Maciej Pinkwart

Kebap praktyczny (4)

 

Milas z tabletu

 TUTAJ odc. 1 - Celtycki gen

TUTAJ odc. 2 - O szkodliwości prochów

TUTAJ odc. 3 - Meandrowanie

 

Kuşadası to spory kurort (wraz z przedmieściami ok. 80 tys. mieszkańców), a zarazem duże miasto rozciągnięte na obszarze 224,6 km2, między Izmirem a stolicą powiatu – Aydinem. Rozległe przedmieścia, brzydkie jak wszędzie, nie zapowiadają atrakcji turystycznych, bo pełno tam wysokich bloków, zakładów przemysłowych, niepięknych dekoracji i reklam. Tylko drogi dojazdowe znakomite, choć dość skomplikowane topograficznie. Przez pierwsze dwa dni jeździmy trochę na ślepo, a w zasadzie zdani na łaskę Renatkowej nawigacji, potem Michał opanowuje rozkład ulic, a nawet skrótowe pokonywanie drogowych ślimaków tak, że do podziemnego parkingu pod (nie naszym) hotelem docieramy szybko i skutecznie.

Jest 13 czerwca 2019. Słońce i upał od rana, ale prognozy na późniejsze popołudnie nie są najlepsze. Jednak najpierw korzystamy z faktu, że wystarczy przejść przez promenadę koło hotelu, żeby znaleźć się na pięknej plaży. Śniadanie podają w hotelowej restauracji tuż przy chodniku, ruch na promenadzie niewielki, ale już drugiego dnia zauważamy stałych bywalców, z których jeden szczególnie wpada nam w oko: pan w średnio-starszym wieku, ubrany na czarno, przyjeżdża rowerem, który parkuje prawie naprzeciw nas, wkłada czarne rękawiczki, włącza telefon i cały czas rozmawiając maszeruje szybkim krokiem w lewo i w prawo, przez całą ulicę równoległą do Ladies Beach. Od czasu do czasu staje i starannie rozciąga mięśnie rąk i nóg, po czym rusza dalej. Ahmed, wczorajszy boy hotelowy, dziś jako poranny kelner z uśmiechem podaje śniadanie, najpierw wypytując lakonicznie o nasze samopoczucie i preferencje śniadaniowe:

- Tu kofi plis, end łan czaj.

- Okej?

- Jes, tenk ju, ol is okej.

- Kofi? Ti?

Herbata – bo to dla mnie oczywiście - smakuje mi bardzo, a cienki szklany tulipanik, w którym jest podana, tym razem ma uszko, więc nie parzy palców. Pyszna jest tak, że parę dni później kupię półkilową paczkę, którą przywiozę do domu. Kupię też szklaneczki, a potem, już w Polsce, nawet specjalny czajnik do gotowania wody, parzenia i podgrzewania tureckiego czaju. I, oczywiście, tu w domu już nie będzie mi tak smakować, jak tam. Śniadanie pyszne, choć dość proste i – niestety, ale jest tak zawsze – codziennie takie samo. Jeśli w hotelu jest szwedzki stół, zawsze próbujesz stworzyć sobie choć trochę odmienny zestaw od tego, który zestawiłeś wczoraj. Tutaj Ahmed po prostu zastawia stolik tym, co jest na śniadanie: masełko, miód i dżemy paczkowane, kilka rodzajów sera, owoce. I pyszne pieczywo, szczególnie ciemny chleb. Widząc, że znika dość szybko z koszyczka, Ahmed pojawia się natychmiast z troską:

- Mor bred?

- Jes, plis, but dis blek, if ju plis.

Czarny pan kończy trening, my kończymy śniadanie, przebieramy się i schodzimy na plażę. Pustawo, Renatka płaci za leżaki i parasolki, układamy rzeczy i dość szybko badamy wodę i piasek. Wszystko jest wspaniale. Po jakiejś godzinie podchodzi pan w służbowym uniformie, żądając pieniędzy za pobyt na plaży. Tłumaczymy, żeśmy już zapłacili, ale niestety niewiele to początkowo pomaga. Pan wymachuje kasą fiskalną, dając nam do zrozumienia, że gdybyśmy zapłacili, to byśmy mieli kwitek. No, nie mamy – nikt nam nie dał. Renatka podkręca wolumen głosu i rzuca w plażową przestrzeń kilka słów, powszechnie uważanych za obelżywe, naturalnie we własnym narzeczu. Pojawia się kilku innych mężczyzn, awantura wisi w powietrzu, ale na szczęście jeden z nich przypomina sobie – albo udaje, że sobie przypomina – że rzeczywiście płaciliśmy. Prawdopodobnie zadziałało to, co działa zawsze – awanturująca się kobieta na Wschodzie jest tak rzadkim zjawiskiem, że chcąc zamknąć jej dziób, akceptuje się jej punkt widzenia. Pan od kasy wygłasza jeszcze dłuższe kazanie, oczywiście czujemy się jak na tureckim kazaniu, ale intencja jest jasna: płacisz – wymagaj kwitka.

Znów szum morza, niewielkie fale, spokój. W zatoce Kuşadası na szczęście nie uprawia się hałaśliwych sportów wodnych, tylko gdzieś dalej od brzegu podpływają stateczki wycieczkowe i wysadzają ludzi, chcących wykąpać się w pobliżu trapu, po czym odpływają. Mamy w planie co najmniej trzy godziny luzu.

