Maciej Pinkwart

Weekend, odc. 7

Ø Odc. 1

Ø Odc. 2

Ø Odc. 3

Ø Odc. 4

Ø Odc. 5

Ø Odc. 6

 

Wstał z wózka, odłożył koc, poklepał Marka po ramieniu i zniknął idąc w stronę schodów. Marek otworzył gazetę. Tak jak przypuszczał, poweekendowe wydanie opublikowało zdjęcie wykonane w mercedesie, na którym nic nie było widać, poza klapą bagażnika, jego dłonią w rękawiczce i kawałkiem kraciastej kurtki. Ani rękawiczek, ani kurtki już mnie miał. Skupił uwagę na tekście.

Atak serca w mercedesie. Policja została zawiadomiona przez mieszkańców osiedla Kościuszki, że na parkingu przed domem kultury stoi samochód, we wnętrzu którego znajduje się mężczyzna, nie dający oznak życia. Jak się okazało, mężczyzną tym był właściciel pojazdu, wiceminister obrony narodowej Piotr Skulski. Lekarz stwierdził, że mężczyzna zmarł na zawał serca. Interesujące, że zwłoki znajdowały się na tylnym siedzeniu samochodu, tak jakby właściciel pojazdu zmęczony drogą chciał się przespać na parkingu. W jego telefonie ostatnie zdjęcie przedstawiało otwarty bagażnik samochodu, do którego najprawdopodobniej ktoś próbował się włamywać. Co ciekawe – z samochodu nie zginęły ani walizka z bagażnika, ani portfel z pieniędzmi i dokumentami, które zmarły wiceminister miał przy sobie.

Marek pomyślał, że zabranie tylko jednej z dwóch walizek było niezłym pomysłem. A o tym, że na półeczce samochodu była torba, wypakowana na sztywno banknotami euro – nikt nie wiedział. Przynajmniej na razie.

Z głębi korytarza zbliżała się grupa lekarzy i pielęgniarek. Pochylił się tak, że wózek zakrył go prawie całkowicie, potem  wyjął długopis i koło tytułu gazety napisał drukowanymi literami słowo „daty”. Położył ją na ławce koło poczekalni USG  i popychając wózek przed sobą spokojnie poszedł z powrotem w stronę oddziału siódmego. Zarówno drzwi pokoju, gdzie zamknęli Suflitę, jak i drzwi ich pokoju były zamknięte. Nacisnął klamkę – otworzyły się bez skrzypnięcia. Krzysztof nie odwrócił się i bez ruchu nadal wpatrywał się w ścianę.

- Cześć – powiedział – przyszedłem oddać ci wózek.

- Obejdź pole widzenia kamery pod ścianą – Krzysztof spojrzał na niego - Właściwie dobrze, że wpadłeś. Już mi się tu znudziło.

Pokiwał głową.

- Mnie też. To co, zbieramy się?

Marek powoli przekręcił obiektyw kamery tak, że znów skierowany był w stronę jego łóżka, łazienki i okna. Krzysztof upakował wszystkie swoje rzeczy – było ich zastanawiająco dużo – na wózek i po paru minutach był gotowy. Marek wygładził i zaścielił jego łóżko, poprawił łóżko Tomka, swoje uporządkował już wcześniej. Na oko wyglądało znowu na to, że pokój był nie zajęty. Wyjrzał na korytarz, było pusto. Wyprowadził wózek Krzysztofa i zatrzymał się przy drzwiach sąsiedniego pokoju. Uchylił drzwi.

Sanitariusz, przykryty kocem, leżał na środkowym łóżku. Krwi było niedużo. Wytarł starannie jego kartę identyfikacyjną i rzucił w kąt, za drzwi. Wyszedł, zamknął za sobą. Bez kłopotów dojechali do toalety koło szatni, tam Marek zostawił kurtkę Suflity. Znajdująca się w pierwszej części łazienka była koedukacyjna, więc bez kłopotów podrzucił identyfikator salowej pod jedną z umywalek. Na parkingu było chłodno i mimo porannej godziny – ciemnawo, jak o zmierzchu. Nadal padał śnieg. Odnalazł swój niezamknięty samochód, Krzysztof z trudem rozprostował nogi i usiadł na siedzeniu pasażera. Marek wyjął kluczyki spod osłony przeciwsłonecznej. Silnik zapalił od razu. Wyjeżdżając główną bramą z parkingu zatrzymał skodę, żeby przepuścić radiowóz policyjny.

