Maciej Pinkwart

Duża porcja Grecji

 

Odcinek ósmy

TUTAJ poprzednie odcinki:

1. Na walizkach

2. Ateny w ruinie

3. Pożegnanie z Attyką

4. Dwa teatry

5. Stare lwy

6. Ucieczka ze Skały Tajgejskiej

7. W Oślej Szczęce

 

 

Śniadanie u Afrodyty

 

 20-22 czerwca 2017. Nie musimy wstawać wcześnie, bo prom odjeżdża o 12.30. Dzisiaj, we wtorek, bo w poniedziałki i czwartki o 9.00, , w piątek o 14.30, w sobotę o 10.00, w niedzielę o 11.00, a we środę w ogóle. Pewno ma to jakieś głębokie uzasadnienie, albo organizatorzy rejsów mają specyficzne poczucie humoru. W dodatku poza sezonem jest tylko jeden rejs dziennie. Więc, żeby nas ta frajda nie ominęła - jesteśmy na redzie już przed 11. Prom stoi, kolos ogromny, ale poza nami podjeżdżają tylko TIR-y, które pakują się do brzucha potwora na poziomie zerowym. Nas wpuszczają dopiero po 12-tej, na górny poziom. To znaczy wjeżdża tylko Michał, bo pasażerowie wchodzą bocznymi schodkami i obserwują, jak załoga promu musztruje kierowców i ustawia ich tak, że samochody niemal ocierają się o siebie - dosłownie trzeba zaparkować kilka centymetrów od sąsiada. Przynajmniej nikt się do auta nie włamie, ani też nie pozwoli mu się rozhuśtać na pełnym morzu. Ale oczywiście głównym powodem jest chęć zysku - żeby napakować jak najwięcej samochodów i żeby statek był równomiernie obciążony. Rejs trwa godzinę i 45 minut, jest przyjemny, ale nie jest to przyjemność tania: bilet dla człowieka kosztuje w jedną stronę 12,5 €, dla samochodu - 44.50 € i można je kupować tylko w przedsprzedaży w kasie, albo on line. Samochody upakowane jak szprotki w pudełku, więc statek podnosi tylną burtę i odpływamy.

 Nie tak to wyglądało, kiedy Jean-Antoine Watteau malował cykl trzech obrazów pod tytułem Odjazd na Cyterę. Wspominam o tym dlatego, że w zasadzie postanowienie popłynięcia na Cyterę zapadło już przed bardzo wielu laty - w momencie, kiedy pierwszy raz zobaczyłem w Luwrze ten obraz. Nie to, żeby mi się jakoś szczególnie podobał, albo przemawiał do mnie jakimiś podtekstami pozaartystycznymi czy pozahistorycznymi. Po prostu tak sobie pomyślałem, że skoro w literaturze i sztuce jest jakaś wyspa miłości to trzeba tam pojechać. Może dlatego, że w moim rodzinnym Milanówku, już w kierunku Brwinowa, też znajdowała się Wyspa Miłości, ulokowana na niewielkim stawku i połączona z "lądem" żelaznym mostkiem. Byłem tam parę razy w czasach późnego liceum. I owszem, było przyjemnie. Niestety, dziś już nie pamiętam, z kim. Pamiętam za to komary, które w zasadzie zniechęcały do odsłaniania czegokolwiek, a zalegająca wszędzie wilgoć, wywoływana przez staw, roślinność i błotko zniechęcały w ogóle do wszystkiego. Jak byłem w tym Luwrze, to pomyślałem, że w Grecji może nie będzie tych komarów, albo przynajmniej jego błotka. No, ale w Milanówku były przynajmniej te osoby, które namawiałem na małą przejażdżkę rowerem na tamtejszą Cyterę. Tylko, jak wspomniałem, nie pamiętam kto to był.



Jean-Antoine Watteau, Odjazd na Cyterę, 1710, Frankfurt


Jean-Antoine Watteau, Odjazd na Cyterę, 1717, Paryż


Jean-Antoine Watteau, Odjazd na Cyterę, 1718, Berlin

 

 

 

Rokokowa sielanka nijak się nie ma do napędzanego dieslem i eurosami promu, a zwłaszcza do towarzystwa zgromadzonego na promie... Zdecydowanie nie wyglądają sielankowo, a i romantyczność podróży chyba nie robi na większości pasażerów wrażenia. Uwaga: nie ma żadnych Polaków, przynajmniej nie słychać w rozmowach ojczystego języka, i w zasadzie nie ma Rosjan. To ewenement. W powrotnej drodze znajdzie się jedna, liczna nawet rodzina ze wschodu, ale okaże się, że to Rumuni.

No właśnie: Kithira, Kythira czy Cytera? Naturalnie dawniej mówiono Cytera, co wywodzi się z rzymskiej wymowy antycznej greki, gdzie Κύθηρα czytano jako Cythera, a potem w uproszczonej wersji przejęły ją kraje Zachodu. Tak też nazwa ta występowała jeszcze do niedawna w polskiej literaturze. Potem przyjęto współczesną wymowę grecką, więc i my tutaj będziemy się nią posługiwać, czego żałuję, bo Cytera bardziej mi się podoba. Tak czy inaczej Uchwała Komisji Standaryzacji Nazw Geograficznych poza Granicami RP nr 2/2013 z dn. 13 lutego 2013 r. stanowi, że oficjalna nazwa wyspy po polski brzmi: Kithira. Nie podoba mi się, ale trudno - dura lex sed lex... Wiemy już, że jedziemy do miejsca narodzin mitycznej Afrodyty, bo nam o tym opowiedział Hezjod - największy w starożytności znawca metryk greckich bogów. Mówią, że to co wpadło do morza po tym, jak Kronos pozbawił tatusia atrybutów męskości utworzyło dwie wyspy leżące nieopodal portu Diakofti na Kithirze - Mikri oraz Megali Dragonera. Południowy atrybut jest sporo większy, stąd nazwy. Co się zaś tyczy nazwy samej Kithiry, to ma się ona wywodzić od jakiegoś fenickiego żeglarza Kithirosa, który ją odkrył i rozpropagował. Ale w średniowieczu nazywano ją Cerigo. Dlaczego - nie wiadomo...

