Maciej Pinkwart

Weekend, odc. 4

Ø Odc. 1

Ø Odc. 2

Ø Odc. 3

 

Staruszek z Alzheimerem pokiwał głową i udzielił Tomkowi instrukcji. Najwyraźniej ani Alzheimer nie był prawdziwy, ani pacjent nie był taki stary, a co najważniejsze – miał spore doświadczenie szpitalne. Kamera monitoringu była skierowana tak, żeby obraz obejmował wszystkie trzy łóżka. Ściana z drzwiami i część łóżka Tomka najprawdopodobniej znajdowały się poza zasięgiem widzenia kamery. Nisko pochylony przeszedł tamtędy pod urządzenie, wszedł na krzesło i wolno wsunął pięciozłotówkę między korpus kamery i obudowę. Powoli odchylił obiektyw w prawo, w stronę okna i drzwi do łazienki. W polu widzenia było też łóżko Marka. Sąsiad odrzucił pled, usiadł na łóżku, spuszczając nogi na stronę Tomka. Marek wstał, pogimnastykował się chwilę, przedstawił się nowemu pacjentowi i sięgnął po talerz.

- Uwaga! – nowoprzybyły pacjent podniósł ostrzegawczo palec – pod żadnym pozorem nie łykajcie tych tabletek. To niby są zwykłe witaminy, i każda z nich z osobna nie jest groźna. Ale jeśli połączą się w organizmie składniki z massa tabulata każdej z nich, spowoduje to przytępienie reakcji mózgu na te rzeczy, na które z własnej woli reagowalibyśmy negatywnie. Niby tu chodzi o stępienie agresji u nas, wariatów, ale tak naprawdę projekt jest rządowy…

Spojrzeli obaj na niego, potem na siebie. Zauważył to, pokiwał głową, ale nic nie powiedział. Zjedli, odstawili talerze, tabletki pochowali. Tomek opowiedział swoją historię, Marek stwierdził tylko, że ukrywa się w szpitalu przed policją.

- Jak McMurphy z Lotu nad kukułczym gniazdem? – starszy pan stanowczo nie miał nic wspólnego z Alzheimerem.

Jak się okazało, był emerytowanym chemikiem, po wielu latach pracy w laboratorium Polfy. Żona mu umarła, dzieci wyjechały za granicę, mieszkał z rodziną dawnej sekretarki, z którą łączyły go niegdyś kwestie nie tylko zawodowe. Emeryturę miał sporą, więc była to w pewien sposób transakcja finansowa. Relacje były najpierw niezłe, potem takie sobie, ale już nie było wyjścia. W wakacje i na święta wyjeżdżał z rodziną Bożeny do ciekawych miejsc w kraju i za granicą, potem przestało go to bawić, no i zwyczajnie się męczył. Więc, żeby ich uwolnić od uciążliwej opieki, wymyślił tego Alzheimera.

- Przed swoim wyjazdem pakowali mnie na wózek, otulali pledem i podrzucali w okolice jakiegoś szpitala, najlepiej dość odległego od Rzeszowa, gdzie mieszkali na stałe. Nie powiem, pilnowali, żeby ktoś mnie „znalazł”, zawiadomił szpital, a ten brał mnie do siebie. Policja rozpytywała ludzi, ale tylko w tej miejscowości, moi opiekunowie uspokojeni co do moich losów wyjeżdżali na wczasy albo do swojej rodziny, po powrocie wszczynali akcję poszukiwawczą i ku swojemu wielkiemu zdziwieniu, nieprawdaż, po jakimś czasie odnajdywali mnie w szpitalu. No i parę miesięcy, czy rok później szukaliśmy innego azylu. Tutaj już raz byłem, wkrótce po otwarciu. Bałagan był, że nie daj Boże i kiepsko karmili. Mam nadzieję, że teraz jedzenie będzie lepsze. Za to kompletnie nie przejmowali się pacjentami. Wygląda na to, że pod tym względem jest jeszcze gorzej...

Tomek zastanowił się, jak można nie zauważyć, że ten Alzheimer u Krzysztofa jest udawany. Przecież wystarczyłaby dłuższa próba rozmowy, obserwacja. Spojrzał na kamerę. Obiektyw dalej był przekrzywiony i obraz najprawdopodobniej obejmował tylko lewy tylny róg pokoju, z kawałkiem łóżka Marka i drzwiami do łazienki. Krzysztof poszedł za jego spojrzeniem, pokręcił głową.