Kawa była smaczna, choć trochę za gorąca. Kanapkę Tomek zjadł od razu. Po pierwsze był głodny, a po drugie – nie miał gdzie jej schować. Z kubkiem w ręku wyszedł z bufetu i za pierwszym skrzyżowaniem korytarzy zatrzymał się, czekając na dziewczęta z sekretariatu. Gdy je usłyszał, włączył się do ruchu przed nimi tak, że do drzwi sekretariatu doszli niemal razem. Sięgnął do kieszeni po klucz – którego oczywięcie nie miał, bo wychodząc w piątek na spacer zostawił go w drzwiach – ale uprzejmie ustąpił miejsca sekretarce. Popatrzyła na niego spłoszona:

- Pan do mnie? Był pan umówiony z dyrektorem?

Uśmiechnął się.

- Nie, to pani raczej idzie do mnie. Agnieszka, tak? Tak mi panią zapowiedziano…

Zawsze miał dobry wzrok i odczytanie jej wizytówki z kilku metrów nie stanowiło problemu. Przechylił tekturowy kubek z kawą, skrzywił się – teraz wydała mu się niesmaczna. Sięgnął po gazetę, którą Marek zostawił na ławce.

- Czajecki, doktor Tomasz Czajecki. Od piątku jestem tu dyrektorem.

Druga z dziewcząt ukłoniła się i szybko odeszła, Agnieszka otworzyła drzwi i chciała go przepuścić, ale on ustąpił jej miejsca. Wszedł do swojego gabinetu, otworzył plecak i wyjął pismo z nominacją. Pod spodem miał podpięty dyplom ukończenia studiów i nominacji habilitacyjnej. Nawet nie rzuciła na nie okiem.

- Ja jestem jeszcze bardziej nowa, dziś pierwszy dzień. Pani Danusia, co w piątek odeszła, trochę mi powiedziała, ale jakbym coś źle robiła, to proszę się nie gniewać. Podobno co poniedziałek była odprawa dyrektorska, czy mam im powiedzieć, że pan odwołuje w związku z tym wszystkim?

- Im?

- No, wicedyrektorom, księgowej, kadrowej i ordynatorom. Przychodzili do tej salki konferencyjnej koło USG.

- Tak, oczywiście, muszę ich poznać. A w związku z czym miałbym zmieniać ten zwyczaj? Że jestem nowy?

Pokręciła głową i popatrzyła na niego uważnie.

- Nie, nie, oczywiście, że nie. Tylko po tym samobójstwie na oddziale siódmym pewno przyjedzie zaraz prokurator i policja, więc może lepiej przełożyć na później, jak już się wszystko wyjaśni.

- Samobójstwie? Jakiś pacjent w depresji?

- Nie, sanitariusz. Zamknął się w pokoju na siódemce, rozbił okno i kawałkiem szkła podciął sobie żyły…

- Boże, co za tragedia, fatalny początek pracy… No to niech pierwszy wicedyrektor ustali kiedy będzie można, a pani mnie zawiadomi.

Wszedł do gabinetu, zamknął drzwi i powoli siadł za biurkiem. Przetarł oczy. Nieogoloną i posiniaczoną twarz Suflity widział tak, jakby stał tuż koło niego. Podłączył swój telefon do ładowarki. Włączył komputer, Windows się uruchomił, ale żeby wejść do wewnętrznego systemu szpitala potrzebował hasła. Hasła nie znał. Rozejrzał się. Poprzedni dyrektor odszedł kilka tygodni temu, zostawiając na biurku idealny porządek. Komputer, notes z czystymi kartkami do notatek, kubek z kilkoma długopisami i ołówkami, telefon stacjonarny, telefon IPhone, instrukcja do IPhona… Otworzył instrukcję. Na pierwszej stronie ołówkiem było napisane przyszow@53. Domyślił się, że to jest hasło odblokowujące telefon. Wiedział z własnej praktyki, że ludzie najczęściej mają te same hasła do różnych kont. Wpisał.

Wszedł.

System ewidencji pacjentów oczywiście Marka nie uwzględniał – jeszcze go nie wpisano. Zrobił to. Pacjent Marek Jóźwiak przyjęty tydzień temu na skutek interwencji służb porządkowych, zwolniony po wytrzeźwieniu i przeprowadzeniu podstawowych badań w dniu dzisiejszym, wobec nie stwierdzenia objawów chorobowych.

Nie wiedział, jak Krzysztof miał na nazwisko, więc nie ustalił czy rzeczywiście, tak jak mówił, był tu już kiedyś. Sam nie wiedział czemu, wpisał swoje nazwisko.

Pacjent Tomasz Czajecki, urodzony w Gdańsku, był tu hospitalizowany cztery lata temu, z objawami schizofrenii, po przeprowadzeniu serii badań przekazany na leczenie do kliniki we Wrocławiu, pozostaje tam pod opieką żony, lekarza psychiatry. Wyłączył komputer.