Historię Kithiry determinowało jej strategiczne położenie na skrzyżowaniu morskich dróg z zachodu na wschód i z północy na południe. Spośród mocarstw starożytności najbliżej mieli tu potężni Minojczycy: z Krety jest tu niespełna 80 kilometrów, a można jeszcze zrobić przystanek na położonej dokładnie w połowie drogi niewielkiej Antikithirze. Kithira zamieszkała już od późnego neolitu (są zabytki z 6 tysiąclecia p.n.e., a najstarsze osady pochodzą z -3000 r.), co najmniej od XX w. p. n. e. stała się częścią imperium minojskiego. Tworzono tam bazy morskie, pozwalające kontrolować newralgiczny obszar Morza Śródziemnego, miasta (jak Paleochora w centrum wyspy) i porty (jak Skandia na południowym-wschodzie). Na górze Agios Georgios znaleziono ślady minojskiego sanktuarium z częścią wyposażenia. A potem przyszedł XV wiek p.n.e, spadkobiercy króla Minosa na Krecie zaczęli mieć kłopoty z agresywnymi Mykeńczykami z północy i skorzystali z tego przedsiębiorczy Fenicjanie, szukający nowych terenów i nowych surowców na Zachodzie. Odkryli, że w pobliżu Kithiry występują w dużych ilościach morskie ślimaki Purpura haemastoma, z których produkowano słynną fenicką czerwień, cenioną wysoko jako barwnik do rytualnych szat królewskich w krajach basenu Morza Śródziemnego. Założyli tu więc fabrykę purpury, a przy okazji zajęli prawie całą wyspę. Bardzo prawdopodobne, że mit o narodzinach Afrodyty właśnie na Kithirze wywodzi się z faktu, że tutaj właśnie Fenicjanie przywieźli ważny w ich państwie kult bogini miłości (i rozwiązłości...) Astarte i to dla niej zbudowali świątynię w Paleocastri (Kastelo w Avlemonas), dziś nazywaną świątynią Afrodyty Uranii.

A potem dzieje Kithiry przebiegały podobnie jak historia całego południowego Peloponezu. Po Fenicjanach przyszli tu Mykeńczycy - z tego okresu mamy pierwszą wzmiankę literacką o wyspie, w Homerowej Iliadzie, gdzie wzmiankowany jest mieszkaniec Kithiry Amfidamus i miejscowość Scandia. Mykeńczyków wygonili Dorowie, od VI w. p.n.e. aż do czasów klasycznych władanie nad wyspą objęli Spartanie, w czasie Wojen Peloponeskich między Spartą a Atenami przechodziła z rąk do rąk, po zwycięstwie Sparty zapanował tu kult Dioskurów - braci Kastora i Polideukesa. Potem Kithirę podbili Macedończycy, a po nich Rzymianie. A w 365 r. n. e. doszło do fatalnego w skutkach trzęsienia ziemi, które zmieniło wygląd wyspy, niszcząc m.in. całkowicie port w Skandii. Od VI w. Kithira wraz z całą wschodnią częścią Morza Śródziemnego weszła w skład Cesarstwa Bizantyjskiego, a charakterystycznym elementem jej pejzażu stały się pomniki i kościoły. Jednak gospodarka upadała i ok. 1000 r. wyspa opustoszała na okres niemal stu lat. Potem zawładnęła nią rodzina Evdemonogianni przybyła z Monemvasii i rządziła wyspą samodzielnie przez sto lat. To oni wybudowali potężną osadę Agios Dymitrios w Paleochorze, gdzie według legendy wznieśli 365 kościołów - po jednym na każdy dzień roku... W początkach XIII w. cały ten region opanowali Wenecjanie - a w ich imieniu zarządzała Kithirą potężna rodzina Venierich, przez długi czas mając Monemwazyjczyków jako głównych wrogów. Dopiero w 1238 r. Nicholas Evdemonogiannis zakończył ten spór w iście wschodni sposób - uznał władzę Wenecjan i wydał swoją córkę za Marka Veniera, weneckiego władcę Krety, samemu zachowując liczne przywileje naKithirze. Jednak wojny między Wenecją i Konstantynopolem trwały nadal, choć na Kithirze nie było prześladowań religijnych i swobodnie rozwijał się kult zarówno łaciński, jak i wschodni. Ale gospodarczo wyspa straciła na znaczeniu i liczba mieszkańców znów zmalała do kilkuset osób, które skupione były głównie w trzech miejskich ośrodkach obronnych: były to Chora (miasto Kithira), Agios Dymitrios (Paleochora) i Milopotamos. W XVI w. największym niebezpieczeństwem dla mieszkańców były napaści piratów berberyjskich i tureckich, spośród których najgroźniejszy i najbardziej okrutny był otomański admirał Hayreddin Barbarossa. On właśnie w 1537 r. złupił i zniszczył całkowicie Paleochorę, wycinając w pień jej mieszkańców. W kolejnym stuleciu oblicze Kithiry zmienili liczni imigranci z Krety, który przywieźli tu swoje obyczaje i tradycje, niejako wracając do początków historii wyspy. Tymczasem największą potęgą regionu stali się Turcy, a ich walki z próbującymi bronić swoich zdobyczy Wenecjanami nie ominęły i Kithiry. Wenecja jednak panowała nad nią aż do upadku Republiki Dożów w 1797 r.  tworząc tu niewielką enklawę łacińską w morzu muzułmańskim. Potem ścierały się tu potęgi Francji i Anglii, a także Włoch i odradzającej się z popiołów historii Grecji. W początkach XIX w. Kythitra została włączona do efemerycznego Zjednoczonego Związku Wysp Jońskich ze stolicą na Korfu i razem z nim w 1864 r. weszła w skład Królestwa Grecji. W czasie II wojny zorganizowano tu potężny ruch oporu przeciwko Niemcom i to właśnie Kithira jako pierwszy region grecki została wyzwolona spod okupacji 4 września 1944 r.

