Maciej Pinkwart
Kebap praktyczny (3)
Meandrowanie
12
czerwca 2019, czwarty dzień wycieczki. Pora zmienić
bazę. Śniadanie nad basenem, nadal w Księżycowym cieniu, pakujemy się,
wynosimy walizki, ale obsługa nie pozwala nam ich samemu taszczyć i pomaga
układać w bagażniku. Na szczęście albea jest pojemna, więc mieścimy się bez
trudu, żegnamy się serdecznie i odpalamy na północ. Przed nami teoretycznie
niewiele ponad 150 km, ale po drodze mamy w planie zawinąć do kilku
historycznych portów, poza tym pogoda wyraźnie się psuje, więc nie ma co
zwlekać. Dość szybko przejeżdżamy przez Bodrum i mijając z boku Milas, wjeżdżamy
na Świętą Drogę, która po kilkudziesięciu zakosach pokonuje blisko 700-metrowe
wzniesienie, by doprowadzić nas do pierwszego dziś
celu. Dojeżdżamy z niemałym trudem, bo drogę niekiedy mocno zwężają ogromne
auta, wolno jadące do nieodległego kamieniołomu. Odnoszę wrażenie, że kamienny
urobek wiozą w obydwie strony, ale może to echo wspomnień podtatrzańskich, gdzie
nieraz zdarzyło mi się widzieć mijające się na szosie wielkie ciężarówki
wyładowane drewnem, jadące w te i wewte. Parkujemy przy drucianym
ogrodzeniu i przez otwartą furtkę wchodzimy na teren stanowiska
archeologicznego. Za kilka dni będzie to najbardziej znienawidzone przeze
mnie określenie. Miejsce nazywa się Labranda (także: Labraunda).
Położenie, trzeba przyznać, jest niezwykle malownicze. Stromy stok wzgórza,
częściowo porośnięty wyniosłymi platanami, wyrównany poprzez utworzenie kilku
rozległych tarasów, umieszczonych jeden nad drugim, usiany pozostałościami
świątyń i kolumn, nad którymi góruje
niezwykła,
rozłupana najprawdopodobniej przez piorun skała, w której obdarzeni wielką
wyobraźnią starożytni Karyjczycy widzieli olbrzymi topór o podwójnym ostrzu,
labrys, mający być orężem samego Zeusa. Labrys to w rejonie całej Egei
przedmiot kultu, choć najbardziej był kojarzony z cywilizacją minojską, gdzie
obok kultowych rogów byka stanowił najpopularniejszy motyw zdobniczy, znany
choćby z Knossos czy Akrotiri na Santorini. A na terenach helleńskich był
identyfikowany z bóstwami przedolimpijskimi, z czasami gdy główną (a początkowo
– jedyną) boginią była Gaja, bogini ziemi. Tu, w Azji Mniejszej labrys
jako boski atrybut był czczony przez Frygów, czcicieli prabogini Kybele i
Hetytów, którzy ową pramatkę nazywali Kubaba. Znano go także w Troi, gdzie
uważano labrys za atrybut królowej Amazonek – przynajmniej jednej z dwu,
bo według mitów zawsze rządziły w parze: jedna zajmowała się administracją
państwa, druga – ta z toporem – prowadzeniem wojen. Pewno dlatego dziś labrys
jest, przynajmniej na Zachodzie, symbolem lesbijek, czasem też feministek.
Ale nasz labrys, który teraz widzimy (ja nie widzę, ale Renata
twierdzi, że kamień pod szczytem Labrandy jej przypomina topór o podwójnym
ostrzu) niewątpliwie musiał
być
używany przez Gromowładnego, bo spory jest dosyć i mocno zużyty. Derywacja nazwy
Labranda od słowa labrys wydaje mi się zresztą równie odległa jak
sanktuarium od cywilizacji… Prędzej widziałoby się w tym pochodzenie rzymskie…
Może gdzieś od słowa labor, praca – bo dotarcie tu musiało się wiązać z
wielkim wysiłkiem, zwłaszcza w czasach, kiedy nawet owsiany napęd nie był
pomocny…
Nie, dość! – Labranda nie zasługuje na ironię. To dumne, odosobnione
sanktuarium, o niesamowitym nastroju, gdzie łatwo sobie wyobrazić wspinające się
po stromych ścieżkach biało ubrane procesje kapłanów i wiernych, błagających
Najwyższego Boga o łaskę, pogodę, dobre zbiory czy zwycięstwo w walce.