Kuşadası – uczymy się wymawiać: Kuszadasy – to nazwa, nawiązująca do usytuowanej nieco na północ od naszej zatoki Wyspy Gołębi - Güvercinli Ada, wcześniej nazywanej Ptasią Wyspą – Kuş to znaczy ptak, ada – wyspa. Wysepka ta – wierzymy na słowo – oglądana od strony morza wygląda jak ptasia głowa. A wśród mieszkańców, także w lokalnych nazwach i reklamach – obecna nazwa miasta skracana jest do owej wyspy, więc to właśnie Ada oznacza tu całe Kuşadası. Naturalnie, to ostatnia, turecka wersja tej nazwy. Miejscowość jednak ma znacznie dłuższą historię i nadawano jej różne nazwy. Wg oficjalnych informacji założyli ją Lelegowie, podobno gdzieś w trzecim tysiącleciu p.n.e., co wydaje mi się dość wczesną datą. Teren ten został w XI w. p.n.e. zaliczony do Eolii, a w IX – do Jonii,  która władała ziemiami między rzekami Meander i Hermos. Osada (wówczas nazywano ją Phygela), którą wtedy rozbudowano, dostała się pod wpływy niedalekiego Efezu i zyskała nazwę Ephesus Neopolis, Efeskie Nowe Miasto. Funkcjonował tu niewielki port rybacki i ośrodek handlowy, zaopatrujący m.in. Efez. Od VII w. p.n.e. znów zmienili się formalni władcy tego terenu – dzisiejsze Kuşadası dostało się pod panowanie Lidyjczyków, ze stolicą w Sardes. W czasie, gdy rzeka Meander stopniowo zamulała wody znanej nam już Zatoki Latmijskiej, odsuwając jońskie porty od otwartego morza – znaczenie czystego i zawsze dostępnego portu Kuşadası rosło. Wróciła wówczas nazwa Phygela i tak o mieście pisano w późniejszych czasach. W 546 r. p.n.e. zawładnęli nim Persowie, a w 334 r. p.n.e. – Aleksander Wielki. Od tego momentu zaczyna się hellenistyczna epoka w dziejach tego regionu, a najważniejszymi miastami stają się Efez, Priene, Milet i Didim. Mamy je wszystkie „na celowniku”. Sto lat później przyszli Rzymianie, a w I wieku – według tradycji chrześcijańskiej – okolica ta, nazywana przez nią Ania – stała się miejscem, gdzie żyli i dawali świadectwo wiary Matka Boża i św. Jan, a także św. Paweł i św. Łukasz. Ponieważ jednak te sprawy dotyczą głównie Efezu, zapoznamy się z nimi w następnym odcinku.

Później Kuşadası dzieliło los innych miejscowości tego regionu: opanowane w V w. przez Bizancjum, potem pojawili się tu żeglarze i kupcy weneccy i genueńscy (wtedy nazywano je Scala Nuova, co niektórzy tłumaczą jako nowy port, ale nie wiem czemu, scala to schody…), a także piraci śródziemnomorscy. Zapewne dla obrony przed nimi Bizantyjczycy wybudowali na Ptasiej Wyspie pierwszy zamek. W 1086 r. Kuşadası dostało się pod panowanie Turków Seldżuckich, ale wyparli ich wkrótce rycerze pierwszych krucjat, a potem na krótko znów władało nim Bizancjum, po którym pojawili się Mongołowie. Seldżukowie wrócili na przełomie XIV i XV w., a po nich w 1413 r. już ostatecznie zawładnęło tym terenem Imperium Osmańskie. W 1843 r. na Ptasiej Wyspie dawny bizantyjski zameczek rozbudowano w potężną twierdzę, dziś będącą jedną z tureckich atrakcji miasta. Wtedy też, właśnie od tej wyspy, nazwą Kuşadası objęto całe miasto. Dziś wyspa połączona jest z miastem sztuczną groblą będącą miejscem spacerów turystów i ludności miejscowej.

Pora się zbierać. Przed wejściem do recepcji naszego hotelu, w obrębie restauracji cisza i spokój, tylko właściciele i ich rodzina relaksują się przy herbacie. Widząc nasze plażowe akcesoria i stroje, jeden ze starszych recepcjonistów z przepraszającym uśmiechem pokazuje w kąt werandy i mówi: łoter. Rzeczywiście, koło donicy z palmą w ścianie znajduje się kran, obok brodzik – pozwala to zaoszczędzić przy sprzątaniu hotelu. Zostawiamy więc plażowy piasek w brodziku, przebieramy się i wyruszamy na południe. Pierwszym celem jest Didym.

Miejsce niezwykle urokliwe, zarówno dzięki swoim zabytkom, jak i atrakcyjnemu położeniu: leży dokładnie 25 km na północ od półwyspu Bodrum i tylko nieco dalej od najbliższych wysp Dodekanezu i pięknej Ikarii, gdzie według legendy Dedal opłakiwał swego syna, który w tym miejscu spadł do morza. Może gdyby słynny konstruktor wcześniej zapytał didymskiej wyroczni, jak potoczą się losy pierwszych lotników – Ikar nie stałby się tragicznym symbolem lotnictwa? Skądinąd ciekawe, że to właśnie ten, który nie doleciał, stał się owym symbolem, a nie jego ojciec, który umiał lepiej latać… Miasto dziś nazywające się Didym powstało wokół świątyni Apolla, która w polskiej nomenklaturze nazywa się Didyma. Jej głównym punktem była wspomniana wyrocznia, podobno pod względem renomy druga po Pytii z greckich Delf. Źródła milczą na temat jej wiarygodności… Dziś Didym to spory (blisko 35 tys. mieszkańców) ośrodek turystyczny i żeglarski, choć nadal ruiny świątyni stanowią jej główną atrakcję. Obecna nazwa jest dość młoda – przyjęto ją dopiero w 1997 r.