Dziś, mimo wciąż rosnącego ruchu turystycznego, populacja wyspy maleje, z powodu emigracji młodych do Grecji kontynentalnej lub za granicę. Obecnie mieszka tu zaledwie 3.400 stałych mieszkańców (wg innych danych - 4.000). Największymi miastami są Potamos (ok. 300 osób), Agia Pelagia, Kithira, Ano Livadi i Kálamos. Administracyjnie Kithira należy do regionu Attyka, czyli tego samego, co Ateny. Geograficznie jest najbardziej na południe wysuniętą częścią archipelagu Wysp Jońskich. Ma powierzchnię 284 km2, maksymalną długość 28 km, a szerokość 19 km. Najwyższe wzniesienie nie przekracza 500 m n.p.m., zaś większość zamieszkałego terytorium (poza miasteczkami portowymi, naturalnie) zajmuje wyżynę o wysokości 300 m.

Wylądowaliśmy w porcie w Diakofti, Michał - który na prom wjechał pierwszy, teraz musi czekać aż zjadą na brzeg wszyscy, którzy wjechali potem i go zastawili... My tymczasem idziemy do biura promowego, żeby kupić bilety powrotne. Ponieważ wszyscy wpadli na ten sam pomysł, więc kolejka zrobiła się spora. Jest upał, wczesne popołudnie. Wreszcie samochód na lądzie, bilety kupione, wyjeżdżamy z przylądka, na którym usytuowany jest terminal promowy, przez malowniczą groblę i ruszamy za nawigacją na północny wschód. I zaraz na pierwszej serpentynie, wyprowadzającej nas na wzgórza nad miastem zatrzymujemy samochód, by podziwiać widok na zatokę Diakofti. Uwagę zwraca przede wszystkim położona kilometr od portu niewielka, elipsoidalna Prasonisi - Zielona Wyspa, której głównym akcentem jest do połowy zatopiony potężny wrak. Co oni z tymi wrakami! - przypomina mi się od razu "największa atrakcja" Zakintos - Zatoka Wraku. Ten tutaj - w przeciwieństwie do sztucznie zaholowanego do zatoki statku na Zakintos - to MV Nordland, autentyczna jednostka holenderska, duży (7562 tony załadunku, 127 m długości, 11 m szerokości) statek towarowy, który 28 sierpnia 2000 r. wszedł tu na mieliznę i został przedziurawiony przez skały. Rufa pogrążyła się w wodzie na głębokość 30 metrów, reszta w dość dobry stanie wystaje ponad wodę. Dziś jest to popularny obiekt fotograficzny i cel wypraw nurków.

Podjeżdżamy serpentynami na wyżynę, zajmującą środek wyspy, mijamy starożytneą Paleochorę i położone opodal niewielkie lotnisko i koło miasta Potamos zaczynamy ponownie zjeżdżać na wybrzeże, w kierunku kolejnego portu Agia Pelagia. Na przedmieściach znów skręcamy pod górę i zatrzymujemy się przed piękną rezydencją - hotelem "Prapas Apartments". Nowoczesny, kilkukondygnacyjny budynek - jak nam się wydaje - nie ma parkingu, a do środka prowadzą wielopiętrowe schody. Ale na taras wybiega sympatyczna dziewczyna w dżinsowych szortach i pokazuje nam, żebyśmy jechali drogą dalej pod górę. Rzeczywiście - jeszcze dwa zakosy i stajemy na niewielkim parkingu tuż przed drzwiami do apartamentu na najwyższym piętrze. Tu ulokujemy się na następne dwa dni.

Dziewczyna tymczasem wbiega po schodach i z uśmiechem nas wita. To Christina, zarządzająca hotelem. Przemiła, sympatyczna, dobrze mówiąca po angielsku, specjalnie wybrała dla nas te pokoje, żebyśmy nie musieli chodzić po schodach z bagażami. No i widok jest stąd najlepszy. Daleko, za morzem widać góry Peloponezu, po lewej - Elafonisos, a za nami - porośnięte makią góry Kithiry, wznoszące się nad nami na 300 metrów. Blisko pod nami widać w dole zabudowania portu i miasteczko Agia Pelagia, a jeszcze bliżej - niewielki basenik hotelowy ze szmaragdową wodą, usytuowany na poziomie recepcji i jadalni - bo mamy tutaj śniadania, wliczone w cenę hotelu. Schodzimy z Christiną na dół załatwić formalności i nie spotykamy nikogo: jesteśmy jak się okazuje jedynymi gośćmi... Pod koniec czerwca! Kupujemy zimnego Amstela i wracamy do siebie, by nacieszyć się przez chwilę dość niecodzienną sytuacją: piękny hotel, w świetnym miejscu, z genialnym widokiem - cały dla nas... Ogromny taras pozwalałby na to, żebyśmy się stąd w ogóle nie ruszali - jeśli, oczywiście, mielibyśmy w planie tylko wypoczynek czy opalanie. Nie miałbym nic przeciwko temu. Ale nie dla psa kiełbasa...

