Maciej Pinkwart

Weekend, odc. 1

 

Korytarz zdawał się nie mieć początku ani końca. Co kilka kroków czujka zapalała kolejną lampę, a poprzednia gasła, co sprawiało takie wrażenie, jakby poruszał się w miejscu. Mijał jednak coraz to nowe drzwi, wszystkie zamknięte, po prawej stronie z numerami parzystymi, po lewej – nieparzystymi. Ziewał tak szeroko, że bolała go szczęka i miał wrażenie, że za chwilę zaśnie na stojąco. Mam nadzieję, że nie wpadłem w narkolepsję – pomyślał, ale po chwili przypomniał sobie, że narkoleptyk zasypia nagle, sam nie wiedząc kiedy, bez żadnych wstępnych sygnałów ostrzegających. Na korytarzu nie było żadnych ludzi, za drzwiami nie było słychać żadnych głosów. Było, co prawda, już późno, jak na warunki szpitalne – dawno minęła pora wieczornego obchodu i podawania lekarstw. Ale nie zauważył żadnych dyżurek lekarskich ani pielęgniarskich. Wszystko to było dla niego nowe, zupełnie inne niż to, do czego był przyzwyczajony w swojej poprzedniej pracy – szpital we Wrocławiu był o wiele mniejszy i zdecydowanie lepiej wyposażony w informacje. Trzeba będzie się tym zająć – postanowił i w tym momencie potknął się o własne, rozwiązane sznurowadła. Przyklęknął, żeby poprawić tenisówki i znów łupnęło go w krzyżu. Albo za długo przedtem siedział – z którego to powodu postanowił się przespacerować przed snem, albo za długo już spacerował. Podnosząc się, zauważył, że po lewej stronie, w części męskiej, uchylone są drzwi w trzech sąsiadujących pokojach. Po chwili namysłu wszedł do środkowego.

Był pusty. Trzy łóżka były porządne zaścielone i chyba dawno tu nikogo nie było, bo w powietrzu unosił się zaduch. Zapaliły się delikatne niebieskie światła w lampach, wbudowanych w dolną część ściany. Zdrzemnę się chwilę ­– pomyślał. Droga powrotna do dyrektorskiego gabinetu i sąsiadującego z nim pokoju wypoczynkowego zajęłaby mu z pewnością co najmniej kilkanaście minut, co wydawało się wysiłkiem nie do pokonania. Przysiadł na łóżku. Nie skrzypnęło, materac wyglądał na świeży, podobnie pościel. Wstał, podszedł do okna i uchylił je trochę. Nie miało zasłon ani żaluzji, tylko solidne, choć niezbyt gęste kraty. Szpital był na wzgórzu ponad Przyszową, ale to okno wychodziło na łąki, ciągnące się aż do lasu, pokrywającego górne piętra stoków górskich, nad którymi jasno świecił księżyc. Wrócił na łóżko, położył się, zamknął oczy. Po chwili usłyszał stuk: przeciąg po otwarciu okna spowodował zamknięcie drzwi. Obrócił się na prawy bok, spojrzał i zobaczył, że w drzwiach nie ma klamki.

*

Telefon od szefa regionalnej struktury partii współrządzącej odebrał w środę. Trochę zdziwił się tym, że dzwoni do niego urzędnik partyjny, a nie ktoś ze służby zdrowia, ale w ostatnich latach rządzenie poprzez partię stało się w zasadzie normą, więc bardzo go to nie zaskoczyło. Zresztą, to czy propozycję przyjmuje, czy nie - miał zakomunikować w NFZ-ie, więc niby wszystko było w porządku. Do pierwszego grudnia było jeszcze kilkanaście dni, więc miał czas się zastanowić. Zdecydował się.