Pielgrzymka z Milasy szeroką na osiem metrów,
brukowaną Świętą Drogą do Labrandy trwała pięć dni… Przechodzimy obok pustej
kasy (wstęp tymczasem wolny, a cena zaklejona niebieską taśmą), czynne od 8 do
17, ścieżka prowadzi nas w stronę niewielkiego gospodarstwa rolnego, zapewne
należącego do rodziny, utrzymującej tu porządek. W antycznych czasach mieszkali
tu kapłani, służba świątynna, obsługa i rolnicy, utrzymujący ich wszystkich.
Widzimy kilka osób, ewidentnie miejscowych gazdów, po okolicy przechadzają się
kozy, ale zatrzymuje nas wołanie Renaty, która została nieco z tyłu. W
niewielkiej kępie zarośli powoli porusza się kilka niewielkich żółwi. Są to,
rzecz jasna, doskonale znane żółwie greckie, popularne na terenie wokół Morza
Śródziemnego. Ale czy same z siebie wybrały tak odległe, górskie okolice, czy są
tu hodowane – nie wiemy. Żyją teraz w cieniu figowców, które też tu dość gęsto
rosną. Mijamy gospodarstwo, odprowadzani spojrzeniami mieszkańców i wchodzimy na
teren ruin.
Wykopaliska dowodzą, że człowiek pojawił się tu w początku epoki brązu, być może
w epoce minojskiej, a najpóźniej w czasach mykeńskich. Jednak pierwszą świątynię
zbudowali tu najprawdopodobniej Karyjczycy w VI w. p.n.e. Ale nie zawsze panował
tu modlitewny spokój i kontemplacyjna
cisza:
w 497 r., gdy mieszkańcy Karii wsparli Jończyków z Miletu, którzy zbuntowali się
przeciw Persom – wojska Dariusza zapędziły się za buntownikami aż tutaj i
kamienie świątyni spłynęły krwią. Zeus ani żaden z jego potomków nie przyszedł
swoim wyznawcom z pomocą. Wkrótce potem Labranda została odbudowana przez władcę
z Milasu – Hekatomnusa, a rozbudowana przez jego syna, naszego dobrego znajomego
– Mauzolosa z Halikarnasu, który urządził tu swoje sanktuarium
państwowo-rodzinne. Rozbudowywali je on, jego żona Artemizja oraz młodszy brat
Idrieus, który objął władzę po śmierci nieutulonej w żalu szwagierki, a także
wdowa po nim – Ada, oczywiście także siostra, która po śmierci brata-męża
najpierw rządziła Karią samodzielnie, potem została usunięta przez kolejnego
braciszka, Piksodarusa, ale na wygnaniu doczekała lądowania w Azji Aleksandra
Wielkiego, po czym go… adoptowała, czyniąc Macedończyka formalnym dziedzicem
Karii. Ten oczywiście się natychmiast odwdzięczył i ogłosił Adę królem prowincji
(braciszek w międzyczasie zmarł, a jego perski zięć i następca, Orontobates,
został wygnany). Wszyscy oni rozbudowywali przede wszystkim świątynię Zeusa,
budynki agory i południową bramę – propylon. Swoją drogą, miał dobrą rękę (?) do
swoich dzieci stary Hekatomnus, władca Milasu i całej Karii… Mauzolos chyba
jednak nie najlepiej
zapamiętał
Labrandę, bo w 355 r, podczas dorocznej pielgrzymki do sanktuarium, o włos
uniknął śmierci podczas próby zamachu na jego życie. Ochrona jednak zadziałała
prawidłowo i zginął zamachowiec. Uroczystości gromadziły wielu ludzi,
przypędzano tu całe stada zwierząt, które potem zabijano na chwałę bogom, a
mięso zjadano, obficie popijając winem. Grali muzycy,
występowali tancerze i aktorzy, na stadionie rozgrywano zawody sportowe.
Świętujących bywało zwykle kilkuset. Świadectwa z tamtych czasów pokazują, że
poza Karyjczykami kult tutejszego Zeusa uprawiali także mieszkańcy Myzji.
Głównym miejscem sanktuarium była wielka świątynia władcy Olimpu, którego posąg,
ufundowany przez Hekatomnusa trzymał w lewej ręce berło z zakończeniem w
kształcie pąka lotosu (niektórym czubek lotosu przypomina dorodny penis, stąd
jego wielkie znaczenie afrodystyczne), w prawej – wielki labrys.
Wizerunek taki znalazł się także na monetach bitych w czasach Hekatomnusa.