Na kolację zjeżdżamy do portu. Tu ludzi sporo, ale w tawernach większość stolików jest wolnych. Goście przyjdą dopiero po zmroku, a teraz jest dopiero przed szóstą. Wchodzimy do tawerny "Akrogiali", zaglądamy do menu, specjalność: oczywiście, owoce morza. Fale leniwie rozbijają się na plaży - nieładnej, bo kamienisto-żwirkowatej. Ale też nie zamierzamy się tu kąpać. Naprzeciwko restauracji supermarket Kapsanis szczyci się tym, że istnieje od 1912 roku. Korzystamy z tej tradycji, zaopatrując się w towary refleksyjne. Oglądamy jeszcze widok z pobliskiej góry, dokąd dojeżdżamy w poszukiwaniu latarni morskiej, ale zamiast niej znajdujemy przekaźnik telefoniczny z lampą ostrzegającą samoloty. Wieczór na tarasie: Christina już pojechała do domu, basen zamknięty, ale ładnie oświetlony, cisza - tylko z odległych o parę kilometrów hoteli nad morzem dobiegają dźwięki muzyki.

 

 

 

 

 

21 czerwca 2017, środa. Śniadanie w Prapas zabija nas zupełnie. Christina i, zdaje się, jej mama musiały wstać bardzo wcześnie, bo przecież mówiła nam, że od 8 do 10  śniadanie na nas czeka. Śniadanie? Śniadanicho! Najpierw zestawiają dwa stoliki, żeby to wszystko się zmieściło, a potem wnoszą góry jedzenia i picia. Na zimno i na ciepło, napoje takie i śmakie, wędliny, sery, pieczywo, ciasto i owoce, nie wyrabiamy. Zostawiamy niedojedzone ciasteczka deserowe i ruszamy w drogę. Wyjeżdżamy zakosami na wysokość przeszło 300 metrów i drogą przez środek wyspy pomykamy na południe, chcąc jak najszybciej znaleźć się na plaży, A że dojazd jest trudny, więc na razie omijamy bokiem największe miasto Kithiry - Potamos, przejeżdżamy przez niewielką, ale nastrojową, nieco senną o tej porze Aroniadikę i powoli wspinamy się jeszcze wyżej, by potem dzikimi zakrętami szaleńczo zjechać w dół. O trudnościach tej - jednej z dwóch głównych - trasy przez wyspę świadczy fakt, że 30 km, jakie dzielą naszą Pelagię od południowego celu naszej podróży pokonujemy w przeszło godzinę... Na ostatnich kilometrach zapominamy o asfalcie i wznosimy obłoki kurzu na szutrówce. Podobny do naszego obłoczek pędzi paręset metrów przed nami, co nas upewnia, że do celu - jeżeli tu w ogóle jest jakiś cel - nie jedziemy sami. Plaża Melidoni ukazuje się niemal w ostatniej chwili i jest puściutka - przed nami jechał właśnie pan, który wynajmuje leżaki, włącza agregat zasilający lodówkę i parzy kawę. Spośród gości jesteśmy na razie sami - dochodzi jedenasta - i korzystamy z tego w pełni. Renata napełnia wiatrem swój chiński fikuśny leżak-materac, Michał i ja mościmy się na leżakach, potem wszyscy idziemy do wody, starannie unikając kamyków na plaży i skałek w wodzie. Melidoni to zatoka, głęboko wciśnięta między dwa wysunięte cypelki, gdzie widok na pełne morze zasłania wielka i groźnie wyglądająca skalista wyspa Chytra. Nie jest duża (900 x 300 m), leży o siedem kilometrów od nas, ale sprawia naprawdę wielkie wrażenie.

Upał rośnie, w otoczonej wysokimi górami zatoce brak przewiewu, ludzi powoli przybywa, choć wciąż to jest raczej kilka, niż kilkadziesiąt osób. Ale jesteśmy tu już - co niemal nieprawdopodobne - prawie pięć godzin, a mamy spore plany na dalszą część dnia, więc się zbieramy. Znów pokonujemy kilkadziesiąt serpentyn, wjeżdżamy na wysokość prawie 400 metrów i już spokojniej docieramy do położonej na południowym krańcu wyspy jej miasta stołecznego, które też nazywa się Kithira, ale częściej używa się tu nazwy Chora, co znaczy po prostu Miasto. Położone 170-150 m nad poziomem morza, jest jak większość starych miast oddalone o kilometr od wybrzeża, co miało zabezpieczać mieszkańców przed atakami piratów. Jednak dziś o ukryciu się nie ma mowy - z daleka widać górujący nad Chorą, wyniosły średniowieczny zamek wenecki z przełomu XIII i XIV w. (choć ostatnie przebudowy pochodzą z 1503 r.). Docieramy do niego wąskimi uliczkami, między jednopiętrowymi domkami pomalowanymi na śnieżnobiały kolor, z błękitnymi, wręcz turkusowymi drzwiami i framugami okien. Samo miasteczko także powstało dzięki Wenecjanom w XII w. Nowsza zabudowa, z kilkupiętrowymi kamienicami, to pozostałości XIX w. W Chorze jest kilkanaście wartych uwagi kościołów, przeważnie pochodzących z czasów bizantyjskich i przeważnie zamkniętych.  Parkujemy przy murach miejskich, skąd rozciąga się wspaniały widok na twierdzę. Drogowskazy prowadzą nas malowniczymi zaułkami do Kastro, czyli zamku. Wstęp jest bezpłatny. Środek jest mocno zrujnowany, ale z łatwością odnajdujemy kilka ocalałych budowli - dawne więzienie, rezydencję panów zamku, mieszczącą dziś siedzibę archiwum historycznego Kithiry (z dokumentami podobno nawet z XVI w.), kilka średniowiecznych kościołów, wśród których uwagę zwraca przede wszystkim niewielki, pomalowany na biało kościół Panagia Myrtidiotissa, dziś oczywiście ortodoksyjny, ale wybudowany w 1545 r. przez Wenecjan jako katolicka świątynia pod wezwaniem św. Barbary (potem - Matki Boskiej). Pozostałe kościoły to świątynia Matki Boskiej Sierocej (Panagia Orfanis) oraz Chrystusa Stwórcy Wszechświata (Pantokratoras).

