Maciej Pinkwart

Weekend, odc. 2

Ø Odc. 1

 

Wysiadł pod kościołem i zaraz zobaczył drogowskaz do szpitala. Było południe, dzień pochmurny, trochę padało, w przedostatnim dniu listopada było pusto, dotarł na miejsce po półgodzinnym spacerze. Po drodze spotkał tylko kilka starych osób i kilkoro dzieci najwidoczniej wracających ze szkoły. Nikt nie zwrócił na niego uwagi, a i on nie zatrzymał wzroku na nikim, zresztą przed ludzką ciekawością skutecznie osłaniał go wyciągnięty z plecaka parasol. Wejście dla pacjentów było tuż obok parkingu, ale była tam tylko przychodnia dla terapii dziennej. Z boku znalazł wejście dla personelu. Nie spotykając nikogo dotarł do sekretariatu dyrektora naczelnego, zapukał, i nie doczekawszy się zaproszenia wszedł. Zza biurka spojrzała na niego starsza kobieta. Słucham, pan do mnie? Bo dyrektora nie ma.

Nie chciało mu się żartować, że pani się myli, ale w sumie miała rację – miał objąć to stanowisko dopiero nazajutrz. A praktycznie – popojutrze, bo jutro była wolna sobota, a 1 grudnia - niedziela. Pokazał jej list z nominacją. Spojrzała, pokiwała głową i jakoś tak nieporadnie się ukłoniła, jak uczennica. Czyli będziemy razem pracować, raczej stwierdził niż zapytał. Pokręciła głową. Żałuję, ale nie. Ja dziś jestem ostatni dzień w pracy. Przechodzę na emeryturę. Jeszcze dziś wyjeżdżam z tej dziury. Przepraszam. Pomyślał, że to dobrze, nowy dyrektor, nowa sekretarka, nowe zasady pracy. A powie mi pani, co się stało z poprzednim dyrektorem? Spojrzała na niego zdziwiona – To pan nie wie? Wszyscy o tym mówili… Pomyślał, że powinien sprawdzić to w internecie, ale w wariactwie ostatnich dni we Wrocławiu zapoznanie się z historią szpitala w Przyszowej odłożył na potem, wychodząc z założenia, że na miejscu będzie więcej czasu, no i ludzie mu więcej powiedzą niż posty internetowe. Ale w sumie dobrze by było wiedzieć coś o poprzedniku. Jakaś afera? Łapówki? Malwersacje, masowe zgony? Nie, widzi pani, ja przyjechałem z drugiego końca Polski, do nas to nie dotarło. Zdjęli go dyscyplinarnie? No, co pan – żachnęła się – to dobry człowiek. Został wiceministrem. Zdrowia? – upewnił się. Nie, sprawiedliwości. Lekarz?  - zdziwił się. Nie, nie lekarz. Był po technikum sanitarnym i kursie menadżerskim. Przedtem był dyrektorem oczyszczalni ścieków.

No, ładnie – pomyślał - Alem się wkopał. Spadek po dyrektorze mógł być trudny do przyjęcia. Sekretarka zaprowadziła go do gabinetu. Biurko było puste, kwiatki podlane, drzwi do garsoniery dyrektorskiej uchylone, okno otwarte. Wrzucił plecak do szafy i wrócił do gabinetu. Na biurku stała już szklanka herbaty i talerzyk krakersów. Pan słodzi? – spytała, sięgając po cukiernicę. Nie, dziękuję – powiedział - czy może pani mi przynieść teczkę ze strukturą organizacyjną i wykazem stanowisk? Oczywiście – kiwnęła głową i po chwili położyła przed nim dokumenty i wyszła, zamykając za sobą drzwi. Na biurku był telefon stacjonarny i komórka, najwyraźniej służbowa. Wziął do ręki nowoczesnego IPhona – nie umiał go obsługiwać. Jego soniak był rozładowany, ładowarka była w plecaku, nie chciało mu się wstawać. IPhone uruchomił się od razu – popatrzył na ekran, pojawiło się żądanie hasła, wyłączył. Zresztą, i tak nie miał do kogo zadzwonić.