W czasach rzymskich zbudowano tu spore łaźnie – zastanawiam się, skąd tu brali
wodę; za chwilę problem ten się rozwiąże. W czasach bizantyjskich wśród
pogańskich ruin powstał tu niewielki ośrodek chrześcijański, u progu ery
seldżuckiej sanktuarium opustoszało. Co się stało z posągiem Zeusa, a także
złotym labrysem, który najpierw przez stulecia znajdował się w stolicy
Lydii – Sardes, a potem został złupiony lub wymuszony przez Karyjczyków i
umieszczony w Labraundzie – nie wiadomo. Wykopaliska, rozpoczęte tu po II wojnie
światowej przez Szwedów, są kontynuowane i w naszych czasach i być może czegoś
jeszcze się dowiemy.
Renata i Michał pracowicie wspinają się do świątyni Zeusa pod kamiennym toporem,
ja, nie mając takich ambicji eksploracyjnych, siadam pod gęstym platanem na
przyjemnej ławeczce i dopiero narastający szum w liściach uświadamia mi, że oto
ładna pogoda się skończyła, termy rzymskie mogą napełnić się świeżą deszczówką
(w dawnych czasach pod szczytem góry było źródło, które wspomagało wodne
potrzeby Karyjczyków i Rzymian), po chwili wszyscy troje jesteśmy zupełnie
mokrzy i tak wsiadamy do auta. Na szczęście wszystkie rzeczy mamy z sobą, nie ma
problemu z przebraniem się, zresztą jest ciepło i niebawem pogoda się poprawia.
Niestety, jak się okaże – przejściowo. Deszcz i burze – oba zjawiska przelotne –
towarzyszyć nam teraz będą przez dobrych kilka dni.
Zjeżdżamy ostrożnie Świętą Drogą do głównej szosy D525, nią dalej w kierunku
północno zachodnim (w stronę Söke) i po dwunastu kilometrach, po prawej stronie
widzimy przepiękną – niemal niezniszczoną (pozornie…) świątynię. Drogowskaz
informuje, że dojechaliśmy do stanowiska archeologicznego Euromos.
Parkujemy koło niewielkiego sklepiku z pamiątkami, połączonego z kafejką (opodal
czysta i elegancka toaleta!) i kasą biletową (6 TL). Deszcz tymczasem przestał
padać, ale ciemne chmury i dalekie pomruki burzy zapowiadają, że to jeszcze nie
koniec na dzisiaj. Dwieście metrów od szosy wznoszą się pozostałości najbardziej
efektownego zabytku dawnej miejscowości – świątyni Zeusa, opatrzonego
przydomkiem Lepsynus (nie wiemy, co to określenie znaczy, poza tym, że
prawdopodobnie pochodzi z języka karyjskiego). Uważa się, że jest to jeden z
najlepiej zachowanych rzymskich ośrodków kultu w Azji. Szesnaście korynckich
kolumn wciąż dumnie wznosi się na wysokość kilkunastu metrów, bębny kilku innych
leżą opodal podstawy budynku, wzniesionego na planie prostokąta o wymiarach 14,4
x 26,80 m. Pierwotnie stały tu 32 kolumny, otaczające sanktuarium, we wnętrzu
którego stał posąg
bóstwa (głowę Zeusa tłoczono na monetach, które miasto Euromos biło pod koniec V
w. p.n.e., a potem od II w. p.n.e. do I w. n.e.). Zachowała się baza posągu, a
na niej symbol podwójnego topora pomiędzy parą uszu – co archeolodzy
interpretują jako oznaczenie faktu, iż w świątyni działała wyrocznia.
Nieśmiertelność swojego rodzaju zyskali także fundatorzy niektórych kolumn:
miejscowy lekarz, a zarazem sędzia grodzki Menekrates i jego córka Tryfena (pięć
kolumn) oraz rzymski urzędnik Leo Quintus (siedem) – oboje także pełniący
funkcję sędziów, o czym świadczą inskrypcje na kolumnach. Świątynia pochodzi z
czasów rzymskich, ale dedykacje wyryte są po grecku. Podpisywali się też
(niepiśmienni zapewne) budowniczowie, pozostawiając swój znak cechowy – znany
nam już masoński wizerunek labrysa.
Miejscowość, usytuowana u stóp góry Grion (dziś: Ilbir Dağ) i w pobliżu rzeki
Kybersos, prawdopodobnie powstała za sprawą Lycyjczyków w VI w. p.n.e. (o czym
mają świadczyć pozostałości ceramiki) i początkowo nazywała się Kyromos albo
Hyromus. Potem weszła w skład Karii. Według legend, powtarzanych przez
starożytnych historyków, miał ją założyć jakiś Euromus z Karii, ale to mit:
nazwę tę (u Herodota: Europos) wprowadził dopiero w IV w.
p.n.e.
wszechstronny Mauzolos, który podporządkował je Mylasie. A słowo to wywodzi się
prawdopodobnie od greckiego εύρος, oznaczającego „szeroki”, „rozległy”.
