Maciej Pinkwart
Duża porcja Grecji
Odcinek pierwszy
1. Na walizkach - Uwagi ogólne
4. Dwa teatry: Tolo - Asini - Nauplio - Epidauros - Kalimnos - Nowe Epidauros - Tolo
5. Stare lwy: Dendra - Mykeny - Nemea - Argos - Tolo
6. Ucieczka ze Skały Tajgejskiej: Tripoli - Sparta - Mistra - Amyklaj - Punta - Elafonisos
7. W Oślej Szczęce: Kato Niso - Simos - Elafonisos - Monemvasia - Neapolis
Przy pakowaniu walizek
W
Grecji byłem pierwszy raz w 2000 r. Nie podobało mi się. Po fascynacjach
renesansową Italią Grecja wydawała mi się pusta, dzika, pełna pasterzy i kóz,
oraz zwalonych na kupę kamieni, które udawały zabytki. Wycieczka była
standardowa: autokarem do włoskiego Bari, promem do Igumenitsy i potem przez
Epir i Tesalię, ze zwiedzaniem Meteorów i Kalambaki, potem Riwiera Olimpijska,
Dion, Olimp (tak do połowy), Termopile, Teby, Ateny, Delfy, Pireus, Korynt,
Epidauros, Mykeny, Tolo, Patras – skąd promem do Ankony, gdzie chciałem ucałować
włoską ziemię po tygodniu bycia na „obczyźnie”. Nic nie wiedziałem o tym, że po
latach Grecja – obok Paryża – stanie się moją „drugą ojczyzną”. Od 2007 r.
zacząłem jeździć na wyspy, niektóre odwiedzając po kilka razy. To przede
wszystkim Rodos i Kreta, ale także Korfu i Zakintos. Teraz mieliśmy wrócić do
Grecji kontynentalnej. Choć nie całkiem: większa część prawie trzytygodniowej
wyprawy była poświęcona Peloponezowi. A ten, od przekopania Kanału Korynckiego w
1893 r. jest praktycznie wielką wyspą…
Organizacja. Jak zawsze od
2007 r. spoczywała w rękach Renaty. Wszystko było załatwiane przez Internet, z
pomocą greckiej przyjaciółki, która była doskonałym
informatorem co do – na przykład – jakości i rodzajów plaż w poszczególnych
bardziej znanych miejscowościach. Tym razem lecieliśmy samolotem do Aten i
przelot Renata załatwiała już co najmniej od lutego, dzięki czemu udało się
kupić bilety w stosunkowo niskiej cenie. Doskonała linia Aegean Airlines
przewiozła nas z Krakowa do Aten w ciągu ok. 2 godzin. W cenie biletu był w
jedną stronę lunch, w drugą – śniadanie. Oraz kawa, herbata, cola, czy inne
niedobre napoje oraz wino w małych buteleczkach. Niezgorsze. Hotele zamawiane
przez booking – bez kłopotów, lepsze i gorsze, w większości bardzo dobre, w
jednym tylko przypadku oferta i rzeczywistość nieco się rozeszły, ale niewiele.
Dla mojej wygody – także przez Internet – Renata załatwiła samochodowy transfer
z lotniska do hotelu w Atenach, polskiego kierowcę, który w Atenach dowoził nas
do poszczególnych obiektów historycznych i wynajęty samochód, tym razem sporą i
wygodą astrę. Wszystko zagrało, wszędzie trafiliśmy, nawet niekiedy można było
odpocząć
😊.