Już podchodząc do wejścia widzimy przepiękny pejzaż położonej w dole zatoki Kapsali, z piękną plażą, przypominającą atol mórz południowych i białym miasteczkiem o tej samej nazwie. Z murów zamkowych widok ten jest jeszcze piękniejszy. Przy drodze z Kithiry do Kapsali ulokowane jest ciekawe, choć niewielkie muzeum archeologiczne, pokazujące m.in. pamiątki z najdawniejszych czasów pierwszego osadnictwa. Zastanawiam się, czy najstarszy, neolityczny dzban nie był świadkiem narodzin Afrodyty... Dostrzegamy z murów ponurą wyspę Chytrę, którą niedawno widzieliśmy z zatoki Melidoni. Obronny charakter zamczyska przypominają liczne rozmieszczone w różnych miejscach twierdzy armaty - podobno niektóre są bizantyjskie, inne pochodzą z czasów wojen rosyjsko-tureckich, najmłodsze umieścili na zamku Anglicy.

Dochodzi czwarta popołudniu, wiatr ucichł i jest okropnie gorąco. Szukam cienia i znajduję go pod rozłożystymi piniami, których sporo rośnie na zamku. Przy stromym, ale wygodnym zejściu pod piniami poustawiane są ławki, a koło jednej z nich dostrzegam kran z wodą - o dziwo, czynny, z czego korzystam. Znów przeciskamy się wąskimi uliczkami, turystów prawie nie ma, mieszkańców też nie widać, w upale coraz głośniej grają cykady. I wreszcie dostrzegamy jednego z muzykantów - cykada jest tak otumaniona upałem i swoimi miłosnymi zalotami, że pozwala się Renacie sportretować z bliska.

Cykady to dla nas symbol lata, spędzanego gdzieś w rejonie Morza Śródziemnego. Są podobno obecne wszędzie, a ich 2900 gatunków zamieszkuje niemal wszystkie strefy klimatyczne, ale nas interesują te grające. Pierwszy raz słyszałem je w Prowansji, a poznałem bliżej 10 lat temu na Rodos. Ale rzadko widywałem na własne oczy, bo zazwyczaj chowają się w liściach drzew, a że nie są specjalnie kolorowe - trudno je dostrzec. Grają inaczej niż znane nam wszystkim świerszcze czy koniki polne, bo dźwięk wydają przy pomocy czegoś w rodzaju pudełka akustycznego, które napinają i zwalniają z ogromną prędkością, a w dodatku mają to jakoś tak urządzone, że człowiek zawsze słyszy to "cykanie" w innym miejscu, niż to, gdzie znajduje się owad. Ale panie cykadowe - bo grywają wyłącznie samce w okresie godowym - jakoś trafiają do panów, i zapewne jakość grania ma świadczyć o jakości genów, bo samce starają się jak oszalałe. Dźwięk cykad przekracza podobno 106 decybeli, ale nie wiem czy tak podliczano pojedynczego muzykanta, czy całą kapelę. Lepsze są po tym względem takie pływające owady wioślaki, które są swojego rodzaju wirtuozami gry na skrzypcach: skrzypcami jest ich odwłok, a smyczkiem niewielki penisik, którym pocierają odwłok, wytwarzając dźwięki ponad 90 decybelowe. No, to bym z punktu widzenia samicy rozumiał, ale żeby przywabiać panienkę szalonym kastanietem w tymbalach przyodwłokowych?

Efekt tego jest taki, że jak już ta sztuka się uda, samica włazi na drzewo, składa tam pod korę jaja, z których po pewnym czasie wylęga się larwa - nimfa, która spada na ziemię i zakopuje się w pobliżu korzeni, bo żywi się właśnie sokiem wysysanym z podziemnych części roślin. Ten stan larwalny trwa dwa lata, ale w Ameryce żyją cykady, które żerują pod ziemią przez... 13 lub 17 lat. Po osiągnięciu "matury" larwy wygrzebują się, wchodzą z powrotem na drzewo, na którego korzeniach żerowały - i tam przekształcają się najpierw w poczwarkę, a potem w dorosłego owada, którego wielkość w śródziemnomorskiej strefie klimatycznej dochodzi do 3-4 cm. Po kilku dniach ich pancerzyki twardnieją, cykady zaczynają latać, żerują na młodych roślinach, nie tykając liści ani szpilek drzew, gdzie mieszkają. No i dobierają się w pary. Zaczynają grać, gdy temperatura powietrza przekroczy 22 stopnie, dokładnie. A więc w naszych trasach podróży to zwykle godzina 8-9 rano. Milkną wieczorem, po 20-tej. Jak już związek zostanie skonsumowany - cykada milknie, co jest dość dla nas zrozumiałe: staramy się jak cholera, żeby zdobyć partnera (sorry za niezamierzony rym, czyli eufonię), zrobić co trzeba, a potem nam wszystko wisi i już nie gramy tak ładnie... O ile się nie mylę, strefa życia śródziemnomorskich cykad pokrywa się ze strefą występowania oliwek.

