich ekspansja zmieniła kierunek: część udała się na północ w rejon
Mongolii, gdzie niebawem weszli w skład imperium mongolskiego, pozostali wybrali
kierunek zachodni. Kilka stuleci później byli już w rejonie Ałtaju, gdzie pod
przewodem Bumyna w połowie VI wieku podporządkowali sobie mieszkające tam ludy
Turku, przejęli ich język i w końcu utworzyli własne państwo Turkutów, nazywane
kaganatem tureckim. Stale powiększali swoje terytorium tocząc liczne
wojny na wschodzie z Chinami, na południu z Persami i – zwłaszcza – na
zachodzie, gdzie musieli zmierzyć się najpierw z ludami awarskimi, kazachskimi i
nadwołżańskimi, wreszcie z potęgą Bizancjum. Ubocznym skutkiem tej ekspansji
było wyparcie z terenów środkowej Azji Awarów, którzy zajęli nizinę panońską,
Kumanów, zwanych też Połowcami, którzy wspólnie (albo walcząc ze sobą, albo
współdziałając) z wywodzącymi się z Turkutów Arpadami na gruzach kaganatu
awarskiego utworzyli państwo naszych bratanków – Węgry. Inne liczne
odłamy ludności pochodzenia tureckiego utworzyły z czasem państwa, które dziś
znamy jako Azerbejdżan, Kazachstan, Kirgistan, Turkmenistan, Uzbekistan,
Bułgarię czy Albanię. No i oczywiście zbudowaną na gruzach cesarstwa
bizantyjskiego Turcję.
Jako urodzony
w Milanówku, kilkaset metrów od tamtejszego Zakładów Jedwabiu Naturalnego, że
pretekstem do wojny Turków z Bizancjum była kwestia jedwabników… Turcy (jak z
czasem zaczęto nazywać wszystkich potomków Turkutów) byli pośrednikami w handlu
jedwabiem, który z Chin przez Iran docierał do kupców w Bizancjum. A
Konstantynopol kupował każde ilości tego towaru – zarówno na potrzeby własne,
jak i na handel z plemionami słowiańskimi, które dostarczały cesarstwu znacznych
ilości żołnierzy. W 553 r. szpiedzy bizantyjscy dostarczyli do Anatolii pewną
ilość larw jedwabników i sadzonki morwy, więc
cesarstwo mogło zrezygnować z
dostaw chińskiego jedwabiu, pozbawiając tym samym Turków ogromnych dotąd
dochodów. Stworzyło to – jeden z wielu – casus belli, pretekst do wojny,
która wszakże miała trwać dłużej niż cała dotychczasowa historia tureckich
podbojów.
Pod koniec szóstego stulecia wojska tureckie dotarły
do brzegów Morza Czarnego, powoli zaniedbując wschodnie flanki kaganatu, gdzie
powstawały najpierw wasalne, potem samodzielne państewka. Niebawem sława
tureckiej jazdy stała się tak głośna, że o jej wsparcie zabiegały różne nacje –
w tym przede wszystkim rosnące w siłę kalifaty arabskie. W 636 r. – a więc
zaledwie w ćwierć wieku po objawieniach Mahometa i dwa lata po jego śmierci –
Arabowie zdobyli Mezopotamię, likwidując panującą tam dynastię Sasanidów i
nazywając nowo zdobyty kraj Irakiem. W 750 r. do władzy doszła dynastia
Abbasydów, którzy założyli Bagdad, gdzie znalazła się siedziba kalifatu. W
pierwszej połowie VIII w. w Bagdadzie praktycznie zaczynają rządzić wojskowi
najemnicy tureccy. Pod koniec X wieku na arenie dziejowej pojawia się turecki
wódz Seldżuk, który musi się zmierzyć z pierwszą falą inwazji Mongołów.
