Maciej Pinkwart

Weekend, odc. 6

Ø Odc. 1

Ø Odc. 2

Ø Odc. 3

Ø Odc. 4

Ø Odc. 5

 

Wyszły. Popatrzyli na siebie i wybuchli śmiechem. Po czym Krzysztof spoważniał i pokręcił głową.

- Wygląda na to, że pan dyrektor drogę do fotela, żeby nie powiedzieć: stołka ma już odblokowaną. My będziemy dalej pacjentami i to na nas chłopaki się odegrają. Nie dlatego, żeśmy coś zrobili, tylko żeśmy to widzieli.

Niedziela mijała powoli. Za oknem robiło się coraz ciemniej, góry przykryła mgła, potem nadciągnęły chmury i zaczął z nich sypać śnieg. Zjedli obiad, który przyniosła już inna obsługa. Towarzyszący kobietom sanitariusz nie wszedł do pokoju, w ogóle na pacjentów nie spojrzał – cały czas wpatrywał się w komórkę, co Tomek zinterpretował, że jest zajęty jakąś grą. Kolację zostawili im od razu, przy okazji obiadu – na szafkach zbrakło miejsca, więc obsługa postawiła talerze i kubki na parapecie. Z pokoju obok nie dobiegały żadne dźwięki – więc albo Suflita jakoś się wydostał, albo go uwolnili, sprawdzając stan osobowy oddziału, albo sanitariusz po prostu zasnął i czeka na poniedziałkowy obchód. Jego sytuacja była o tyle lepsza od tej, w jakiej dwa dni temu znalazł się Tomek, że wszyscy go tu znali i groziła mu co najwyżej kompromitacja i beka ze strony reszty personelu.

Niespodziewanie po 20-tej pojawiła się w pokoju inspekcja z zastępcą ordynatora na czele – takie stanowisko miał na wizytówce. Lekarz, sanitariusz – ten sam co przy obiedzie – pielęgniarka, inna niż przed południem.

- Dokumenty panów poproszę. Musimy was wprowadzić do ewidencji.

Krzysztof nie zareagował – nadal bez ruchu wpatrywał się w ścianę. Tomek, zgodnie z prawdą, powiedział, że nie ma, ale podał swoje prawdziwe nazwisko. Nie zrobiło na nikim żadnego wrażenia – nikt go tu jeszcze nie znał. Tylko Marek podał plastikowy blankiet.

- Marek Jóźwiak? Dlaczego pana tu mamy?

Marek wzruszył ramionami.

- A cholera wie. Byłem w restauracji, no, w barze takim, nawet nie wiem, w jakim mieście, bo mnie tam jedna kobieta zawiozła, wypiłem, pokłóciłem się, chyba przyjechała policja, jakieś rękoczyny były, chyba z kobietą, dostałem w dziób i jak się ocknąłem, to byłem tu zamknięty. Tydzień z hakiem tu leżę, a może więcej, bo pierwszych dni w ogóle nie pamiętam, jakby mi coś w głowie się zrobiło. To może od tej głowy…

Zmierzyli mu ciśnienie, posłuchali tętna, obejrzeli siatkówkę oka.

- Za dużo pan pije. Jutro zrobimy resztę badań i jeśli nie będzie żadnego przeciwwskazania, także od tych policjantów, co ich pan pobił, to wypiszemy. A pan? – zwrócił się do Tomka – zdaje się jakieś zaburzenia osobowościowe, tak?

Krzysztof pochylił się na łóżku i złapał lekarza za rękaw.

- Jurek… Dlaczego masz biały kitel? Przecież w instytucie od roku obowiązują zielone, ekologiczne. Naganę dostaniesz…

Lekarz strząsnął jego rękę, odsunął się o krok.

- Ja nie jestem Jurek. O co chodzi?