Komunikacja
i drogi. W Atenach od środków komunikacyjnych
turyści mają embarras de richesse:
jest metro, autobusy, tramwaje i egzotyczne już u nas trolejbusy. No i mnóstwo taksówek, które tu są – jak w Nowym Jorku –
pomalowane na żółto. Taksówki to jedyny ryzykowny sposób podróżowania –
nowicjuszy taksówkarze prawie zawsze starają się naciągnąć na dodatkową opłatę
(np. wskazanie taksometru razy liczba osób w samochodzie…). Ponieważ Ateny są
wielkim i bardzo zatłoczonym miastem, gdzie korki są w zasadzie wszędzie –
najlepszą opcją jest metro. Ma trzy linie, kosztuje 1,40 € bilet normalny, dla
seniorów – 0,70. Bilety na inne środki komunikacyjne są tańsze (1,2 €). Można
kupić też bilety całodobowe (3 €) lub tygodniowe (10 €). Drogi wszędzie są dość
nowe, w większości wybudowane za środki unijne w ostatnich latach. Większe
miejscowości łączy niezbyt gęsta, ale wystarczająca sieć autostrad i dróg
szybkiego ruchu, w terenie także jest dużo nowych dróg, ale już znacznie
węższych. Chcąc zwiedzić mniej znane miejsca trzeba liczyć się także z
koniecznością jazdy po drogach szutrowych. Największy kłopot sprawia
przejeżdżanie przez centra wsi i miasteczek, które na ogół nie mają obwodnic, za
to ulice pochodzą tam z czasów, kiedy mijanie się dwóch osłów zdarzało się
rzadko. Dodajmy do tego, że Grecy na prowincji parkują tam, gdzie im akurat
wygodnie, zdarza się że niemal na środku drogi – zostawiają samochód na
światłach awaryjnych i idą do kafenionu… W terenie jeżdżą szybko i niezbyt
przejmują się przepisami, trzeba więc bardzo uważać, zwłaszcza na częstych tu
serpentynach. Większość
autostrad jest płatnych, ale ceny są zwykle niższe niż w Polsce (1,2 – 2,85 € za
odcinek). Kuriozalnie droga jest opłata za przejazd nowoczesnym mostem w Patras,
wybudowanym nad cieśniną, łączącą Zatokę Patraską z Zatoką Koryncką: za przyjemność
pokonania wybudowanego w 2004 r. Mostu Rio-Andirio płaci się 13,30 €, albo –
jeśli chcemy wrócić ni później niż po 3 godzinach (w weekendy - po 10) – 13,60. Drogie są też promy, łączące
Peloponez z pobliskimi wyspami: osobno płaci się za samochód, osobno za kierowcę
i każdego z pasażerów. Półgodzinny przejazd z Punto do Elafonissos kosztuje 10,5 €
za auto i po 1 € za człowieka. Spędzenie godziny i 15 minut na promie z Neapoli
do Diakofti na Cyterze to koszt 44,5 € za samochód i 12,50 za osobę.
Jedzenie, picie i ceny tegoż.
W restauracjach drożej, w tawernach taniej, w dużych miastach drożej, w wioskach
taniej. Ale różnice w cenach nie przekraczają jednego, góra dwóch euro na daniu.
Co jeść? Naturalnie, potrawy miejscowe są zwykle najlepsze. Na przystawkę
braliśmy zwykle tzatziki lub
Greek Salad, parę razy coś innego –
jak np. sałatka z
owocami
morza czy z kawałkami mięsa, ale to było nie najlepsze. Zup nie jadaliśmy. Dania
główne Renatki to były głównie smażone kalmary lub ośmiornice – niestety, na kontynencie prawie zawsze
mrożone, o czym lojalnie zapowiadają w kartach. Przypominało to nam Rodos, Kretę
czy Zakintos, gdzie można było podejść do suszącej się koło tawerny, złowionej
tego dnia w nocy ośmiornicy i pokazać które ramię sobie życzymy skonsumować… Ja
raczej tego nie jadam, bo mi się to wydaje dość bezsmakowe, ale jak dobrze przyprawię – to zjem z przyjemnością. I ze śmiechem, bo
dla prowincjuszy polskich owe „ośmiorniczki” są zdaje się nadaj symbolem
luksusu, jak homar czy kawior. A calamari
czy octopusses to jedne z najtańszych
dań w karcie greckiej tawerny (8-10 €). Z morskich przyjemności jadaliśmy
jeszcze smażone sardynki (dużo większe niż te nasze, na jedno danie wchodziły
cztery, każda przynajmniej 12 centymetrowej długości), makaron z krewetkami, no
i przebój Morza Śródziemnego – miecznik, czyli
sword-fish. To już zwykle kosztuje
sporo (12-15 €), ale rybka jest warta tej ceny: zwykle plasterek półtora cm
grubości i zajmuje większą część talerza, a smakuje jak dobrze zrobiona
polędwica. Nie udało mi się, niestety, zjeść mątwy
we własnym atramencie – łowią tego
mało i jest pyszne podobno,
więc
szybko wychodzi. 12 €. Poza tym,
oczywiście – musaka, czyli zapiekanka
z bakłażanem, pomidorami, ryżem, mielonym mięsem i serem, 8-10 €, różne
wielkości, można się najeść, jak duża,
dolmadesy – gołąbki zawijane w liściach winogron, o różnych wielkościach i
różnych smakach w różnych miejscach, 7-8 €. Są też naturalnie
suflaki, czyli szaszłyki (wtedy
nazywają się kalamakia, bo mogą
jeszcze występować w wersji gyros) z
wieprzowiny
lub – lepsze – z kurczaka. No i parę razy te
chicken souvlaki zamawiałem, zresztą
jestem strasznym tradycjonalistą i tych kurczaków się trzymałem w różnych
wersjach, ale parę razy poszedłem w kuchnię włoską:
pasta bolognese czy z jakimiś innymi
dodatkami, raz dostałem pyszną pizzę, której nie zdołałam całej zjeść.