Jest jeszcze jeden okaz przyrodniczy, który też występuje w strefie cykad, nabiera imponującego wyglądu w momencie orgazmu roślinnego, po czym - umiera. To agawa. W sumie - można jej pozazdrościć: grube, mięsiste liście z kolcami często są ozdobami naszych domowych, doniczkowych ogródków, czasem hoduje się je w wielkich donicach, wynoszonych na zewnątrz na czas polskiego lata, po czym wędrują na salony. I tak sobie żyją, długo nawet, ale bezproduktywnie. W naturze śródziemnomorskiej, subtropikalnej i tropikalnej rosną i rosną aż osiągną dojrzałość płciową - w wieku 6-15 lat. Ale niektóre gatunki stają się dorosłe w wieku 100 lat, co mnie interesuje bardzo. Po czym zakwitają, jeden jedyny raz w życiu, wypuszczając przepiękny pojedynczy pęd kwiatowy, który wygląda jak spore i dość masywne drzewo, wyrosłe nagle na krzaku agawy. Pęd taki może sięgać do 15 metrów i mieć na sobie kilkanaście tysięcy kwiatostanów. Po czym kwiaty przekwitają i rozsiewają nasiona, pęd w ciągu kilku dni więdnie i łamie się pod własnym ciężarem, agawa-matka umiera, ale zwykle ostatnim wysiłkiem wydaje jeszcze odszczepki przykorzeniowe. Lubię agawy, choć zauważam tylko jak właśnie umierają - czyli jak wydają na świat potomstwo w postaci owego gigantycznego pędu kwiatowego.

Wracamy do samochodu, wsiadamy jak do pieca martenowskiego, ale dobra droga pozwala na sporą szybkość, więc niebawem się ochładza. Dobra droga na Kithirze zdarza się rzadko - praktycznie jedna przecina wyspę z północy na południe i od niej odchodzą cztery kilkunastokilometrowe trasy w bok. Reszta to drogi, chciałoby się rzec, czwartej kolejności odśnieżania. Teraz jednak tą główną drogą jedziemy z Chory na północ do Livadi, potem nieco na zachód i znów na północ do Katouni, stanowiącego w zasadzie dzielnicę dolnego Livadi, Kato Livadi. Jedyny zabytek tej okolicy zwrócił naszą uwagę już rano, kiedy mijaliśmy go z odległości kilkuset metrów. To  przypominający rzymski akwedukt wielki most (Géfira Katouniou) - podobno największy w całej Grecji. Niestety, nie jest rzymski - powstał za czasów panowania na wyspie Anglików, w 1823-1826 r. Ma 110 m długości, 6 m szerokości i 16 m wysokości, składa się z 13 arkad i 12 idealnie symetrycznie rozmieszczonych przepustów, a autorem projektu tej konstrukcji był inżynier John Mackwell - brytyjski komisarz Livadi, który ponoć zakochał się w dziewczynie, mieszkającej po drugiej stronie rzeczki w Katouni i chciał sobie skrócić drogę na randki... Przez most prowadzi szosa z nadbrzeżnego Avlemonas do Livadi, którą właśnie przyjechaliśmy i zaparkowaliśmy po drugiej stronie zabytku. Rzeczka, nad którą stoi most jest teraz pusta, bez śladu wody, ale podobno potrafi w czasie silnych opadów wręcz zagrozić powodzią. Pewno nie bez powodu nazywa się Кακος Пοταμος, Kakos Potamos - Zła (albo: Dzika) Rzeka... Opodal znajduje się muzeum fresków bizantyjskich, jednak znając już dziesiątki innych podobnych kolekcji - tę omijamy szerokim łukiem.

Jedziemy teraz na północny wschód, do innej złej rzeki, usytuowanej koło miejscowości Milopotamos. Miasteczko założone przez Wenecjan niewiele ma średniowiecznej architektury i mało w nim świadczy o tym, że było to jedno z głównych centrów osadnictwa na wyspie, więc od razu jedziemy dalej - do największej atrakcji okolicy, dość nietypowej dla greckich wysp, przeważnie nie cierpiących na nadmiar bieżącej wody. Sama nazwa miasta o tym świadczy - Μυλοπόταμος to Rzeka Młynów. Rzeczywiście, z wypływającej z pobliskich wysp rzeczki (potamos), nazywającej się Κακό Λαγκάδι, Kako Linkadi, Zła dolina korzystały niegdyś 22 młyny. Do dziś dotrwał tylko jeden, Filippas (czyli: należący do Filipa), będący w rodzinie właściciela od 350 lat. My jednak kierujemy się najpierw do przepięknego wodospadu, którego sielankowa okolica doskonale koresponduje z jego oficjalną nazwą - Wodospad Nereidy. Nereidy były to co prawda nimfy morskie, przepiękne córki Nereusa - boga morskiego i okeanidy Doris, ale w potocznym rozumieniu uważa się je za boginki wodne.

 

<-- Edward John Poynter, Nimfy w jaskini podczas sztormu, 1903, kolekcja prywatna

 

Jednak miejscowa nazwa jest też romantyczna, choć już nie sielankowa: wodospad nazywa się Φόνισσα, Fonissa, czyli "Zabójczyni". Według legendy dawno, dawno temu spotkały się tu dwie kobiety, by rozstrzygnąć spór o kochanego przez obie mężczyznę. Jedna z nich zamiast siły argumentów użyła argumentu siły, spychając rywalkę z wysokiej skały wprost w objęcia wodospadu. Topografia przypomina trochę - choć w innej skali - Siklawicę w Tatrach: są to też dwa piętrowo usytuowane wobec siebie wodospady, z których wyższy ma ok. 20 metrów. Widoki są bajkowe: szmaragdowa woda, kolorowe skały, przyjemny chłód nawet w największy upał (temperatura wody w stawkach o głębokości ponad 3 metry wypłukanych przez spadającą wodę nie przekracza 10 stopni), omszałe ściany skalne, kolorowe motyle...