Uwaga: nie ma to nic wspólnego z Europą, które to słowo po grecku ma inną
ortografię (Ευρώπη). W 201 r. p.n.e. zawładnął tym terenem Filip II
Macedoński, a jego zwolennicy przechrzcili Euromos na Philippi, ale nazwa
utrzymała się tylko przez cztery lata. Potem rządzili tu przejściowo
egipscy Ptolomeusze (przy pomocy swoich wojsk, stacjonujących na Rodos), pobici
przez ostatniego z wielkich władców hellenistycznych – Antiocha III. Po nim
przyszli Rzymianie.
Wykopaliska w Euromos rozpoczęto w latach 70. XX w. i trwają one do dziś,
prowadzone przez Francuski Ośrodek Studiów Anatolijskich. Pierwszą świątynię –
drewnianą – zbudowano tu w VI w. p.n.e. Ta, wokół której teraz chodzimy, jest
już najprawdopodobniej trzecią realizacją w tym miejscu: pochodzi z II w. n.e.,
z czasów panowania cesarza Hadriana. I ta właśnie zapewne pozostała
niedokończona – część leżących na ziemi kolumn mogła nie zostać zniszczona
podczas trzęsienia ziemi, tylko po prostu nie zdążono ich ustawić, ponadto
niektóre z już stojących nie mają jeszcze żłobkowania, co by mogło świadczyć, że
ustawiano je w pośpiechu, albo że zabrakło środków na dokończenie inwestycji.
Budowę ostatecznie porzucono, gdy do tych okolic dotarła epidemia zarazy –
prawdopodobnie czarnej ospy – pustoszącej tereny Azji Mniejszej w 166 r.
Euromos w czasach swojej świetności (IV-I w. p.n.e.) było zgodnie z nazwą dość
rozległe i silne, jeśli potrafiło przeciwstawić się panowaniu kolonizatorów z
wyspy Rodos i w II w. p.n.e. wybić się może nie tyle na niepodległość,
ile na niezależność. Poza świątynią, która dumnie wznosi przed nami swoje
szesnaście kolumn, częściowo przykrytych architrawami, oglądamy pozostałości
ołtarza ofiarnego, kilka rzędów kiepsko zachowanego teatru miejskiego i
fragmenty nekropoli, a także resztki murów miejskich: płaski i łatwo dostępny
teren nie tworzył żadnego zabezpieczenia przed wrogami, więc całą okolicę
otoczono solidnym obwarowaniem. No, właściwie mało solidnym – niewiele z niego
zostało. Ale miejsce jest niezwykle malownicze, teren porosły trawą, ostami i
dorodnymi, najwidoczniej starymi drzewami oliwnymi, które dają miły cień – ale z
pewnością nie osłonią nas od deszczu. Wracamy, jeszcze zatrzymując się na kawę,
herbatę i wodę mineralną „Labranda” w sklepiku koło kasy.
Kolejny odcinek po głównej szosie jest jeszcze krótszy od poprzedniego: dziesięć
kilometrów dalej, koło miejscowości Etrenli znów skręcamy w prawo za
drogowskazem, kierującym nas do
miejsca,
określonego jako Şeyh Bedreddin Türbesi. Już umiemy to przetłumaczyć:
chodzi o grobowiec szejka Bedreddina. Usiłuję się dowiedzieć, czym zasłużył się
szacownych nieboszczyk i dlaczego koniecznie z deszczem i burzą na karku musimy
mu złożyć uszanowanie, ale odpowiedź będzie mnie czekać dopiero na miejscu.
Kiepską drogą, pokonując blisko trzysta metrów w górę, zakosami jedziemy w głąb
interioru, najpierw przez wioskę Etrenli, potem Şenköy, a za nią w stronę
oddalonego jeszcze o półtora kilometra na wschód cmentarza.
Jeżeli miasta tureckie, nawet niewielkie, spokojnie mogą być porównywane z
miejscowościami innych państw śródziemnomorskich i na tym porównaniu niczego nie
stracą, to kilkadziesiąt kilometrów z dala od tych ośrodków, w głębi lądu
położone wsie przypominają najgorsze pegeerowskie dziury z czasów głębokiej
komuny lub nawet sprzed wojny. Brud, sypiące się rudery i wszechobecny smród
gnojówek rozchodzący się na wiele kilometrów wokół – to rzeczywistość, z którą
musimy się zmierzyć już tutaj. Zastanawiam się, jak ci ludzie mogą tu mieszkać,
ale jakoś mieszkają… Parę dni później przekonamy się, że rolnictwo jest jedną z
najsilniejszych stron gospodarki Turcji, a ogromne farmy pokrywają niekiedy
wiele hektarów wokół miejscowości, a niekiedy i w ich centrum.