Co do napojów,
to oczywiście bywała na stole przede wszystkim
frappe, czyli kawa rozpuszczalna na
zimno, rzadziej (i, o dziwo, nie wszędzie dostępna)
greek coffee, bardzo mocna, gotowana
w specjalnych tygielkach. Herbatę robiliśmy sobie sami, ale rzadko. Raz o mało
się nie skusiłem na malotirę -
herbatę górską, ale to nie to samo co
Państwo sobie pomyśleli: to herbata ziołowa o bardzo intensywnym zapachu,
doskonała na przeziębienia i rozgrzewająca, oczywiście bez alkoholu. Renatka
delektowała się lubianą przez siebie
lemonadą. Był naturalnie mythos,
czyli najpopularniejsze jasne piwo – który smakuje najlepiej w środku gorącego
dnia, podawany z oszronionym kufelkiem, wyjętym wprost z restauracyjnej
zamrażarki. To piwo produkowane jest rzeczywiście w Grecji, ale przez firmę
Heineken… Ceny różne, w zależności od miejsca i wielkości butelki. Za półlitrową
płaciliśmy od 2 do nawet 4,5 €. Najdroższe piwo, jakie piłem (ale bardzo
smaczne) to fix, za który w Nafpaktos
zapłaciłem 7 €. Po paru dniach z Mythosa
warto przerzucić się na Amstela –
w końcu, z Holandii do Grecji jest blisko, zwłaszcza w Unii Europejskiej. Piwo
trochę tańsze od Mythosa i co ciekawe, preferowane przez Greków)… Wina warto
pijać miejscowe, są dość dobre, o zróżnicowanych smakach i
cenach
od 4 do 12 €, przy czym stosunek ceny do smaku ma się nijak. Eksperymentowaliśmy
też z lokalnymi trunkami, sprzedawanymi w plasticzkach - tylko raz się
zawiedliśmy i plasticzek po spróbowaniu trzeba było opróżnić do zlewu. Z
mocniejszych alkoholi na stole pojawiała się wieczorami
metaxa, w dzień czasem anyżowe
ouzo. Ceny niższe niż w Polsce.
Ciekawe, że tym razem obeszło się bez
raki, którą na wyspach podawali w restauracjach w charakterze prezentu po
kolacji. Teraz dawali owoce – kawałeczki arbuzów, melonów, pomarańczy i jabłek.
A co do pomarańcz: nigdzie nie widziałem tylu sadów pomarańczowych co na
Peloponezie – i nigdzie tak drogo nie płaciliśmy za
fresh orange juice – za szklankę,
niekiedy wcale niedużą, wyciskanego soku trzeba było nieraz dać ponad 4 euro!
Inne ceny. Nie mając
własnego zabezpieczenia, trudno będzie wytrzymać na plaży bez zakupienia miejsca
i parasolki. Zestaw two beds and umbrella
kosztuje od 6 do 10 € za dzień. Drogie są muzea, czasem nawet trzeba płacić za
wstęp na wykopaliska i do tzw.
archeological sites. Kosztuje to od 1 do 12 €. Bilet wstępu na Akropol to 20
€, ale można kupić karnet na siedem obiektów
(Akropol, Agora Rzymska i Ateńska, Biblioteka Hadriana, Kerameikos, Zbocza
Akropolu - Odeon Herodesa, Teatr Dionizosa, Świątynia Zeusa Olimpijskiego) za 30
€. Ulgowy kosztuje połowę z tego (dla seniorów powyżej 65 lat). Żeby nie płacić,
trzeba być dzieckiem lub młodzieżą do 18 roku życia, studentem w krajach Unii
lub dziennikarzem z ważną legitymacją (najlepiej działa legitymacja
Międzynarodowego Stowarzyszenia Dziennikarzy). Pamiątki od 5 €, koszulki,
ręczniki 10 €, książki – przewodniki 8-15 €, ale jest sporo darmowych map i
dobrych folderów.