Zrobiło się chłodno. Dotknął kaloryfera – był zimny. Oszczędzają – pomyślał. Wyciągnął z plecaka sweter, wciągnął go przez głowę, zapakował kurtkę, czapkę i szalik. Sprawdził, że w schowku plecaka nadal jest portfel z dokumentami, złotą kartą visa i paroma tysiącami euro. Znalazł w szufladzie czystą teczkę tekturową, włożył do niej wszystkie swoje dokumenty i dzisiejszy egzemplarz „Krakowskiej”. Spojrzał na swojego Samsunga – podładował się do 30 procent, powinno na trochę wystarczyć. Chustką do nosa wytarł klawiaturę i myszkę, IPhona, blat biurka i wszystko, czego dotykał. Narzucił na ramiona biały fartuch, który znalazł w szafie, przez szyję przewiesił stetoskop, wyjęty z szuflady biurka. Widać dyrektor lubił udawać lekarza. Plecak schował pod fartuchem.

- Pani Agnieszko, jestem na obchodzie. Jakby coś się działo, proszę dzwonić.

- Dobrze, panie dyrektorze. To odprawa może być o 12-tej?

- Tak. I proszę powiedzieć kadrowej, żeby przygotowała mi zmiany personalne za ostatnie – powiedzmy – pół roku. A dyrektor do spraw ekonomicznych – stan finansów szpitala, aktualny. Wpływy, dotacje, dług, koszty bieżące. Aha, i umowę z cateringiem.

Zapisywała wszystko, stojąc. Musiało jej być szalenie niewygodnie. Przyjrzał się jej. Mogła mieć ze 30 lat, blond włosy miały parocentymetrowe odrosty, paznokcie nieumalowane, okropna biżuteria. Pewno jak na Przyszową, zrobiła karierę, zostając sekretarką dyrektora szpitala. Ciekawe kto i dlaczego ją wybrał. Skinął głową i wyszedł.

Koło szatni była toaleta. Skorzystał, bo nie wiadomo było, gdzie będzie następna. Kitel i stetoskop schował do plecaka, włożył kurtkę, szalik i czapkę. W plecaku nadal był portfel, szczoteczka i pasta do zębów oraz ładowarka do telefonu. Sam telefon miał w tylnej kieszeni spodni. Wkładając go tam, poczuł pogniecioną kartkę z numerem telefonu Krzysztofa. Podarł ją na drobne strzępki i spuścił z wodą do toalety.

Śnieg powoli przestawał padać i zza chmur prześwitywało słońce. Przystanek był koło kościoła. Autobus do Krakowa miał być za piętnaście minut. Niebo zrobiło się zupełnie czyste. Gdzieś wysoko na południowy wschód leciał boeing, zostawiając za sobą wyraźną smugę kondensacyjną. Za dwie godziny dojedzie do Krakowa. Pod wieczór powinien dotrzeć do Balic. Przecierpi do rana, o szóstej poleci do Monachium, stamtąd do Kairu. Jutro wieczór powinien być w Hurghadzie. A tam będzie nareszcie ciepło.

Spod kościoła wyjechała stara skoda i zatrzymała się przed nim.

- Pan do Krakowa? Możemy podwieźć…

Wsiadł na tylne siedzenie. Ruszyli.

- Bo tak sobie właśnie pomyślałem, że ci moi opiekunowie mają tam za spokojnie – powiedział Krzysztof z przedniego siedzenia. - Jakbyśmy mieli trochę pieniędzy, to na pewno by się ucieszyli z naszej wizyty. No i z tego, że już znalazłem sobie ciekawe towarzystwo. A was nie będą szukać?

Mnie nie – Justyna wrzuci sprawę pod dywan. Miała już dość tych wyjazdów i ciągłej nieobecności. Nie będą.

Mnie tak - ale sam ordynator siódmego oddziału zaświadczy, że byłem wariatem, udającym dyrektora. Ucieszą się, że uciekłem. A tam we Wrocławiu natrafią na moje akta personalne i w dziale pacjentów, i w dziale kadr. I odłożą na półkę z napisem schizofrenia. Swoją drogą, kim był ten mój imiennik?

Ich milczenie Krzysztof przyjął za potwierdzenie. Tylko nie wiedział czego – że będą, czy że nie będą.

- A samochód? – spytał, żeby coś powiedzieć.

- Zostawimy zaparkowany w niewłaściwym miejscu, po południe odholuje go straż miejska, po paru dniach zainteresuje się nim policja, i na koniec właściciel tej ukradzionej skody ucieszy się, że ją odzyska. Dość stara jest, ale nieźle się trzyma. A pieniądze mam. Ja zapraszam.

Już wszystko zostało powiedziane. Szykowały się wesołe święta.

KONIEC