- No jak nie Jurek! – Krzysztof podniósł głos i znowu wyciągnął rękę w kierunku zastępcy ordynatora, ale nie dosięgnął i byłby się zwalił z łóżka, gdyby nie refleks Tomka, który go podtrzymał - Przecież widzę, że Jurek. Mój asystent jesteś, robiłeś doktorat u mnie, nie pamiętasz? A teraz tu masz fuchę? Wywalili cię z Instytutu? A taki zdolny chemik… A fartuch ci się należy zielony, jutro powiem Bożence, żeby ci zmieniła…

Lekarz cofnął się jeszcze bardziej i już nie pytając dalej Tomka, rzucił od drzwi:

- Jakieś objawy neurologiczne? Zawroty głowy, albo bóle w karku? Jak ze spaniem, nie potrzeba czegoś na sen?

Nikt nie odpowiedział, pokiwał głową, pielęgniarka życzyła dobrej nocy, wyszli.

- Niezła bajeczka – powiedział Krzysztof do Marka. Prawie ci uwierzyli. Ja ci prawie uwierzyłem… Na wódkę wszystko można zwalić, w sumie bycie pijanym – jeśli się jest na piechotę – nie jest zabronione.

- Nie uwierzyli. Zawiadomią policję. Muszę pryskać. Tylko będę musiał jakoś załatwić to antydatowanie, w ewidencji pacjentów.

Tomek pomyślał, że umie to zrobić – rozmaite rzeczy musieli wyprawiać z czasem pobytu pacjentów, żeby dostać większe pieniądze w ramach refundacji z NFZ-tu. Nie było to specjalnie trudne, i był prawie pewien, że tu, w Przyszowej, jest taki sam system komputerowy, jak u nich we Wrocławiu. Da radę. Powiedział to Markowi.

- A zauważyliście – Krzysztof zrobił się rozmowny, jakby odpracowywał nie tylko cały dzień oficjalnego Alzheimera szpitalnego, ale i całe tygodnie, gdy z tzw. domu nikt nie był zainteresowany tym, co on miałby ewentualnie do powiedzenia, więc przyzwyczaił się do milczenia – że nikt z nas nie powiedział ostatnio nic na temat sposobu wyjścia z pokoju?

- No, chyba nie ma powodu się nad tym zastanawiać – Tomek wyciągnął z kieszeni identyfikator Suflity i położył go na łóżku, ukrywając staraninie przed obiektywem kamery.

- No, raczej nie – potwierdził Marek, kładąc na poduszce identyfikator pielęgniarki – pamiętacie, jak mi dała po łapach za to, że ją obmacywałem?

Krzysztof położył obok siebie identyfikator salowej.

- A moja salowa tak bardzo interesowała się dokładnym myciem moich drugorzędnych cech płciowych, że na swoją kartę w ogóle nie zwracała uwagi.

Zasnęli, o dziwo, szybko i bez problemów. Tylko Krzysztof dwa razy wstał do łazienki, wtedy Tomkowi się zdawało, że z sąsiedniego pokoju dobiegają go krzyki i uderzenia. Ale Krzysztof tego nie potwierdził. Tomek najpierw pomyślał, że starszy pan ma kłopoty ze słuchem, a potem – że to jemu się wydawało: ponieważ spodziewał się, że sanitariusz jednak będzie wołał o pomoc, to słyszał to wołanie. Potem wszystko ucichło.

Obudził się wpół do siódmej. Światło w pokoju jeszcze się świeciło, za oknem ledwo szarzało. Marek chrapał. Krzysztof ocknął się zaraz jak tylko usłyszał, że Tomek wstaje, skinął mu głową. Przecisnął się koło okna do łazienki, bez pytania wziął jednorazówkę Marka i starannie się ogolił, wziął długi prysznic i wróciwszy do łóżka wyjął z szafki prawie czystą, nie używaną od piątku białą koszulę. Marek już nie spał, też poszedł do łazienki i zaczął się ubierać.

- Za chwilę startujemy. Możemy pożyczyć wózek?