Nawigacje. Warto mieć, ale
trzeba pamiętać, że w zatłoczonych Atenach możemy się i tak pogubić, a niektóre
telefoniczne aplikacje nie nadążają za greckimi inwestycjami i nie widzą
nowowybudowanych dróg. Na wyspach miewaliśmy i takie sytuacje, że tam, gdzie
jedna apka mówiła za 300 metrów skręć w
lewo, druga wołała za 300 metrów
skręć w prawo. Warto w takich sytuacjach mieć zwykłą, papierową mapę. Choć i
ona musi być aktualna, o co niełatwo w Polsce. No i pamiętajmy, żeby włączając
nawigację nie wyłączać rozumu i inteligencji, a także zdrowego rozsądku. Nie
mówię już o tym, że warto patrzeć na znaki i drogowskazy. A propos – warto znać
alfabet grecki, bo niekiedy, zwłaszcza na prowincji i poza popularnymi ośrodkami
turystycznymi i historycznymi – na drogowskazach nie ma transkrypcji łacińskiej
nazw. Autostrady oznaczone są – tak jak w innych krajach Unii, z wyjątkiem
Polski – kolorem zielonym.
Życzliwość. Wyjściowo,
prawie każdy napotkany Grek okazywał nam życzliwość, daleko wybiegającą ponad
polskie standardy. Gdy wsiedliśmy do taksówki koło lotniska, najpierw dostaliśmy
po butelce wody mineralnej, na pożegnanie zaś mapę Aten, oraz osobiste
rekomendacje do najlepszych restauracji. Recepcjoniści w hotelach pomagali nam
wnosić i znosić bagaże, kasjerka w metrze z własnej inicjatywy zaproponowała
ulgowy bilet dla staruszka, czyli mnie, wszędzie chętnie udzielano wszelkich
informacji – choć nie wszędzie
znajomość angielskiego na to pozwalała. A propos staruszków – starzy ludzie
cieszą się tu poważaniem i sympatią, traktuje się ich tak, jakby byli
mądrzejsi i ważniejsi od innych, co jest dobrą zmianą w stosunku do czasów
antycznych, kiedy starcy bywali uciążliwym brzemieniem na karku rodzin, a
niekiedy całych polis. Platon w swej
wizji państwa idealnego widział na czele władzy coś w rodzaju rady starców, ale
już Arystoteles to zdecydowanie negował, pisząc, że starzy ludzie są egoistami,
bywają podejrzliwi, nieżyczliwi, oziębli i kierują się wyrachowaniem, a nie
wartościami etycznymi.
Przy
okazji prostuję popularny i błędnie zresztą rozpowszechniany mit o tym, że w
Sparcie uciążliwych starców zrzucano ze Skały Tarpejskiej. Po pierwsze, Skała
Tarpejska jest nie w Sparcie, tylko na rzymskim Kapitolu, a strącano z niej
osoby skazane za krzywoprzysięstwo i – uwaga! – cudzołóstwo, także niewolników
przyłapanych na kradzieży. W Sparcie – dokładnie 14 km od miejscowości Sparta w
Lakonii i 24 km od Kalamaty w Messenii znajdują się zaś góry Tajget, a w nich –
wg legendy zapisanej przez Plutarcha w I/II w. n.e. – Skała Tajgejska, koło
urwiska Apothetai, gdzie trafiali jednak nie zbyteczni starcy tylko noworodki z
wadami genetycznymi: Gdy rodziło się
dziecko, ojciec brał je i zanosił na miejsce spotkań, gdzie zasiadali najstarsi
spośród członków tej samej fyli. Oni to badali noworodka. Jeśli miał prawidłową
budowę i był silny, nakazywali go żywić. Jeśli niemowlę miało wadliwą budowę,
odsyłali je na miejsce zwane Apothetai, będące urwiskiem w górach Tajgetu.
Sądzili bowiem, że lepiej było dla niego samego i dla polis, aby nie żyło to, co
od samego początku nie miało zdrowia i siły.
Brzmi rozsądnie, ale i to
nieprawda: badania archeologiczne prowadzone 10 lat temu w okolicach Skały
Tajpejskiej, nie wykryły tam żadnych dziecięcych kości, a jedynie szczątki
kilkudziesięciu dorosłych mężczyzn, pewno skazanych za przestępstwa. Inna rzecz,
że szkieleciki noworodków mogły się nie zachować…
Tak czy inaczej, nie zrzucano tam starców, więc do Sparty i Messenii, z przejazdem przez Tajget, nie miałem problemu. Uznałem, że w Grecji otaczają starców życzliwością – i tego się będziemy trzymać.