Zjednoczone pod wodzą kolejnego wodza, Tughrila Bega, plemiona utworzyły w Azji
Środkowej imperium Turków Seldżuckich, którzy na przełomie X i XI w. przyjęli
islam w wersji sunnickiej, podbili Persję ze stolicą w Isfahanie, a potem
triumfalnie wjechali do irackiego Bagdadu, gdzie Tughril otrzymał władzę i tytuł
sułtana. Jego następcy coraz bardziej łakomym wzrokiem patrzyli na zachód, wciąż
opanowany przez cesarstwo bizantyjskie. W 1071 r. w bitwie pod Malzigirtem w
Armenii sułtan seldżucki Alp Arslan pokonał wojska bizantyjskie, wziął do
niewoli cesarza Roberta Diogenesa (wypuścił go po 10 dniach po zapłaceniu okupu
i uznaniu przezeń tureckiej zwierzchności nad Armenią), co w konsekwencji doprowadziło
do opanowania przez Turków prawie całej Anatolii jeszcze przed końcem XI w. Co
prawda pod koniec tego stulecia Konstantynopol odzyskał greckie miasta portowe,
ale na pozostałym terytorium utworzony został sułtanat Rum (to od nazwy Rzym –
Bizancjum nazywało się Nowym Rzymem). Panowanie tureckie zostało jednak niemal
całkowicie unicestwione za sprawą kolejnego najazdu Mongołów, którzy w 1243 r.
rozbili armię seldżucką zmuszając od ucieczki sułtana Kaja Chusrau, który
uratował życie chroniąc się w Antalyi. Sułtanat stał się lennem chanatu, a
Mongołowie wkrótce zdobyli Bagdad i opanowali cały Bliski Wschód. Jak wiemy, nie
tylko – już wcześniej dotarli do Polski, gdzie zniszczyli część Krakowa, pokonali
Polaków pod Legnicą i zabili księcia Henryka Pobożnego w 1241 r., spustoszyli
Węgry i Słowację, później najechali m.in. na Sącz, Pieniny i znów na Kraków,
wreszcie toczyli walki w rejonie ziemi sądeckiej i Nowego Targu w 1288 r. Aha,
krakowski sygnalista, którego w 1241 r. zastrzelił tatarski łucznik bynajmniej
nie trąbił na Wieży Mariackiej, skąd dziś rozbrzmiewa dramatycznie przerwany
hejnał – wieży tej jeszcze wówczas nie było. Trębacz stracił życie
najprawdopodobniej na o wiele niższej wieży kościelnej stojącej poza murami
miasta… O ile w ogóle: Michał Rożek (Mistyczny Kraków,
Kraków 1991) pisze, że legenda o łuczniku i hejnaliście została wymyślona i po raz
pierwszy opowiedziana przez Anielę Prószyńską w 1921 r.…
Panowanie chanatu na tak wielkim obszarze (w XIII w. było to największe imperium
na świecie) nie mogło przetrwać i skończyło się w połowie XIV w.
Tymczasem na peryferiach sułtanatu Rum, opodal granicy z Konstantynopolem, rosło
w siłę niewielkie początkowo państewko, utworzone przez imigrantów z tureckiego
plemienia Oguzów, wywodzące się z Turkmenistanu. Dało ono początek jednemu z
największych imperiów światowych, które współkształtowało teraźniejszość i
Europy, i Azji. Jego pierwszym wielkim przywódcą był z początkiem wieku Osman, a
jego potomkowie doprowadzili do stworzenia potęgi militarnej i politycznej
swojego państwa. Murad I, pokonując Serbów w 1389 r. w bitwie na Kosowym Polu
(sam w niej zginął, podobnie jak jego przeciwnik, serbski książę Łazarz)
otworzył Turkom drogę do podboju Bałkanów i Węgier, zaś Murad II, znany jako
Murad Zdobywca 29 maja 1453 roku zdobył Konstantynopol. Bizancjum legło w
gruzach, a Imperium Osmańskie zajęło miejsce dotychczasowego hegemona w rejonie
wschodniej Europy i Azji Mniejszej.
Imperium Osmańskie, a nie Turcja. Tę nazwę na
oznaczenie państwa wprowadzono dopiero po likwidacji kalifatu w 1924 r.
Przeprowadził to pierwszy prezydent republikańskiej Turcji, wybitny wojskowy i
reformator Mustafa Kemal Pasza, popularnie zwany Ojcem Turków – Atatürkiem.
Anatolia w całości została przyznana Turcji na mocy
traktatu lozańskiego w 1920 r. Dawny karyjsko-grecki Halikarnas powstał przed
VIII w. p.n.e. Jego stołeczność legła w gruzach w 334 r. p.n.e., kiedy to zdobył
go Aleksander Wielki, pokonując broniących miasta Persów. W XV w. władali nim
Joannici z pobliskiego Rodos, którzy wybudowali tu swoją twierdzę i nazwali ją
Zamkiem Świętego Piotra, jednocześnie zmieniając nazwę na Petronium. Bodrum to
tureckie przekształcenie tej właśnie nazwy. Miasto wraz zamkiem zdobył w 1522 r.