Miejsce kultu powstało tu zapewne jeszcze w czasach neolitycznych, bo gdy osiedlili się tu greccy Jonowie, pobudowali świątynię na gruzach wcześniejszej. Nazwa też może wskazywać na twórczą adaptację grecką: Δίδυμοι, Didymoi to po grecku bliźniacy. A bliźniakami byli Apollo, patron tutejszej świątyni i Artemida, której świątynia znajdowała się (póki nie spalił jej obłąkany żądzą sławy szewc Herostrates) w pobliskim Efezie. Nawet podobno te dwa obiekty były podobne pod względem wielkości. Innymi miejscami powiązanymi historycznie były Milet, sprawujący nad Didymą nadzór administracyjny oraz port Panormos, gdzie przypływali żeglarze do świątyni Apolla. Punkty te były od VI w. p.n.e. połączone z Didymą brukowaną „świętą drogą”. Cóż, według jednej z legend, właśnie tutaj, w Didymie, Zeus kochał się z Leto, która potem na wyspie Delos powiła boskie bliźnięta. Apollo, gdy dorósł, wrócił do Didymy i tu objawił się pasterzowi Branchosowi (niektórzy mówią, że pasterz był też kochankiem Apolla…), dając mu dar jasnowidzenia. I to on został pierwszym wieszczkiem w świątyni, którą zbudowano na cześć Apolla. Miejscowa rodzina, wywodząca się rzekomo od owego Branchosa, sprawowała opiekę nad świątynią od VII w. p.n.e., aż do czasu wojen perskich. Potem funkcję tę przejęli kapłani z Miletu. A Branchos rzekomo wywodził się z miejscowej, przedgreckiej ludności anatolijskiej. Persowie podczas wojen zniszczyli znaczną część świątyni, którą potem odbudowano za czasów Aleksandra i jego diadochów, rekonstrukcję kontynuowali Rzymianie, ale budowa nigdy nie została ukończona.

O archaiczności tutejszej świątynnej wyroczni może świadczyć także to, że kultywowano tu przez setki lat zwyczaje nie tylko pogańskie – w końcu, trochę niesprawiedliwie, pogaństwem od czasów chrześcijańskich nazywa się wszystkie wcześniejsze wierzenia – ale nawet totemistyczne. Wieszczka, tak jak Pytia w Delfach, siedziała pod świętym drzewem, przy świętym źródle. Nie wiadomo, czy tu też ze źródła unosiły się wulkaniczne wyziewy, wprowadzające ją w trans. Zadawano jej pytania, kapłanka bełkotała odpowiedzi, które interpretowali (w późniejszych czasach w heksametrach!) członkowie rodziny Branchidów. Za proroctwa kapłanom płacono, znaczne dary na rzecz sanktuarium przekazywali władcy – wiemy m.in. o dotacjach króla Lidii Krezusa. No, ten przynajmniej miał z czego płacić… Opodal, w świątyni otoczonej stu kilkudziesięcioma kolumnami jońskimi, znajdował się brązowy posąg Apolla i odbywały się tam festiwale na jego cześć. Bogato ozdobiona pomnikami bóstw, darczyńców i zwierząt była także Święta Droga z Didymy do Miletu.

Persowie splądrowali świątynię, wywieźli do swojej letniej rezydencji w Ekbatanie (dziś Iran) posąg Apolla (odzyskał go Aleksander po podbiciu Persji), zniszczyli Świętą Drogę. A Święte Źródło wyroczni wyschło – woda w nim pojawiła się podobno ponownie, gdy Macedończyk wygnał Persów. W V w. n.e. bizantyjski cesarz Teodozjusz II nakazał wybudowanie na terenie świątyni Apolla kościoła chrześcijańskiego. Działał do 1453 r., potem został zniszczony przez trzęsienie ziemi.

Gdy w 1413 r. miasto znalazło się pod panowaniem Imperium Osmańskiego, nazywało się Yoranda, zaś w czasach nowożytnych przechrzczono je mało oryginalnie na Hisar, zamek, a później, po trzęsieniu ziemi z 1953 r. i kolejnej odbudowie – na Yenihisar, nowy zamek. I, jak już wspominałem, w 1997 r. sięgnięto do tradycji ustalając nazwę na Didim.

Teren wykopalisk, które tu trwają od drugiej połowy XIX w. jest ogrodzony i otaczają go liczne restauracje i sklepy z pamiątkami. Przy bramie wejściowej kasa, Michał płaci 15 TL, dziennikarze wchodzą za darmo. Czynne codziennie od 9.00 do 19.00, w sezonie zimowym (XI-III) – 8.30-17.00. Obok piękna płaskorzeźba Meduzy z czasów rzymskich. Ozdób takich jest wiele – głowy Gorgony, gryfy, lwy, sfinksy, byki, węże, motywy roślinne… Sama świątynia, której obecny kształt zaczęto realizować na fundamentach dawniejszych w 330 r. p.n.e. wydaje się ogromna i doskonale zachowana. Jest zbudowana na obrysie prostokąta o wymiarach 118 x 60 m, a jej architektoniczna doskonałość była porównywana ze słynną świątynią Artemidy w Efezie oraz świątynią Hery na wyspie Samos. Zachowała się informacja o jej autorach – warto zanotować tu nazwiska tych starożytnych mistrzów architektury: są to Dafnis z Miletu i Paionios z Efezu.