- Możecie. To i tak jest wózek pożyczony, przecież ja w domu nie używam. Na razie przynajmniej.

Marek włożył bluzę sanitariusza i przyczepił identyfikator do jej dolnej części. Wisiał na wysokości kroku i nie sądził, żeby ktoś się schylał, żeby mu tam czytać wizytówkę. Na oknie leżały niesprzątnięte talerze po kolacji, Krzysztof sięgnął po dwie serwetki, wysupłał spod swojego pledu ołówek, napisał na obu swój telefon i imię.

- Za dwa tygodnie, góra trzy mnie stąd zabiorą. Do Rzeszowa nie jest daleko. A teraz trzymam kciuki.

Wzięli wszystkie trzy identyfikatory i na wszelki wypadek użyli najpierw tej karty, którą Krzysztof zwinął salowej – nie wiedzieli, czy system przypadkiem nie rozpoznaje jej posiadacza. Drzwi otworzyły się bezszelestnie. Korytarz koło ich pokoju był pusty, ale tam, gdzie łączył się on z głównym holem, słychać było dość głośną rozmowę i kręciło się kilka osób. Wyszli, skinęli Krzysztofowi głowami, zamknęli drzwi. Tomek był niemal z głową przykryty kocem z łóżka, Marek miał sweter narzucony na kurtkę sanitariusza – wyglądało to naturalnie, bo na korytarzu było wściekle zimno. Ludzie z naprzeciwka szli w ich stronę coraz szybciej, oni nie przyspieszając kroku zmierzali w stronę jasno oświetlonego holu. Grupka ludzi minęła ich prawie biegiem. W drzwiach wyjściowych niemal zderzyli się z ordynatorem, który szedł szybko w towarzystwie jeszcze dwóch lekarzy i dwóch pielęgniarek. Nie poznał ich i nie zatrzymał się, tylko jedna z kobiet zapytała:

- Na USG? Mają jakąś awarię, zaczną o ósmej.

- Zaczekamy – odpowiedział Marek. Poznał ją po głosie i po wydatnym biuście, który był obiektem jego wczorajszego zainteresowania.

- Coś pani upadło – pochylił się i udał, że podnosi z podłogi jej identyfikator. Skinęła głową, przypięła go do fartucha i szybko dołączyła do reszty ekipy. Tam, w ich części korytarza, najwidoczniej coś się działo, Marek zatrzymał wózek i spojrzał. Ich pokój był nadal zamknięty. Dwie grupy ludzi stały przed drzwiami, za którymi wczoraj Tomek i Marek uwięzili Suflitę.

Gabinet USG był kilka kroków od sekretariatu głównego dyrektora. Za szklanymi drzwiami widać było niewysoką, niezbyt ładną brunetkę siedzącą przy komputerze. Obok stała blondynka i zaglądała jej przez ramię…

- Cysorz to ma klawe życie… – mruknął Marek – to ja myślę tak: one pewno za chwilę pójdą na śniadanie. Idź za nimi, kup kawę, koniecznie na wynos, w takim tekturowym kubeczku, a kanapkę raczej weź do papierka… Człowiek z kawą w tekturowym kubku wygląda na szychę, taką korporacyjną…

- Kasy nie mam… Parę drobnych…

Przeszukali kieszenie i uzbierali razem ze 20 złotych, w monetach. Marek zabrał z tego piątaka, odszedł na chwilę i w kiosku kupił „Krakowską”. Dziewczęta z sekretariatu wyszły, zamknęły drzwi na klucz i chichocząc, ze smartfonami przy uszach odeszły w głąb korytarza.

- Stołówka jest piętro niżej. Kup kawę, podwiń rękawy i wróć tu tak, żeby one ci otworzyły drzwi. Ja tu chwilę posiedzę, a potem znikam. Ubranie mam przy sobie. Czy mogę liczyć na tę akcję z ewidencją pacjentów?

- Chyba możesz. Święta w Rzeszowie, u Krzysztofa?

- Może…

Cdn.