- Nie zauważą. Co innego, gdyby kamera w ogóle nie działała, albo została zasłonięta, wtedy tak. A teraz, wyobraź sobie to studio. Ile tu jest pokoi, w całym szpitalu? Na pewno ponad setka.

- 174 – sprostował Tomek – obejrzałem plany.

- No, pewnie, pan dyrektor musi wiedzieć, czym gospodaruje. No więc jak będzie wyglądała ta kamera na tle innych? Tak samo. Trochę w prawo, trochę w lewo. Może ktoś zauważy, że obiektyw nie obejmuje wszystkich trzech łóżek. Ale jest weekend, a studio monitoringu na pewno jest gdzieś koło serwerów komputerowych, czyli daleko od pomieszczeń lekarskich i szpitalnych, w sensie pokoi pacjentów. Przejście tutaj to co najmniej kilkanaście minut, naprawa, czyli przesunięcie, sprawdzenie… Nuda. To niech lepiej to zrobi następna zmiana. Powie się jej, że coś mi się nie podoba ta kamera, sprawdźcie to. I tyle. Do poniedziałku będzie spokój.

Marek, który przysłuchiwał się temu oparty na łokciu i wpatrzony w starszego sąsiada, potrząsnął głową i przetarł oczy.

- Strasznie pan w tym oblatany, musiał pan sporo tu widzieć za poprzednim pobytem.

- Krzysiek jestem. Wiesz, jak się udaje brak kontaktu z rzeczywistością, to zmysły się strasznie wyostrzają. A tak wpatrując się parę godzin dziennie w jeden punkt w ścianie, ma się dużo czasu do myślenia, w którym nic nie przeszkadza.

- A jak oni, no – ci wszyscy, co tu do nas przychodzą – spytał Tomek - zabezpieczają się przed zatrzaśnięciem? Bo przecież, to co ja zrobiłem, ten przeciąg, może się przydarzyć każdemu!

Odpowiedział Marek.

- Mają takie klucze uniwersalne. Znaczy się karty magnetyczne. Poza tym raczej wszyscy naraz do pokoju nie wchodzą. Jeden sanitariusz powinien być na zewnątrz. No i pewno mają telefony nierozładowane…

Porozmawiali jeszcze chwilę, ustalając, że sprawę ucieczki Tomka załatwią w poniedziałek rano, bo wtedy z pewnością będzie największy ruch i bałagan. O siódmej jest zmiana dyżurów, o ósmej pewno przychodzi administracja, o dziewiątej zaczyna się obchód. Na rozmowy i przygotowania jest przed nimi cała niedziela. Ucichło.

Leżał na lewym boku, łokciem przysłaniając oczy. Nie mógł zasnąć. Zakładał, że wszystko pójdzie dobrze i w poniedziałek zacznie nową pracę. Czy po tej weekendowej przygodzie będzie umiał kierować szpitalem, sumiennie i obiektywnie? Czy świadomość, że jest pewno wiele takich sytuacji, w których na łóżkach leżą normalni ludzie, trafiający do wariatkowa z własnej woli lub przez nieporozumienie, a zajmują się nimi psychopaci, sadyści i nieczułe automaty – pomoże mu w pracy? Załóżmy, że zarządzi kontrolę wszystkich nieewidentnych przypadków? I kto tę kontrolę przeprowadzi? On sam? Stworzy jakąś własną, starannie sprawdzoną i wyselekcjonowaną ekipę obiektywnych i kryształowo uczciwych ludzi? Czy też będzie musiał polegać na tych, którzy już są? Nierealne… Tam, we Wrocławiu, miał jeden kilkudziesięcioosobowy oddział, znaną mu, dobrze wykształconą ekipę z dużym doświadczeniem, ludzi fachowych i uczciwych. Znani? Fachowi? Uczciwi? Czy dałby sobie za to głowę uciąć? Lepsze jest wrogiem dobrego… No to może zostać tu na oddziale i przeprowadzić doświadczenie, w jaki sposób sprawy się mogą potoczyć, gdy zamiast medycyny, rozumianej jako nauka pomagająca człowiekowi pokonać dolegliwości pojawia się pracownicza rutyna, ciągnięcie od dyżuru do dyżuru, bezrefleksyjna bieżączka, w której lokatorzy poszczególnych pokoi są w nich takimi samymi rzeczami jak łóżka, stoły, kamery… Zostać jako N.N., dla personelu chory udający zdrowego, dla siebie zdrowy udający chorego… Jeść dadzą, będą udawać, że leczą, posprzątają, pomyślą za ciebie… No dobrze, ale kiedyś przyjdzie jakaś kontrola, znajdą jego plecak, dowód osobisty, odszukają tę sekretarkę, co właśnie przeszła na emeryturę, dadzą ogłoszenie – i wszystko się wyda. I oczywiście ludzie będą się śmiali z jego przygody, ale inni oskarżą go o wyłudzenie tego czasu, tego jedzenia, tej nienależnej mu opieki. No i raczej trudno byłoby poddać się szpitalnym regułom komuś, kto do tej pory odpowiadał za to, żeby jego podwładni tych reguł przestrzegali…