Przed głównymi schodami pozostałości mijamy coś w rodzaju okrągłego ołtarza ofiarnego – ocenia się, że pochodzi on z  pierwszej świątyni, z VI w. p.n.e. Gubimy się w prawdziwym lesie kolumn: jest ich – lub ich szczątków – przeszło 120, wszystkie w porządku jońskim, o wysokości 19,7 m. 72 wciąż dumnie wznoszą się ku niebu. Niektóre nadal są przykryte architrawami. Dwa wąskie korytarze prowadzą z części zewnętrznej na środkowy dziedziniec, gdzie znajdowało się Święte Źródło i gdzie petentów przyjmowała wyrocznia. To najważniejsze miejsce świątyni nie miało dachu, jedynie samo źródło obudowane było czymś w rodzaju domu – zresztą nazywanego Domem Źródła; dziś z jego ścian pozostały tylko niewysokie ruiny. Opodal świątyni był stadion i, oczywiście – teatr, gdzie ok. 4000 widzów mogło brać udział w imprezach kulturalnych, a nieco dalej byłą na północ – wapienna świątynia Artemidy o wymiarach 31,7 x 11,5 m, a także rzymskie łaźnie.

Rosnące tu i ówdzie stare, poskręcane oliwki dają trochę cienia, chłodzi też lekki wietrzyk i ogólnie jest bardzo przyjemnie, ale mamy w planie kolejne ważne miasto, a czas biegnie nieubłaganie. Zostawiamy za sobą ruiny Didimu i kierujemy się w stronę Miletu, niestety nie Świętą Drogą, tylko dość zatłoczonym bulwarem Atatürka. Jedziemy w stronę  miejscowości Yalıköy i dalej nad morzem na północ, by po kilku kilometrach skręcić lekko na wschód. Przecinamy skraj delty Meandra, mijamy centrum wioseczki Balat i dojeżdżamy do celu. Widać doskonale jak daleko osadzająca muł i błoto rzeka odsunęła miasto od morza – to prawie dziesięć kilometrów od wybrzeża.

Milet… Ile razy słyszeliśmy tę nazwę, przerabiając w szkole propedeutykę filozofii! Wydawało mi się zawsze, że miasto, które gościło najwybitniejszych filozofów swojej epoki, miało własną uczelnię, na której pogłębiali wiedzę filozofowie przyrody, wydało najwybitniejszego architekta starożytności, stało na czele antyperskich buntów – będzie wielką metropolią, której ruiny zajmą co najmniej tyle miejsca co w greckiej Olimpii. Nic z tego. Miletu po prostu nie ma. Są tylko pozostałości kilku budowli, rozrzucone zresztą na dużej przestrzeni, między łąkami i zaroślami, administracyjnie należące do wsi Balat. To efekt upadku zarówno intelektualnego, jak i ekonomicznego: gdy Milet przestał być ważnym portem, bo morze się od niego odsunęło, nie odzyskał już dawnego znaczenia, a rolę metropolii w tej okolicy przejęły Efez i Milas. Może to też skutek upadku znaczenia filozofii jako nauki porządkującej życie: tym zajmują się od dwóch tysięcy lat religia w sojuszu (a czasem w konflikcie) z polityką. A wielcy filozofowie przestali być idolami, zastąpieni przez proroków, generałów i piosenkarzy. Czasem tylko jedno czy drugie nazwisko pojawia się wśród haseł wymyślanych do krzyżówek przez starszych wiekiem autorów. A młodym i tak Tales z Miletu myli się z Milasem z tabletu.

Minąwszy Balat, jedziemy dalej na północ coraz gorszą drogą, zostawiamy po lewej stronie nowoczesny budynek muzeum (wrócimy tu niebawem) i dojeżdżamy do miejsca, gdzie wita nas po prawej stronie imponująco wyglądający, jakże by inaczej, teatr miejski. Po lewej – skryta w cieniu oliwek kasa biletowa. Trudności językowe większe niż zazwyczaj, wreszcie wchodzimy do teatru. Siadam w cieniu oliwki gdzieś w okolicach pierwszych rzędów i myślę że może tutaj kiedyś szukał spokoju lub inspiracji Tales, czy Anaksymenes…