Tymczasem jednak uciekamy od smrodu gnojówki, który ustępuje w miarę jak
zagłębiamy się w las, porastający okoliczne wzgórza. Teren wciąż się podnosi,
wreszcie las się przerzedza i stajemy na niewielkim parkingu koło cmentarza.
Pusto – poza nami nikt nie odwiedza szejka Bedreddina i jego doczesnych
sąsiadów. Cmentarz – jak to zazwyczaj będziemy widzieć w Turcji -
jest
malowniczy, ale mocno zaniedbany. Wiele grobów ma pokrzywione i zapadnięte
tablice, na wielu usytuowane na postumentach rytualne turbany są przewrócone i
leżą na zarośniętych alejkach. Tuż przy wejściu znajduje się kwadratowa, wysoka
kaplica grobowa, nakryta ośmioboczną kopułą. W budynku, wzniesionym w 1549 r.
pochowane były cztery osoby, najwidoczniej ważniejsze od innych. Dziś można
zidentyfikować
jedną – to właśnie szejk Bedreddin, zmarły w 1484 r., noszący imię
Kasım. Był założycielem i
wykładowcą medresy, czyli islamskiej szkoły w pobliskim Milasie i
najprawdopodobniej wnukiem słynnego teologa, uważanego za proroka szejka Mahmuda
Bedreddina (1359-1420), poety, teologa i przywódcy ludowego powstania przeciw
władzom osmańskim, wyzyskującym ubogą ludność dawnego seldżuckiego sułtanatu
Rumi, istniejącego wcześniej w Anatolii. Po upadku powstania szejk został
stracony i pogrzebany w macedońskim Seres, ale potem jego prochy przeniesiono do
Stambułu i pochowano w mauzoleum sułtana Mahmuda. Dziś ludzie ze wsi
Şenköy uważają, że właśnie na ich cmentarzu leży słynny prorok, a nie żaden
nauczyciel. Nauczyciele i tu mają pod górkę. Pozostałe osoby, pochowane w tym
samym budynku, nie zostały jednoznacznie zidentyfikowane.
Prawdę powiedziawszy – niewiele mnie to obchodzi. Łażę po tym cmentarzu, bo jest tu bardzo romantycznie, pełno starych drzew i krzewów, miły cień. Tureckie umarlaki jakoś mnie nie pociągają. Może dlatego, że większość tablic ma napisy po arabsku, a moja znajomość tego języka jest - czego się wstydzę – w stanie embrionalnym, może też jestem już zmęczony pracą nad naszym, zakopiańskim starym cmentarzem. Ale spacer trzeba przerwać, bo znów zaczyna padać, więc ruszamy dalej.
Droga 525 doprowadza nas po siedmiu kilometrach do drogowskazu z napisem Bafa
i tu na niewielkim rondzie w miejscowości o tej samej nazwie skręcamy w prawo,
do wioski Kapıkırı. Właściwie naszym celem jest jezioro Bafa – widzimy je cały
czas po lewej stronie drogi – ale szukamy też pozostałości antycznej
miejscowości portowej o wdzięcznej nazwie Heraklea. Najbliżej jest właśnie z
Kapıkırı (nawet nie próbuję
tego odczytać!), więc skręcamy na
parking
w środku wsi, gdzie już stoi kilka samochodów osobowych i duży autokar
turystyczny. Pasażerowie zgromadzili się kołem wokół kilku starszych kobiet,
wykonujących jakieś roboty na drutach czy szydełkiem, przewodnik coś tłumaczy…
„Warsztaty folklorystyczne” – myślimy, zwłaszcza, że wśród publiczności jest
spora grupka zorganizowanej młodzieży. Odjeżdżamy, szukając lepszego miejsca,
nawigacja wprowadza nas w wąską uliczkę i dojeżdżamy – jak to często bywało i w
Grecji – do jakiejś zagrody, gdzie droga się kończy, stoi kilka aut – ani jechać
dalej, ani zawrócić… Nie wiedzieć skąd nagle opada nad stadko kilku, może
kilkunastu staruszek, ze dwóch niemłodych mężczyzn wychodzi z zagrody, w
pierwszej chwili myślimy, że wpakowaliśmy się w jakąś niezłą kabałę. Ale
widzimy, że wszystkie twarze rozciągają się w bezzębnych uśmiechach, wszyscy
mówią na raz, oczywiście wyłącznie po turecku, choć nikt z nas na Turka nie
wygląda, więc czujemy się jak na tureckim kazaniu. Z zalewającej nas powodzi
umlautów i warczących spółgłosek wyławiamy dwa słowa jakby europejskie:
parking i teater. Rozumiemy, że paniusie z miejscowego koła gospodyń
wiejskich zachęcają nas do pozostawienia pod ich opieką samochodu i wejścia na
wąziutką ścieżkę, która za pobliskim krzakiem wchodzi na stok wzgórza. Wszystkie
pokazują rękami na tę dróżkę, ktoś – widać bardziej lingwistycznie uzdolniony –
woła: fajf
mynyts,
fajf mynyts… Chyba mamy na dziś dosyć rzymskich teatrów w Turcji. Poza tym
nie bardzo jest jak ustawić samochód, żeby i samemu się nie uszkodzić, i nie
zastawić innych aut. W dodatku – mamy świadomość, że w aucie mamy wszystko, cały
nasz bagaż, dokumenty, pieniądze… Myślimy po europejsku, że przecież nas tu na
tym zatylu mogą okraść i co zrobimy? Wstyd mi teraz, jak sobie te swoje myśli
przypominam. Ku wielkiemu żalowi coraz liczniej gromadzącej się publiczności
kręcimy głowami i mówimy że tenks, i że łi ar liwing. Michał
zaczyna centymetr po centymetrze się wycofywać, potem przy użyciu wjazdu do
stodoły miejscowej gazdówki – wykręcać, też po centymetrze. Gospodynie
protestują, że nie, że nie liwing,
że teater,
że onli fajf mynyts,
w dodatku teater jest
fri, ale potem aktywnie kibicują Michałowi, pokazując ile mu jeszcze
zostało do zderzaka następnego auta i do ściany oraz płotu. Każda jednak
pokazuje inaczej, więc pożytek z tego niewielki, pot zalewa nam oczy, musi być z
plus pięćdziesiąt, gaździny ubrane w grube spódnice, swetry i chusty zmieniają
taktykę i wypychają przed siebie te, które zdążyły zabrać z sobą jakieś wyroby
rękodzielnicze – szale, serwetki, nie mam pojęcia co, bo opędzamy się od tego,
jak od natrętnych much. W końcu nawrotka jest wykonana, powoli odjeżdżamy.
Niektóre biegną za nami, uśmiechają się, machają… Robi nam się żal. Renata mówi,
że trzeba było cokolwiek od nich kupić, nieważne co, ale żeby docenić, jak
bardzo się starały… Koniec końców jest nam głupio i wstyd, i z tego wszystkiego
odjeżdżamy jeszcze szybciej. Wracamy na parking, gdzie warsztaty rękodzieła
trwają nadal, znajdujemy właściwy drogowskaz na Herakleę, jedziemy. I wtedy
orientujemy się, że nikt z nas nie zrobił w tym zamieszaniu ani jednego zdjęcia.
Dojeżdżamy do antycznego
portu, a ja myślę, że wszystkie stare kobiety na świecie są w pewien sposób
podobne. Renata mówi, że babiny z Kapıkırı wypisz
wymaluj przypominały jej zespół folklorystyczny „Jarzębina”, tylko czekała kiedy
zaczną śpiewać Koko-spoko. Ja pomyślałem, że te kobitki spokojnie mogłyby
siedzieć koło greckiego kościoła, czy koło tunezyjskiego meczetu, albo
rosyjskiej cerkwi – byłyby nie do odróżnienia.
W Grecji |
Na Białorusi |
Na Ukrainie |
W Egipcie |
|
W Polsce |
W Indiach |
W Hiszpanii |
W Turcji |
Zostawiamy auto na spokojnym i bezpiecznym parkingu i
wspinamy się na ruiny świątyni Ateny – jednej z pozostałości dawnego miasta.
Przed nami Bafa - jezioro, które swoje powstanie zawdzięcza rzece Meander,
niegdyś
wpływającej
tu do Zatoki Latmijskiej – nazwa od ograniczających ją od północy gór Latmos,
dziś Beşparmak,
z najwyższym szczytem Tekerlek Tepesi (1353 m
n.p.m.). Rzeka niosła z sobą, zwłaszcza na wiosnę, mnóstwo mułu, który odkładał
się u jej ujścia, stopniowo odcinając zatoce kontakt z otwartym morzem. W
efekcie zatoka zmieniła się w jezioro, a położone nad nią porty – poza Herakleą
także na przykład słynny Milet – stały się miejscowościami śródlądowymi. Proces
ten szczególnie intensywnie przebiegał w okresie rzymskim, a jego przyczyną były
m.in. liczne inwestycje w tej okolicy i postępująca degradacja latmijskich
lasów. Uważa się, że zatoka ostatecznie zamknęła się w średniowieczu.