Wyżej usytuowane są wiatraki, ale dojście do nich jest dość trudne i wymaga przynajmniej odpowiedniego obuwia turystycznego. My nie mamy ani górskich butów, ani specjalnie ochoty, więc wierzymy na słowo, że i tam jest pięknie. Wracamy do miasta i przyglądamy się dwu pięknym platanom, ocieniającym główny plac miasta, do którego dopływa rzeczka spod wodospadu, tworząc z jednej strony przyjemny staw, gdzie pływają kaczki. Miasto jest dość spore i ładnie zabudowane. Główny kościół przy placu, pod wezwaniem św. Haralambosa zwraca uwagę malowniczą pięciokondygnacyjną wieżą. Opodal - główny kościół parafialny św. Sozosa. Oba pochodzą z XVIII w. W pobliskich górach jest także wiele zabytkowych wczesnochrześcijańskich, bizantyjskich i weneckich kościołów, a wśród nich - umieszczona w jaskini kaplica św. Zofii, z przepięknymi i doskonale zachowanymi w stabilnej temperaturze i wilgotności kolorowymi freskami, których wykonanie datuje się na XII wiek. Dziś jaskinia nie ma charakteru sakralnego (msze odprawiane są tylko 17 września, w dzień św. Zofii) i jest udostępniona do zwiedzania - ale tylko w sezonie letnim (15 czerwca - 25 września) w zorganizowanych grupach z przewodnikiem (normalny bilet wstępu 5 €, ulgowy 2 €).

Jednak najstarszy i najważniejszy zabytek tej okolicy znajduje się kilometr dalej na zachód i nieco niżej, choć usytuowany na sporym wzgórzu. To Kato Chora, Dolne Miasto, niemal opuszczona i zaniedbana dzielnica, miasto duchów. Miasto zaczęło umierać mniej więcej od 1950 r., kiedy to większość mieszkańców przeniosła się do Mylopotamos, czy wręcz do Grecji kontynentalnej. Dziś większość domów stoi pustych, a najbardziej malowniczą ruiną są pozostałości dawnego zamku, którego pochodzenie dokumentuje uszkodzony, ale dobrze widoczny skrzydlaty Lew św. Marka - herb Republiki Weneckiej dobrze widoczny nad bramą wejściową. Obok umieszczono datę - rok 1565, która zapewne nie oznacza roku wzniesienie zamku, tylko jego odbudowy.

Zniszczone średniowieczne mury otaczają całe Dolne Miasto, przypominając o charakterze miejscowości: była to forteca, panująca nad okolicą i przede wszystkim strzegąca bezpieczeństwa Kithiry, w dawnych czasach wciąż zagrożonej napaściami piratów. We wnętrzu zamku stale mieszkało 55 weneckich żołnierzy z rodzinami. W XVI w. znaleźli się tam też uciekinierzy z Cypru i Krety, a także z Kithyryjskiej Paleochory, zniszczonej przez pirata Barbarossę. Było tam dziewięć XVI- i XVII-wiecznych kościołów, o dość skromnych gabarytach. Te, które zachowały się do dziś, mają dobrze widoczne ślady dawnej świetności w postaci wciąż jeszcze kolorowych fresków. Zamek - i wiele domów miasteczka - są w znacznej części zarośnięte pnączami i bugenwillami, których drapieżne kolory przykrywaj w pewny stopniu częściowo zabliźnione rany, jakie osadzie zadał nieubłagany czas. Ale ci, którzy pozostali, nie poddają się i próbują żyć tu w miarę normalnie. Jakieś życie współczesne się tu tli, są niewielkie sklepiki, miejsca do parkowania, nawet wypożyczalnia samochodów i przystanek autobusowy. Na głównym placyku nadal działa stara Angielska Szkoła, założona przez brytyjskich okupantów w 1825 r.

Wracamy do głównej drogi i już w pół godziny później parkujemy przed naszym hotelem w Agia Pelagia. Tu naprawdę wszędzie jest blisko, choć uświadomimy sobie to dopiero wtedy, kiedy już trochę poznamy Kithirę. Czyli wtedy, kiedy trzeba będzie stąd wyjeżdżać.

Trochę leniuchujemy na tarasie, mała kąpiółka, przebieramy się i zjeżdżamy do portu w Pelagii na kolację. Tym razem wybieramy inną tawernę niż wczoraj, a ściąga nas do niej samotny starszy muzyk, grający smętnie na klarnecie. Zamawiamy coś tam, a do muzyka dosiada się drugi, z gitarą. Grają i śpiewają. Bardzo po grecku, żadne tam komerchy w postaci zorby czy Bregowica. O miłości, więc bardzo smutno. Pewno o miłości nieszczęśliwej, bo co tu śpiewać o szczęśliwej? Jest 21 czerwca, Noc Kupały, więc niby trochę nastrój nieadekwatny, ale co tam. Po kolacji jeszcze pożegnalny spacer po Peli, zakupy i wracamy do domu na noc świętojańską. Jest pięknie, ale wciąż nie najweselej.