Milet założyli prawdopodobnie koloniści jońskiego pochodzenia, którzy dotarli tu z rejonu Attyki i Peloponezu gdzieś ok. 1100 r. p.n.e. Ale znaleźli tu już dawno istniejącą osadę, tętniącą życiem od dobrych kilku stuleci. Kilka mitów wiąże powstanie tego miasta z Kretą – miał je założyć niejaki Miletos, który uciekł z wyspy w czasach, gdy rządził nią legendarny biseksualista Minos pałający pożądaniem do pięknego młodzieńca, który podobno był jego wnukiem… Tak czy inaczej, uchodźcy mający niewątpliwie korzenie i minojskie (Kreta) i mykeńskie (Peloponez) opanowali teren między rzekami Meander i Hermos, prawdopodobnie mieszając się z miejscową ludnością pochodzenia karyjskiego, zasiedlili także pobliskie wyspy Chios i Samos. Jeszcze w XIII w. p.n.e. teren ten był zarządzany przez potężnych Hetytów. Wiek później mieszkańcy Miletu – jak pisze Homer - weszli w sojusz z Trojanami, walcząc u ich boku z mykeńskimi władcami i ich achajskimi sojusznikami. Na przełomie VIII i VII w. p.n.e. wraz z sąsiednimi miastami (m.in. Efez, Priene, Smyrna i Kolofon) mieszkańcy Miletu utworzyli Dodekapolis, związek dwunastu miast, połączonych wspólnymi ideami politycznymi i religijnymi. Wtedy Milet był wielką potęgą handlową i morską – miał nawet ponad 90 swoich własnych kolonii, m.in. nad Morzem Marmara i Czarnym, a nawet w delcie Nilu, gdzie za panowania faraona Psametyka II i Jachmesa II jego obywatele założyli miasto Naukratis. Mieszkali tu wyłącznie Grecy, którym nie wolno było żenić się z Egipcjankami, a osiedli tu kupcy mieli monopol na pośrednictwo w handlu między Egiptem a terenami helleńskimi. Naukratis podupadło w czasie, gdy macierzystą Jonię podbili Persowie, ale ostatecznie jego rola skończyła się w czasach Aleksandra Wielkiego, po wybudowaniu wielkiego portu w Aleksandrii, przez którą kierował się cały handel Egiptu. Żeglarze z Miletu pływali nawet poza Słupy Heraklesa – czyli na Atlantyk. Niebawem jednak Jonię włączyli do swego terenu Lidyjczycy, ale na krótko, bo ich król Krezus został w 546 r. pokonany przez Persów pod przewodem Cyrusa Wielkiego, zaś Milet i inne miasta Jonii weszły w skład państwa Achemenidów. Nie na długo jednak: w 499 r. p.n.e. Milet był jednym z organizatorów antyperskiego powstania miast jońskich, którego wybuch zapoczątkował przełomowe dla historii wojny persko-greckie. Milet jednak nie miał swojego Temistoklesa i w 494 r. p.n.e. został zdobyty i zniszczony. Dwadzieścia lat później odbudowano go według planów jednego z najwybitniejszych obywateli miasta, czołowego architekta tamtych czasów – Hippodamosa, który urodził się ok. 510 r. w Milecie, zrobił niezwykłą karierę w całym świecie greckim i zmarł po 443 r. na Sycylii. Jest autorem systemu urbanistycznego, opartego na doświadczeniach budowniczych miast starożytnej Jonii, którego zasadą było rozplanowanie osady wzdłuż głównych osi północ-południe i wschód-zachód. W centrum znajdowała się agora jako ośrodek administracyjno-handlowy oraz akropol – ośrodek kultowy. Pozostałą cześć miasta tworzyła siatka prostopadle krzyżujących się ulic, tworzących kwartały zapełnione regularną zabudową mieszkalną. Na obrzeżach miasta lokowano stadion sportowy oraz teatr.

Ze swymi koncepcjami, wypróbowanymi w rodzinnym Milecie, a później w sąsiedniej Priene, pojechał Hippodamos do Aten, gdzie zaprzyjaźnił się najpierw z Temistoklesem, później z Peryklesem. Na zlecenie Temistoklesa zaprojektował plan budowy najważniejszego portu ateńskiego – Pireusu, prawdopodobnie też jego dziełem jest projekt miasta Rodos. A z krytycznej relacji Arystotelesa znamy też Hippodamejską koncepcję miasta idealnego: miało ono mieć kształt regularnego prostokąta, podzielonego na kwartały, zamieszkałe przez odseparowane od siebie trzy klasy: wojowników, rzemieślników i rolników. Pod koniec życia architekt przeniósł się na Sycylię i tam zaprojektował miasto Turioj, gdzie prawdopodobnie zamieszkał i zmarł. Według jego szkiców później zbudowano wiele miast, m.in. egipską Aleksandrię.

No właśnie, Aleksandria. Ojciec chrzestny tego miasta, Aleksander Macedoński walcząc o Azję Mniejszą z Persami ponownie zburzył Milet, który długo podnosił się z upadku, był żetonem wymienianym na polach bitew i przy stołach rokowań między rozmaitymi diadochami, przez pewien czas nawet był w rękach egipskich Ptolemeuszy, wreszcie odzyskał znaczenie i świetność w czasach rzymskich. Według źródeł ewangelicznych, w mieście tym w I w. n.e. przebywał św. Paweł z Łukaszem Ewangelistą. Po Rzymianach Milet dostał się pod panowanie Bizancjum, a następnie Mongołów, Turków Seldżuckich i Imperium Osmańskiego. Jednak siły natury okazały się jeszcze bardziej niszczycielskie od działalności człowieka: rzeka Meander coraz bardziej zamulała swoje ujście, przy którym leżał Milet, w efekcie już w końcu XIV w. jego port przestał działać. Milet pozbawiony dostępu do morza niebawem został opuszczony i popadł w ruinę. Znany z opisów historyków, m.in. Herodota, obecny w literaturze pięknej, m.in. w Iliadzie Homera, zniknął z oczu ludzi aż do czasu, gdy francuscy archeolodzy w 1873 r., a po nich – aż do dzisiaj – niemieccy zaczęli prowadzić tu wykopaliska, które odsłoniły sporą część dawnego miasta. Jak zwykle, najlepiej zachowały się budynki użyteczności publicznej – a wśród nich teatr, w którym teraz jesteśmy. Wybudowany w czasach hellenistycznych miał początkowo znacznie mniejsze rozmiary i mógł pomieścić tylko 3500 widzów. W czasach rzymskich go powiększono, nadając kształt, który teraz widzimy: miał 15 tysięcy miejsc, co z jednej strony świadczy o wielkości samego miasta, z drugiej – o zamiłowaniu do kultury wśród Milezyjczyków. Miał wysokość 40 metrów, a z ław publiczności roztaczał się piękny widok na morze, którego brzegi znajdowały się kilkadziesiąt metrów od teatru. Za plecami widzowie mieli największy port Miletu, w tzw. Zatoce Lwów, tak wąskiej, że wejście do akwenu przegradzano łańcuchem, rozpiętym między wielkimi posągami lwów, stojącymi na obu brzegach. Przypomina to identyczne rozwiązanie z wyspy Rodos, gdzie jednak zamiast lwów wejścia do portu strzegą bardziej pokojowo nastawione zwierzęta: daniele (samiec i samica).