Otworzył teczkę z dokumentami. Niewiele mu to dało. Musiał pogadać z człowiekiem. Otworzył drzwi do sekretariatu. Może pani poprosić do mnie kogoś z kadr? I zastępcę do spraw finansowych? Sekretarka popatrzyła na niego zdziwiona. Panie dyrektorze, jest piątek po południu. Pani kadrowa poszła już do domu. Wicedyrektora dziś nie było. Z administracji jestem tylko ja, i to dlatego, że się pakuję. W poniedziałek będą wszyscy, to wtedy będzie można wszystko sprawdzić. Spojrzał na zegarek. Dochodziła piąta.  I, czy mogę już iść? Właściwie skończyłam pracę godzinę temu.

Życzyli sobie wzajemnie powodzenia na nowej drodze życia. Został w gabinecie sam i wrócił do papierów. Wyglądało na to, że łatwo nie będzie. Po kilku godzinach wstał z trudem, wstąpił do łazienki, kręgosłup bolał jak cholera. Postanowił się ruszyć i przejść przed snem.

*

Chciał szarpnąć za klamkę, ale klamki nie było, tylko niewielki okrągły uchwyt, za który szarpanie nic nie dało. Zaczął walić pięściami w drzwi i ściany sąsiednich pokojów – bez skutku. Przypomniał sobie, że one też były puste. Za oknem padał deszcz ze śniegiem, ludzi nie było, ale nabrał powietrza, żeby wołać o pomoc, po czym wypuścił powietrze i z opuszczonymi ramionami usiadł na łóżku. Przypomniał sobie gdzie jest. Awantury, krzyki i inne wariacje w szpitalu, którego był dyrektorem, musiały być na porządku dziennym. Jeśli ktoś by usłyszał jego wołanie – pierwsze, co by zrobił, to by odwrócił głowę i przyspieszył kroku. Zamknął okno – zrobiło się zimno. Sięgnął do kieszeni, wyjął telefon. Był rozładowany. Ładowarka była w plecaku, plecak w szafie, szafa w pokoju wypoczynkowym koło jego gabinetu. Ba! Gabinet też nie był jego – praktycznie miał zacząć urzędowanie za dwa dni. Nie ma co, nieźle się wkopałem…

Rozejrzał się po swoim więzieniu. Światło górnych lamp zapaliło się zaraz po zmierzchu. Przy każdym z trzech łóżek stały szafki, zupełnie puste i od dawna prawdopodobnie nieużywane. W kącie pokoju były drzwi do łazienki. W środku była mała umywalka, prysznic, ubikacja. Woda była ciepła, w szafce pod umywalką znalazł sześć ręczników. Podejrzliwie je obwąchał – pachniały proszkiem do prania. Zrzucił ubranie, wszedł pod prysznic i długo spłukiwał z siebie zmęczenie. Nie ustąpiło. Po kąpieli poczuł się jeszcze bardziej zmęczony niż przedtem. Przy łóżkach nie było przycisków dzwonka, ani wyłączników światła. Wyłącznika zresztą nie znalazł także przy drzwiach, ani nigdzie. Doszedł do wniosku, że to jakaś miejscowa specyfika, która nie powinna mu przeszkadzać: dość gwałtownie zmienił klimat i wysokość nad poziomem morza, co najprawdopodobniej było przyczyną senności. W bokserkach i podkoszulce wsunął się pod pościel, wmawiając sobie, że odczuta od razu zimna wilgoć to efekt niestarannego użycia ręcznika, a nie zagrzybionego pomieszczenia. Przysłonił oczy ramieniem i zasnął natychmiast.