Pozostałością dawnego układu geograficznego jest sześć wysp, znajujących się na
terenie jeziora.
Akwen jest dość spory: linia brzegowa liczy ok. 50 km długości, jezioro ma ponad
67 km2 powierzchni (15 x 6,5 km), największą głębokość sięgającą 25 m
(średnio: 5 m) i nadal jest zasilane głównie przez wody Meandra, który
współcześnie nazywa się Büyük Menderes, a poza tym przez potoki, spływające z
gór Beşparmak, ograniczające je od południa i wschodu, a także kilka źródeł w
obrębie jeziora. Dziś jego powierzchnia znajduje się dwa metry nad poziomem
morza. Pochodzenie tego terenu przypomina o sobie także i w tym, że jego woda
jest wciąż lekko słona. Nie przeszkadza to najwidoczniej ani florze, ani faunie,
która jest tu szczególnie bogata: Bafa jest terenem zamieszkania blisko dwustu
gatunków ptaków, m.in. pelikanów, różowych flamingów, kormoranów i orłów
morskich. Jeszcze więcej przedstawicieli awifauny spędza tu okres zimowy –
ostatnio naliczono tu przeszło 300 tysięcy osobników. Wśród nich – poczciwe
boćki, mieszkające w pobliżu jeziora. W okolicy występują także żółwie, które
można zobaczyć nawet tuż przy (czy nawet: na) drodze jezdnej. Cały teren jeziora
wraz z sąsiednimi wzgórzami od 1989 r. wchodzi w skład parku narodowego.
Główną
miejscowością regionu była przez wieki Heraklea, dla ścisłości nazywana Herakleą
Latmijską – od gór Latmos. A dokładniej od tej nazwy ma pochodzić pierwsza nazwa
miasta, które podobno założył Endymion - mityczny królewicz z Elidy na
Peloponezie, który zakochał w bogini Herze, za co został przez Zeusa wygnany na
wschód, na granicę między Jonią a Karią, gdzie u podnóża tamtejszych gór założył
miasto, nazwane początkowo Latmos. Miejscowa ludność przechowała w pamięci inną
wersję pochodzenia bohatera mitu: miał być nim miejscowy ubogi i samotny
pasterz. Tak czy inaczej, był młody i piękny i takiego go właśnie ujrzała
którejś nocy Selene – bogini księżyca. Uprosiła Zeusa, by dał Endymionowi
wieczną młodość i urodę. Król bogów jednak nie mógł zapomnieć tego, że jemu –
wiecznie zdradzającemu żonę ogierowi – młody śmiertelnik kiedyś przyprawił rogi,
więc zgodził się na prośbę swej dawnej kochanki pod pewnym warunkiem: Endymion
zostanie wiecznie młody i piękny, ale przestanie żyć: będzie trwał we śnie,
między życiem a śmiercią. Młodzieniec znalazł się w jaskini w pobliżu
miejscowości Latmos, gdzie Selene odwiedzała go,
kiedy tylko znalazła się na niebie nad zatoką, no i tym sposobem księżycowa
bogini i ziemski śpioch dorobili się pięćdziesięciorga dzieci, samych córek,
które zapewne Zeus swoim tradycyjnym zwyczajem pozamieniał w gwiezdne
konstelacje. Tutaj jak widać mogło mieć początek słodko-gorzkie powiedzenie
ja cię kocham, a ty śpisz… Sława śpiącego kochanka przetrwała nawet do
czasów wczesnochrześcijańskich, kiedy to miejsce, w którym rzekomo znaleziono
sarkofag, w którym po sennych trudach wreszcie został pochowany, stało się
miejscem kultu świętego Endymiona…
Legenda o założycielu miasta nad Zatoką Latmijską zapewne wywodzi się z czasów
gdy od strony morza, a więc i z okolic Peloponezu – napłynęli do Anatolii
osadnicy, a wśród nich Lelegowie, których poznaliśmy już na półwyspie Bodrum. Co
nieco o osadnictwie w tej okolicy wiemy dzięki rysunkom i napisom, które
zachowały się w jaskiniach
gór Latmos. Tereny wokół zatoki kontrolowali Hetyci, Karyjczycy, Grecy,
Rzymianie i Bizantyjczycy. W okresie intensywnej hellenizacji tych terenów, w
czasach Mauzolosa, Latmos przechrzczono na Herakleę, a dla odróżnienia jej od
ponad trzydzieści miejscowości noszących tę samą nazwę w Grecji i Italii –
dodano jej określenie: Latmijska. Jednak zachowane do dziś najstarsze
pozostałości dawnej osady – fragmenty murów miejskich – pochodzą głównie z
czasów hellenistycznych, z III w. p.n.e. Przez krótki czas, w okresie rządów
diadochów, miasto nosiło nazwę Pleistarcheia, na cześć Plistarcha, syna
Antypatra – głównego regenta imperium macedońskiego rządzącego po śmierci
Aleksandra. Potem powrócono do dawnej nazwy, nie zmienili jej też seldżuccy
najeźdźcy, tak też zanotowali ją kronikarze pierwszej krucjaty, kiedy to w 1097
r. krzyżowcy zdobyli Herakleę. Dziś część terenu dawnego portu zajmuje wioska
Kapıkırı, którą już poznaliśmy.