Dziś oczywiście tego już nie ma – rzeka niosąca tony muły przez wiele lat odsuwała wybrzeże od miasta tak, że dziś już go gołym okiem z teatru nie widać. Ruiny Miletu opasują tylko dwa ramiona Meandra, też zresztą niewidoczne z miejsca, gdzie leje się na nas pięćdziesięciostopniowy żar z bezchmurnego nieba. Górne kondygnacje rzymskiego amfiteatru nie zachowały się, natomiast dobrze widoczne są mury umocnień z czasów bizantyjskich. Młodzież wspina się na górę, ja dyszę w cieniu oliwki. Ludzi niewielu – poza nami chyba tylko dwa samochody stanęły na parkingu, a ich pasażerowie oglądają okolicę.

Obok teatru kusi nas restauracja „Milet”, usytuowana w dawnym tureckim karawanseraju z XV w., oferująca zimne napoje, kawę i przekąski na bazie kebabu, ale nie dajemy się skusić, bo czas biegnie, a na wieczór zapowiadają deszcze i burze. Przede wszystkim jednak goni nas konieczność zdążenia do muzeum gdzie – jak przypuszczamy - dowiemy się o Milecie więcej, niż in situ. Podjeżdżamy jednak najpierw kilkaset metrów do meczetu Ilias Bey i zatrzymujemy auto na kolejnym parkingu, w cieniu figowców. Meczet pochodzi z początków XV w. n.e., z czasów, gdy osłabieni wieloletnimi wojnami Mongołowie zaczęli tracić władzę nad Anatolią, a w ich miejsce coraz mocniej wchodziło Imperium Osmańskie. Niestety, budynek jest w remoncie, więc nie można go zwiedzać, oglądamy tylko zaniedbany okoliczny cmentarz i ścieżką między zaroślami przechodzimy do dostępnych od tej strony (bez biletu!) dalszych zabudowań starożytnego miasta filozofów. Mijamy po prawej spory teren, na którym znajdowała się południowa agora, dziś w zasadzie mało widoczna i dochodzimy do lepiej zachowanych pozostałości łaźni rzymskich, powstałych za czasów cesarza rzymskiego Marka Aureliusza (panował w latach 161-180) i nazwanych na cześć jego żony Łaźniami Faustyny. Zarośnięte figowcami i oliwkami dają tylko mizerne wyobrażenie tego, jak miejsce to musiało wyglądać prawie dwa tysiące lat temu, ale widzimy pozostałości basenów z wodą zimną (frigidarium) i ciepłą (caldarium), niegdyś ozdobione pięknymi posągami, dziś wywiezionymi do muzeów, są też przebieralnie i dziedziniec wewnętrzny, otoczone pozostałościami kolumn korynckich.

Dalej ścieżki między łąkami prowadzą do kolejnych zabudowań Miletu. Są to kościół św. Michała z czasów Bizancjum, zniszczony buleuterion, gdzie obradowała rada miejska, ozdobny nimfeon, resztki dwóch mniejszych agor i stadion, którego ruiny nie przekonują mnie, że niegdyś zmagania chłopców z gimnazjonu mogło obserwować kilkanaście tysięcy osób. Opodal – ruiny palestry. Nie, to nie było żadne stowarzyszenie adwokatów: w dawnej Grecji palestrą nazywano szkołę… zapasów i boksu. Ciekawe, że teraz odnosi się to do prawników… Po drugiej stronie dzisiejszej drogi – i już poza naszym dzisiejszym zasięgiem – znajdowały się świątynie lokalnie czczonych bogiń: Ateny, Afrodyty i Artemidy.

Wracam do Łaźni Faustyny i żałuję, że we frigidarium zimnej wody już nie ma. Przydałaby się. Siadam w cieniu i czekam na resztę wycieczki. Ale zamiast nich przychodzą najpierw dwie małe kozy, potem ich pasterz, ubrany jak Anthony Queen w filmie Grek Zorba, tylko znacznie niższy. Zatrzymuje się przede mną, spod kożucha (jest na bank plus 50!) wyciąga bukiecik białych i niebieskich kwiatków, podaje mi go bez słowa i odchodzi gdzieś między ruiny. Zostaję z rozdziawioną gębą, zapominając nawet próbować powiedzieć teşekkür ederim, dziękuję bardzo. Jak się za chwilę okaże, taki sam bukiecik dostała Renata.