Czas na zasadniczą, a może nawet całkowitą zmianę w życiu był dobry, może wręcz najlepszy. Rozwód uprawomocnił się pół roku temu, dzieci były dorosłe, mieszkały za granicą i wyglądało na to, że ich relacje będą się ograniczać do wysyłania okazjonalnych SMS-ów z życzeniami. Praca ordynatora oddziału psychiatrii, choć przynosząca niemal codziennie jakieś zaskoczenia i nowe wyzwania była w gruncie rzeczy dość nudna, a podległy mu, nieliczny personel zmieniał się tak często, że z nikim nie zdążył się zaprzyjaźnić. Jego zastępcą był lekarz, przeniesiony z drugiego końca Polski, prawdopodobnie na tej samej zasadzie, na jakiej on teraz miał zostać dyrektorem szpitala psychiatrycznego w Beskidzie Wyspowym. O wiele większa pensja, służbowe mieszkanie, a nawet dwa – jedno w pobliskiej Limanowej, drugie w samym szpitalu, gdzie dyrektor mógł po pracy odpoczywać, nawet przez kilka dni w sporej kawalerce, przylegającej do gabinetu - były niewątpliwie atrakcyjne. Dodatkowo prawie darmowe wyżywienie i niewielkie obowiązki, polegające głównie na koordynacji pracy pięciu oddziałów ogólno­psychiatrycznych, oddziału neurologicznego, psychogeriatrycznego oraz kilku poradni i lecznicy dla pacjentów dochodzących. A dokładniej – dowożonych, bo szpital był na peryferiach Przyszowej. Jego własna specjalizacja i zainteresowania naukowe, związane z leczeniem demencji i choroby Alzheimera mogły w nowym miejscu znaleźć więcej zastosowania niż we Wrocławiu. Nad Odrą nic go nie trzymało – przyjechał tu z Gdańska w czasie robienia specjalizacji i już został. Pracował trochę na Uniwersytecie Medycznym, zrobił doktorat, potem habilitację, ożenił się, miał dzieci, rozwiódł się, miał kilka niezobowiązujących romansów bez konsekwencji, zmienił pracę na posadę ordynatora psychiatrii w miejscowym szpitalu, raz dostał nagrodę prezydenta miasta, dużo zarabiał, mało wydawał, a któregoś dnia stwierdził, że się zestarzał i niczego nie osiągnął.

Na obowiązkowych imieninach dyrektora szpitala poznał szefa wojewódzkich struktur partyjki współrządzącej, której nazwę znał tylko z telewizji – polityką nie interesował się w zasadzie w ogóle wychodząc z założenia, że czy będzie rządzić lewica czy prawica, czy centrum – to i tak ludzie będą chorować i potrzebować pomocy lekarskiej. Niedoinwestowanie w służbie zdrowia, fatalne i ciągle zmieniające się zasady zarządzania i finansowania, narzekanie pacjentów i uciekanie personelu albo za granicę, albo do prywatnych gabinetów były także constans – ktokolwiek by nie rządził, służbą zdrowia zawsze zarządzano źle. Nie przejmował się tym. Zarabiał ile zarabiał, uważał że sporo, w dodatku nie miał zbyt wygórowanych ambicji finansowych. Mógłby, rzecz jasna, jak większość kolegów, otworzyć prywatny gabinet, przyjmować ludzi dwa – trzy razy w tygodniu, trudniejsze przypadki kierować do własnego szpitala i opływać w dostatki. Ale nie chciało mu się. Poza tym wiedział, że jedna zasada się nie zmienia: im więcej zarabiał, tym większe płacił podatki. Ale wystarczało mu na czynsz, opłacenie stołówki, kupno i utrzymanie samochodu, kredyt mieszkaniowy miał spłacony, raz w roku jeździł na wakacje na południe Europy albo północ Afryki. Książki, kino, koncert, teatr, niezbyt kosztowne prezenty dla kolejnych kochanek – pieniądze nie były ważne w tym sensie, że nie mogły stanowić bodźca do poszukiwania zmian w życiu.