Obudził się w nocy jak zwykle kilka minut po trzeciej, światło paliło się nadal, poszedł do łazienki. Wydawało mu się, że za ścianą słyszy jakieś głuche uderzenia, potem szuranie po podłodze. Uderzył kilka razy w ścianę, ucichło. Ponowił sygnał – nie pamiętał, jak można przekazać SOS w alfabecie Morse’a, ale pomyślał, że ten ktoś za ścianą też tego nie wie, więc dał spokój. Poczekał kilka minut, spuścił wodę, wrócił do pokoju. Sprawdził drzwi - nadal były zamknięte. Położył się, ale nie mógł zasnąć. Przerabiał w łóżku kolejne scenariusze niedoszłych wydarzeń – co by było, gdyby nie przyjął oferty – gdyby po przyjeździe zadzwonił do kadr – gdyby naładował swoją komórkę, albo zabrał ze sobą iPhona – gdyby nie wyszedł się przejść, albo poszedł w drugą stronę – gdyby nie wszedł do tego pokoju, tylko wrócił do gabinetu i położył się w pokoju wypoczynkowym… Przypomniał sobie, że poszedł na spacer nie ze względu na senność, tylko z powodu bólu kręgosłupa. Poprawił się na łóżku. Przeszkadzało mu to, że z obu boków miał pustą przestrzeń – łóżko stało przodem do ściany, więc wciąż, przekręcając się z boku na bok, wydawało mu się, że spadnie. Przestał się przekręcać i wreszcie zasnął.

Obudziła go rozmowa na korytarzu. Przeciągnął się, przetarł oczy. Dopiero po chwili uświadomił sobie gdzie jest i w jakim położeniu. Lampy w pokoju już się nie świeciły. Za oknem przez chmury przebijało słońce. Włącznik zmierzchowy – pomyślał. I w tym momencie otworzyły się drzwi.

Do pokoju weszło dwóch lekarzy w białych kitlach, pielęgniarka, popychająca przed sobą stolik na kółkach z rozłożonymi lekarstwami i dwóch rosłych sanitariuszy w dresach.

- No, nareszcie! – westchnął z ulgą – Już myślałem, że przyjdzie mi tu spędzić cały dzień. A tam czeka na mnie praca i ktoś może sobie pomyśleć, że nowy dyrektor zaczyna od leniuchowania.

- Kto, przepraszam?

- No, ja. Jestem nowym dyrektorem waszego szpitala. Zdrzemnąłem się tu tylko.

Roześmieli się wszyscy, a najstarszy, z plakietką „ordynator”, powiedział.

- To ma pan sporą konkurencję. Jest pan już trzeci w tym tygodniu.

- Jak to - trzeci?

- No, trzeci. Do tej pory miewaliśmy tu na oddziale jednego, góra – dwóch dyrektorów w ciągu roku. Ale jak tylko telewizja podała, że nasz stary poszedł w ministry, zaraz zgłosiło się tu dwóch nowych. Są na tym samym piętrze. Będzie miał pan tu dobre towarzystwo.

- Jest tu też po sąsiedzku Jezus Chrystus, Elvis Presley, dwie Matki Boskie, dwóch papieży i dwóch prezesów partii rządzącej – dodał drugi lekarz - Będzie z kim porozmawiać.

Uśmiechnął się, ale był to uśmiech mocno wymuszony.

- Dobra, wiem, że to wygląda niewiarygodnie, ale, do cholery, ja naprawdę jestem dyrektorem i mogę to udowodnić. A panowie powinni się zachowywać bardziej profesjonalnie, bo pod koniec roku może być kiepsko z nagrodami.

Ordynator wziął go za rękę, jakby chciał mu zbadać puls. Miał zimne, gumowe rękawiczki.

- Proszę się uspokoić. Ma pan jakieś dokumenty? Jak pan się nazywa?

Pomyślał przez chwilę. Dokumenty miał, a jakże, ale w plecaku, plecak w szafie w pokoju wypoczynkowym. Wystarczy tam pójść, czy posłać kogoś. Ale nie wyglądało na to, żeby – jak na razie – on tu mógł wydawać polecenia. Pomyślał, że w poniedziałek nowa sekretarka znajdzie jego rzeczy, zgłosi wicedyrektorowi, on powie to na odprawie ordynatorów, no i ten tu bubek sobie go skojarzy. Chyba że nie.

- Nie, nie mam. Zostały w gabinecie. A moje nazwisko nic panu nie powie, skoro mi pan nie wierzy jeśli chodzi o moją funkcję, to i co do nazwiska mi pan nie uwierzy.

Wzruszył ramionami.

Cdn.