Do muzeum zdążamy nie tyle w ostatniej chwili (jest czynne od 9.00 do 19.00, a dopiero dochodzi 17.00), tylko na ostatnich nogach. Ale budynek nowoczesny, klimatyzowany, spokojnie ciemny z doskonałą ekspozycją historyczną – oglądamy, podziwiamy i odpoczywamy. Ale prawdę powiedziawszy elegancko i systematycznie pokazana historia Miletu i Jonii z opisami po turecku i angielsku trochę przynudza, jak w zasadzie każde dobrze urządzone muzeum, więc powoli przechodzę od gabloty do gabloty szukając nie starych skorup, brązowych agraf czy starannie zestawionych szczątków posągów, tylko ludzi. No i w jednym z zakątków odnajduję tablicę zatytułowaną Milet, miasto filozofów.

Rzeczywiście, jest się czym chwalić. Ale ciekawe, że tzw. milezyjska szkoła filozofii (rozumiana nie jako uczelnia, tylko jako system naukowy; prawdę powiedziawszy jego też nigdy nie było, tylko tak sobie wymyślili współcześni systematyzatorzy nauki) zaczęła być znana dopiero wtedy, kiedy Milet stał się potęgą morską i handlową, czyli gdzieś od VII w. p.n.e. Tym, którzy dzielą naukę na humanistykę i „tę resztę” warto przypomnieć, że wielcy filozofowie tamtych czasów byli jednocześnie wielkimi matematykami, geometrami, astronomami, czasem architektami. Grecja właściwa, wyspiarska i wschodnia, anatolijska, obficie czerpały inspiracje z dziedziny nauk ścisłych przed wszystkim od sąsiadów – z Egiptu i Babilonii, by potem tworzyć w miarę spójne, logiczne systemy, próbujące objaśnić świat. Tak się składa, że owa „szkoła milezyjska” bazowała głównie na wiedzy przyrodniczej, łącząc idee z naturą, a Tales, nazywany „ojcem filozofii” znany jest szczególnie z twierdzenia, że wszystko we wszechświecie przychodzi z wody i do wody powróci. Tłumaczył to tak, że woda wchodzi w skład wszystkiego co żyje, jest we wszystkich stanach skupienia, a na końcu wszystko się rozpływa… Jak mocno różni się to od naszych dzisiejszych zapatrywań, kiedy skłonni bylibyśmy raczej przyznać rację jego młodszemu koledze z Efezu, który początek i koniec wszechrzeczy widział w ogniu. Tu jednak zacytujmy Scarlett O’Harę: Pomyślę o tym jutro, bowiem lepszym miejscem do wspominania Heraklita będzie zaplanowany na jutro Efez.

O Talesie wiemy mało. Żył mniej więcej w latach 650-540 p.n.e., w Milecie się urodził i był prawdopodobnie lokalsem, czyli Karyjczykiem, a więc jakby Azjatą. Czasem pisze się, że był pochodzenia fenickiego, ale nie ma na to dowodów. Nie pozostawił żadnych swoich prac na piśmie – wszystko co wiemy o jego poglądach i osiągnięciach, wiemy z pism późniejszych relatorów lub polemistów. Uważał, że każda rzecz ma naturę przyrodniczą, materialną, ale też każda ma w sobie pierwiastek boski, duszę, która sprawia, że rzeczy się zmieniają, poruszają, żyją. Tę duszę byśmy dziś pewno nazwali energią – jej widomą manifestacją były według Talesa właściwości magnesu i bursztynu. A wszystkimi tymi dziwnymi i niewytłumaczalnymi sprawami kierują bogowie. Uważał też, że ziemia jest dyskiem, unoszącym się na praoceanie, a trzęsienia ziemi powodowane są przez fale tego oceanu. Jednocześnie jednak uważał, że Księżyc jest cieniem Ziemi, przewidział przynajmniej jedno zaćmienie Słońca, rekomendował żeglarzom obserwowanie Małej Niedźwiedzicy (inni uważają, że on pierwszy zwrócił uwagę na ten gwiazdozbiór), dopomógł armii Lidii przekroczyć rzekę Halys przez odprowadzenie części jej wód specjalnie wykopanym kanałem, na podstawie długości cienia obliczył wysokość piramid w egipskiej Gizie… Był więc także praktykiem, choć pewno męczennicy licealni (kiedyś to omawiano w gimnazjum) zapamiętają go tylko jako autora twierdzenia Talesa, które tu cytuję z tzw. źródeł nie wgłębiając się w nie z oczywistych powodów:

Jeśli ramiona kąta płaskiego przetnie się dwiema równoległymi prostymi, to długości odcinków wyznaczonych przez te proste na jednym z ramion kąta są proporcjonalne do długości odpowiednich odcinków na drugim ramieniu kąta, a zatem |OA|:|OB| = |OA′|:|OB′| oraz |OA|:|OB| = |AA′|:|BB′|.

Znielubiliście Talesa z Miletu? Niesłusznie: oto kilka wypowiedzi, przypisywanych mu przez uczniów, następców i komentatorów:

Człowieka ocenia się wedle pieniędzy: nikt, kto biedny, nie cieszy się szacunkiem;

Dlaczego nie mam dzieci? Z miłości do dzieci!;

Gadulstwo nigdy nie zwiastuje rozumnej myśli;

Kropla drąży skałę;

Nadzieją w ostatniej godzinie jest dla człowieka myśl, że więcej nie będzie musiał się narodzić;

Najdziwniejszą rzeczą, jaką w życiu widziałem, był stary tyran;

Nie mów nikomu, co się dzieje w domu;

Nie warto patrzeć na wieki przyszłe;

Jak można najłatwiej znieść nieszczęście? Widząc innych, dotkniętych jeszcze większym nieszczęściem;

Co jest najprzyjemniejsze? Osiągnąć to, czego się pragnęło.