Ale po kilku kieliszkach powiedział nowopoznanemu znajomemu, że w zasadzie potrzebuje zmiany dlatego, że brak zmian powoduje rutynę, a rutyna prowadzi do coraz szybszego skracania telomerów, a w konsekwencji – starczego otępienia. Był przekonany, że sekretarz partyjki współrządzącej nie wie, co to są telomery i jaka jest ich rola w stabilizacji chromosomów i powielaniu się komórek. Był prawie pewien, że nawet słowo chromosom może mu się kojarzyć co najwyżej z dewiacjami seksualnymi, bo w jego partii wszystko się niektórym z tym kojarzyło. Znajomy roześmiał się i poklepał go po ramieniu. Ile masz jeszcze do emerytury? Dwadzieścia lat? Piętnaście? Pokręcił głową. Trochę ponad dziesięć, jeśli twoja partia znów wieku emerytalnego nie skróci. Albo nowe władze go nie wydłużą…

Sięgnął po szklankę whisky. Nie lubił mocnego alkoholu, ale wina nigdzie nie widział, a o piwo na pewno nawet nie wypadało pytać. Wrzucił kilka kostek lodu i obracał szklanką tak, żeby lód się szybciej rozpuścił i rozcieńczył Jacka Danielsa. Nie chodzi o to, że jestem przepracowany, chociaż jestem. Chodzi o to, że codziennie jest tak samo. Pamiętasz taki ponury dowcip o radzieckim samobójcy, który zostawił list pożegnalny „nadojeło odiewat’sa i razdiewat’sa”...

Znajomy bezradnie rozłożył ręce. Ruskiego się nie uczyłem. Nawet z angielskim kiepsko mi szło, ale nie był mi nigdy potrzebny, tak jak sinus i cosinus… Roześmiał się, jakby powiedział doskonały dowcip. Popatrzył na sekretarza: w sumie wygłupił się z tym ruskim samobójcą, facet mógł mieć ze trzydzieści lat i o ruskich tyle wiedział, co usłyszał w swojej telewizji. Wzruszył ramionami. No nic, chodzi mi o to, że tu już osiągnąłem wszystko, co mogłem, a niczego nowego mi się nie chce brać. Może jakaś praca naukowa… ale kto z tego wyżyje? Pomyślimy – powiedział nowy znajomy, poklepał go znów po ramieniu – wkurzało go to, w sumie spokojnie mógłby być jego ojcem – i odszedł do innych rozmówców. Odstawił niedopitą whisky, pożegnał się z solenizantem i wrócił do domu. Na wszelki wypadek – tramwajem.

Propozycję przyjął. Dostał na kartce proponowany zestaw praw i obowiązków, wielkość pensji i zestawienie innych benefitów. Zgodził się podpisać kontrakt na rok. Przez ostatnie dwa tygodnie we Wrocławiu miał tyle zajęć, że przypomniały mu się czasy gdy był początkującym rezydentem. Zawziął się, że nie skorzysta z niczyjej pomocy, nikomu też nie będzie się zwierzał z tego, co będzie teraz robił. Na odprawie dyrekcyjnej po prostu złożył wypowiedzenie, dając do zrozumienia, że jego wyjazd – wszyscy pomyśleli, że za granicę – jest już postanowiony, dyrektor zgodził się, jak mówił – z żalem - na rozstanie za porozumieniem stron i zapewnił go, że kiedy wróci, zawsze pracę tutaj dostanie, przekazał swoje papiery i harmonogram pracy zastępcy i na resztę listopada wziął zaległy urlop. Błyskawicznie sprzedał swoją toyotę, uzyskując za nią więcej pieniędzy, niż trzy lata temu za nią sam zapłacił, mieszkanie postanowił zatrzymać jako lokatę kapitału i zrealizował marzenie swojego życia: wziął z sobą tylko mały turystyczny plecak z kurtką od deszczu i parasolem, zapasową koszulą i bielizną, saszetkę z dokumentami, portfel wypchany pieniędzmi za samochód, telefon z ładowarką i kartę kredytową. Pociągiem dojechał do Krakowa, autobusem do Limanowej i busikiem do Przyszowej.

Cdn.