Sulejman Wspaniały, który polecił odbudować zniszczoną w trakcie oblężenia
twierdzę, do czego użyto budulca ze słynnego Mauzoleum. Teraz jest tu muzeum
archeologii podwodnej.
Na szczęście dziś zamknięte. Robimy parę zdjęć
okolicy i wchodzimy w rejon dzielnicy handlowej, która bynajmniej nie przypomina
orientalnego suku, tylko ateńską Plakę czy może bardziej – okolice ulicy
Sokratesa w mieście Rodos. Raczej butiki niż stragany, restauracje, barwne
reklamy, tłum turystów. Renata odnajduje sklep z oświetleniem, a w nim – piękne
kolorowe lampy. Targowanie trwa długo, czemu sprzyja fakt, że sprzedawczyni jest
Rosjanką, kupowanie – jeszcze dłużej, ale trzy dni później starannie opakowane
klosze i ich zawartość lądują w bagażniku samochodu. Dziś ozdabiają nasz
przedpokój w Nowym Targu.
Renata i Michał kupują turecką
turystyczną kartę telefoniczną – za niewiele ponad 100 zł stają się posiadaczami
telefonu ze sporą ilością Internetu i nieograniczoną liczbą darmowych połączeń i
sms-ów na cały świat. Najpierw nikt w Polsce nie chce odbierać telefonów z
tureckim prefiksem: trzeba wysyłać maila z tekstem: odbierz, ten Turek to ja…
Wracamy pod Cień Księżyca. W recepcji młody
człowiek zapewnia nas w języku częściowo angielskim, że jest wielkim miłośnikiem
muzyki polskiej, zwłaszcza Chopina. Ciemnowłosy, smagły, niewątpliwie Turek.
Obok niego nieco starszy – rudy, piegowaty, z jasną cerą kiwa potwierdzająco
głową i najlepszą angielszczyzną, jaką w Turcji słyszeliśmy zapewnia nas, że on
też. Z tym, że on uwielbia raczej zespół Behemot i osobiście Nergala. Turcja nas
zaskakuje i zadziwia już pierwszego dnia. W zasadzie będzie tak przez cały czas
naszej wycieczki. Woda w basenie wciąż lazurowa, ciepła, zachęca do kąpieli, z
czego korzystamy. Bar pięknie oświetlony, choć pusty.
Nazajutrz wstaje dzień równie piękny jak poprzedni.
Śniadanie w hotelowej restauracji, oczywiście na świeżym powietrzu, nad basenem.
Upału jeszcze nie ma, ale słońce świeci ostro. Miłośnik Nergala - czarne
spodnie, elegancka biała koszula - rozkłada parasol nad stolikiem i zagaduje o
plany wycieczkowe. Jego doskonały angielski i zupełnie nieorientalny wygląd
skłaniają mnie do zadania pytania, które zwykle tubylcy zadają nam: Where are
you from? Uśmiecha się, pochyla nade mną i konfidencjonalnie mówi: Guess.
Więc próbuję zgadnąć: Irish? Scotish? Uśmiecha się jeszcze bardziej:
No, I’m Turkish. Po czym wygłasza długą tyradę, na temat tego, że w
średniowieczu na tereny Anatolii docierali Celtowie i współczesne badania
wykazują, że jeden procent mieszkańców Turcji ma w sobie gen celtycki. No i
właśnie on ma ten gen, stąd jego nietypowy wygląd. Nie wierzę mu
oczywiście, ale uprzejmie się uśmiecham, podaję mu rękę i mówię: Oh, really?
It’s strange, but remarkable. Splendid!
Posiadacz celtyckiego genu kiwa głową i odchodzi, a
po chwili ruga po rosyjsku jednego z młodszych pracowników, niestarannie
zamiatających chodnik przy basenie. Pakujemy się. Przed nami pierwsza trasa w
plener turecki, w poszukiwaniu grecko-rzymskich śladów w okolicy. Stanowczo
postanawiamy dziś wrócić wcześniej, bo basen kusi. Najpierw jednak pakujemy
rzeczy kąpielowe i jedziemy na wschód, do miejsca które nazywa się ładnie
Camel Beach. Wielbłądy na plaży przerabialiśmy w Egipcie, więc jest to jakby
powrót do przeszłości. Wyruszamy.