Leżał na wznak, przysłaniając łokciem oczy. Nie mógł zasnąć. Jego opiekunowie najprawdopodobniej kończyli się pakować, bo wczesnym świtem mieli wylot do Hurghady. Był tam z nimi dobrych kilka lat temu, w dawno minionych czasach, kiedy wszyscy się lubili i szanowali, a każdy z nich w uwagą wysłuchiwał zdania pozostałych. Teraz wysłuchiwanie stało się tylko jego domeną, choć raczej już nie robił tego z uwagą. Za dwa tygodnie wrócą z Egiptu, zaczną go „szukać”, ze zdziwieniem zobaczą ogłoszenie z jego fotografią, przyjadą do Przyszowej, jak zwykle honorowo zaproponują zwrot kosztów pobytu, wyżywienia i leczenia, szpital też jak zwykle honorowo odmówi, sprawdzi tylko elektronicznie jego ubezpieczenie - i zabiorą go do domu. No, do miejsca, w którym mieszkał. Może nawet opowiedzą o urlopie, pokażą zdjęcia, a dzień później wrócą do pracy i znów zostanie sam w czterech ścianach, skazany na dzielenie czasu na samoopiekę i ćwiczenia w Alzheimerze. Każdy z dotychczasowych pobytów w szpitalu był inny, ale miały jeden wspólny mianownik: prawie zawsze przynajmniej jeden z pacjentów w jego pokoju nie był wcale upośledzony, a w każdym razie nie sprawiał takiego wrażenia. Wszyscy traktowali go z szacunkiem, słuchali jego rad, korzystali z doświadczenia. Tak jak teraz, tutaj. Uśmiechnął się – już dawno, chyba zaraz po wojnie, może nawet tej pierwszej, zniknęła tradycja, w myśl której ludzie starsi, ze wszystkimi swoimi ograniczeniami i niepełnosprawnościami, traktowani byli jak żyjąca (jeszcze…) naturalna baza danych, Wikipedia i Google w jednym. Wiedzieli. Umieli. Może już nie zależało im na czymkolwiek dla siebie, więc wykorzystywali swoją wiedzę i doświadczenia dla innych. Czy ci inni się ich słuchali? Nie zawsze. Może nawet rzadko. Ale zdanie takiej rady starców było ważne i brano je pod uwagę. Jednak czas ogromnie przyspieszył i doświadczenia sprzed dwudziestu lat nie przydawały się dzisiaj, w czasach wyspecjalizowanej technicznie nowoczesności. To raczej oni, starcy, bywali mniej czy bardziej niecierpliwie uczeni i pouczani przez młodych przy komputerach, pralkach, zmywarkach, telewizorach z dziwacznymi pilotami… To, jak trzeba układać relacje między ludźmi nie miało większego znaczenia. Jak leczyć dzieci, jak uczcić urodziny ciotki i kiedy one wypadają, jak się ubrać na taką czy inną okazję, jaka jest różnica między Antonim Rubinsteinem a Arturem Rubinsteinem – do diabła, co to ma za znaczenie? A jakby miało, to przecież wystarczy mniej czy bardziej logicznie sformułować problem i Google na pewno podpowie. W zasadzie najlepiej mu było w tych szpitalach, gdzie jego – i prawdziwy (wiek!), i udawany (Alzheimer) stan był obiektem prawdziwej lub udawanej troski, a jego sytuacja była przedmiotem zainteresowania innych pacjentów. Było? Nie, byłoby może, gdyby nie odrzucane w głębi duszy poczucie ubezwłasnowolnienia, straty czegoś, co było zawsze dla niego szalenie ważne: własnej wartości, rozumianej jako prawo do wolnego wyboru, drogi życia i drogi śmierci. Umrzeć… Zasnąć… Zasnąć! Może śnić? Uśmiechnął się sam do siebie. Hamlet w domu wariatów, czyż można trafniej?

Cdn.