Heraklea rozciągała się na sporym obszarze – same mury miejskie miały przeszło
sześć kilometrów długości, a strzegło ich 65 wież. W gorącym słońcu postanawiamy
obejrzeć tylko trzy najważniejsze naszym zdaniem obiekty. Zaczynamy po bożemu,
to znaczy od najważniejszej świątyni miasta, poświęconej Atenie. Z jej murów
widzimy dość mało efektowne fragmenty agory oraz ruiny bizantyjskiej twierdzy,
nad którą teraz powiewa turecka flaga. Na północ od nas wśród drzew kryją się
pozostałości rzymskiego teatru, do którego wysyłały nas kobitki z tutejszego
zespołu „Jarzębina”. Odróżniamy jeszcze ruiny jakichś świątyń, jest wśród nich
świątynia Endymiona, choć raczej jego siedzibę widzielibyśmy w jaskini w górach,
jakie rozciągają się od północy. Zachodnie brzegi jeziora są niewidoczne – dla
nas to wszystko wygląda nadal jak morze, bo woda przed nami rozciąga się na
przeszło 12 kilometrów. A potem jest jeszcze mnóstwo mokradeł, błota i miejscami
bardziej suchego lądu, przez który przebija się główny nurt i boczne odnogi
tworzącego rozległą deltę Meandra. Rzeka odsunęła morze od Heraklei o przeszło
osiemnaście kilometrów.
Wędrujemy
jeszcze na sam brzeg jeziora, do restauracji „Heraklea”, z romantycznym widokiem
na jezioro. Po obiedzie objeżdżamy jezioro od południa, przecinamy Meander i
skrajem delty jedziemy na północ. Po blisko pięćdziesięciu kilometrach
dojeżdżamy do celu dzisiejszej podróży: w Kuşadasi zostaniemy przez cztery dni.
Nawigacja pod koniec gubi się wśród jednokierunkowych
zaułków, parkujemy w miejscu rzekomo koło naszego hotelu, wszystko się zgadza,
tyle że hotel, jak nam mówią, jest kilkadziesiąt metrów w dół, stromą uliczką o
szerokości jednej krowy, poprowadzoną przez zaplecza i oficyny innych hoteli i
sklepów. Bierzemy najbardziej niezbędne bagaże i przeciskamy się tym skrótem.
Nikt nie ma do nas pretensji, przeciwnie – ustępują miejsca, uśmiechają się,
utwierdzają, że tak, że dobrze idziemy, że już za parę metrów…
I rzeczywiście. Hotel „Sergent”, usytuowany przy promenadzie wzdłuż plaży o
wdzięcznej nazwie Ladies Beach jest tuż, tuż. Starsi właściciele i młodsza
obsługa prowadzą nas najpierw do pokoju wnosząc wszystko to, cośmy tu
dostarczyli, a potem część bagażu, w tym ja zostajemy w hotelu, a Renata i
Michał w towarzystwie może 30-letniego Ahmeda idą po samochód i resztę rzeczy.
Auto zostaje na podziemnym parkingu w zupełnie innym, oddalonym o 300 metrów
hotelu, reszta bagaży trafia na miejsce, czas na relaks. Słońce jeszcze wysoko,
zachód znów będzie piękny. Na horyzoncie ponad siedemset metrów w górę wznoszą
się szczyty na greckiej wyspie Samos. Na hotelowym balkonie na wysokości
pierwszego piętra jesteśmy jak na promenadzie. Przed wieczorem czeka nas jeszcze
obowiązkowych spacer nad morzem.