I na koniec coś, co się może spodobać niektórym. Inna rzecz, że ci niektórzy nie czytają moich tekstów, a Talesa z Miletu tym bardziej:

Sprawiedliwość jest silniejsza nawet od prawa.

Znielubiliście Talesa jeszcze raz? Jeszcze raz niesłusznie. Był jednym z Siedmiu Mędrców Starożytności, obecnym na wszystkich spisach owych siedmiu wspaniałych, którzy – poza nim – wciąż się zmieniali. Drugim uczonym na tej liście, pochodzącym znad Meandra był Bias z Priene, ale o nim za tydzień. Tu jeszcze wspomnę o uczniu Talesa, człowieku nieco bardziej znanym i o filozofii bliższej naszym czasom. To Anaksymander z Miletu (ok. 610-546), autor pierwszego dzieła filozoficznego O naturze. On tak jak Tales poszukiwał pierwszej zasady, początku, stanowiącego istotę wszechrzeczy. Zasady tej upatrywał w ἄπειρον, nieskończoności, a tłumaczył to tak: Wszystko albo jest zasadą, albo pochodzi od zasady. Jednocześnie nie istnieje zasada nieskończoności, bo nieskończoność jest niedeterminowalna, a zasada determinuje to, czego jest zasadą. Jeżeli nieskończoność nie ma zasady, to z konieczności sama musi zasadę stanowić. Pojawienie się wszechświata to rozdzielenie zasady na czynniki przeciwstawne: ogień i wodę, zimno i ciepło, ciemność i światło… Rodząc się, przynosimy w sobie na świat te przeciwieństwa, umierając powodujemy, że przeciwieństwa znów łączą się w pierwotny nieskończony chaos.

Był Anaksymander także pierwszym ewolucjonistą twierdząc, że od zwierząt morskich wywodzą się zwierzęta lądowe, a od nich – człowiek. Przypisuje mu się wynalezienie gnomonu – zegara słonecznego. Uważał, że wszechświat obraca się wokół Gwiazdy Polarnej, zaś ziemia ma kształt walca, pochylonego wzdłuż osi północ-południe. Był też podobno autorem pierwszej mapy, ukazującej cały ówcześnie znany świat, obejmujący trzy kontynenty: Europę, Azję i Libię…

I cytacik z Anaksymandra:

Wszystko jest jednym.

Voilà!

Kolejnym ogniwem tego łańcucha filozoficznej ewolucji Miletu był Anaksymenes (ok. 585-525), podobno uczeń Anaksymandra. Dla niego pierwszą zasadą wszechrzeczy było powietrze, którego ruch i zmiany gęstości tworzą świat – rozrzedzone powietrze daje ogień, a poprzez kolejne fazy zgęstnienia powstaje wiatr, chmury, woda, ziemia, kamienie i reszta. Anaksymenes ustalił, że trzęsienia ziemi – tu miał opinię przeciwstawną wobec „ojca filozofii” – powstają we wnętrzu planety, nie zaś na skutek sił zewnętrznych. Ziemia zaś ma kształt prostokątny i unosi się na słupie sprężonego powietrza…

Żeby namieszać jeszcze bardziej tych panów na A, dorzucę tu Anaksagorasa (ok. 500-428 p.n.e.), który co prawda nie urodził się w Milecie, tylko w głębi Azji, potem mieszkał w Atenach, w końcu jednak wylądował nad Meandrem i tu zasłynął jako pierwszy z filozofów, który zaproponował jako pierwotną zasadę istnienia – rozsądek. Myślę, że to nie miało i nie ma wzięcia. Interesujące, że obserwując spadające na Ziemię meteoryty, wywnioskował, że i Słońce i gwiazdy są takimi właśnie rozżarzonymi kulami (ciekawe: meteoryt rzadko kiedy ma kształt kulisty), ale był przekonany, że spadając, zatrzymują się na płaskiej Ziemi. Obliczył też, na podstawie zasad triangulacji, że Słońce – które wg niego jest kulą, w przeciwieństwie do Ziemi – ma średnicę 35 mil i znajduje się nad ziemią na wysokości 4000 mil. Doprecyzował też opinię Talesa pisząc, że księżyc świeci odbitym światłem Słońca, ma powierzchnię górzystą i jest niezamieszkały.

Tu dodam jako bonus dwa cytaty; pierwszy wydaje się być parafrazą Anaksymandra, drugi brzmi tak, jakby pan A. nr 4 naczytał się Praw Murphy’ego:

We wszystkim jest część wszystkiego.

Jeśli oszukasz mnie raz, wina jest twoja. Jeśli oszukasz mnie po raz drugi, wina jest moja.

Lista uczonych, którą chwali się Milet w swoim muzeum, jest długa i zawiera nazwiska nie tylko filozofów – także matematyków, astronomów i architektów. Wśród tych ostatnich są m.in. Dafnis, który w III w. p.n.e. budował odwiedzaną przez nas dziś świątynię Apolla w Didymie i świątynię Artemidy w Efezie, którą zobaczymy jutro, oraz Izydor z VI w. n.e., którego sztandarowym dziełem jest świątynia Hagia Sofia w Konstantynopolu.

Droga powrotna do Kuşadası wydaje się nam dziś bardzo długa, choć pokonujemy niewiele ponad 60 km. A kolacja na promenadzie przy Ladies Beach smakuje jak nigdy.

Odcinek 5