 

 

 

22 czerwca 2017 r., czwartek. Świętojańska noc mija błyskawicznie, tym bardziej, że budzik dzwoni o siódmej. Jeszcze ostatnie spojrzenie na gościnny i niesamowicie przyjemny apartament, ozdobiony jakimiś amatorskimi (może Christiny?) dziełami sztuki. Musimy się spakować, ogarnąć i w drogę. Zanim będziemy się mustrować na prom (a nie możemy się spóźnić, bo jest tylko jeden dziennie), mamy w planie jeszcze zwiedzanie i plażing. Ale przedtem, oczywiście, musimy jeszcze pokonać śniadanie. Christina i tym razem nas (i swojego budżetu...) nie oszczędza. Jest, co prawda, taki sam zestaw co wczoraj, więc wiemy już co wybierać i pałaszować, a od czego ostatecznie można się uchylić, ale i tak zajmuje to nam pół godziny. Pakujemy się do samochodu, serdecznie żegnamy i sympatyczny Prapas Apartments i jego gospodynię, która wybiega za nami na taras i długo za nami macha rękami. Będziemy potem jeszcze przez jakiś czas utrzymywać kontakt. Z portu skręcamy na południowy wschód i wzdłuż wybrzeża, po dość podłej i ryzykownie poprowadzonej nad przepaścią drodze docieramy do Kakia Langada, Złego Wąwozu. Tym razem nazwa - dość popularna, jak widać - jest zupełnie usprawiedliwiona, co zresztą wyjaśnia w pewien sposób uzupełniający napis na drogowskazie "Barbarosa Canyon". Chodzi oczywiście o słynnego pirata tureckiego Hayreddina Barbarossę, który tu właśnie wylądował w 1537 r. i stąd skrycie zaatakował najstarsze podobno miasto na Kithirze - o czym przynajmniej świadczy jego nazwa - Paleochorę, (Paleo Chora - Stare Miasto) zwaną także przez ówczesnych mieszkańców Agios Dimitrios, miasto świętego Dymitra.

Wąwóz oglądany dziś jest może nie tyle zły, ile dziki, choć piękny. Jest tu rezerwat przyrody, co przejawia się także w tym, że jakaś wolontariuszka pracowicie sprząta kamienia, leżące między wodą z rzeki, a morzem. Trudno to nazwać plażą, ale mimo wczesnej godziny już zaczynają się tu pojawiać ludzie, więc zwijamy się pomału, żeby dotrzeć do Paleochory drogą bardziej cywilizowaną. W końcu - nikt z nas nie jest piratem, przynajmniej nie rudobrodym. Na dojazd potrzebujemy pół godziny - Barbarossa zapewne musiał poświęcić na to więcej czasu. Wąwóz doprowadza do Starego Miasta leżącego o kilometr w głąb lądu i blisko 200 metrów w górę. My objeżdżamy dwanaście kilometrów i zatrzymujemy się tam, gdzie boczna, szutrowa droga się kończy. Trudno to nazwać parkingiem, ale z braku lepszego miejsca i określenia z tego korzystamy. Dalej wąziutka ścieżka między skałami, zarośnięta niekiedy makią prowadzi do ruin zamku, ledwie wystających nad zaroślami. W lepszym stanie trwają budynki średniowiecznych kościołów, a wśród nich niewielka świątynka św. Barbary, usytuowana przy drodze do zamku. Patrzymy na to wszystko i trudno nam sobie wyobrazić, że niegdyś kwitło tu bogate (w każdym znaczeniu tego słowa) życie miasta, które było stolicą całej Kithiry.

Twórcom miasta, założonego gdzieś w połowie XV w. wydawało się zapewne, że jego położenie uratuje go przed zniszczeniami, którym podległy wszystkie wcześniej istniejące osady, złupione przez barbarzyńców tak, że w średniowieczu Kithira stała się niemal wyspą bezludną. Paleochora zaś leżała daleko od morza, w widłach dwóch stromych wąwozów i co najważniejsze - w zagłębieniu terenu, niższym od otaczających wzgórz tak, że była zupełnie niewidoczna z morza. Prawdopodobnie więc atak Barbarossy był poprzedzony dobrym wywiadem, a może turecki pirat w stopniu admirała miał w Starym Mieście swojego szpiega... Jedna z legend mówi, że rosnące znaczenie osady stało się szeroko znane nawet na Peloponezie, więc Barbarossie pozostało tylko dowiedzieć się, gdzie ona dokładnie leżała. Wylądował więc na Kithirze i schwytawszy pewną liczbę jeńców ścinał ich po kolei tak długo, aż ktoś wyjawił mu położenie stolicy. Ponadto jest podobno jeden punkt na morzu, w odległości 10 km od wyspy, z którego było widać zamek. Miasto - nazywające się wówczas Agios Dimitrios - rozwijało się szybko i w 1530 r. miało już 800 mieszkańców - czyli więcej, niż miasta Kithiry mają dziś. Było tam wówczas 15 kościołów i 20 księży. W 1537 r. Barbarossa najpierw ostrzelał miasto z armat swego okrętu, które zainstalował na okolicznych wzgórzach, potem doprowadził do walki wręcz. Kobiety z dziećmi oraz biskup uciekli z Paleochory, chroniąc się w jednej z pobliskich jaskiń wraz z częścią dobytku. Mimo że Grecy bronili się dzielnie, zadając Turkom olbrzymie straty - ci jednak w końcu zmusili obrońców do poddania się.  Barbarossa splądrował miasto, ale nie wziął jasyru, bo nigdy się nie dowiedział, gdzie ukryła się reszta mieszkańców.  Agios Dymitrios jednak nigdy już nie podniósł się po tej klęsce i największe miasto stało się Starym Miastem - opuszczonym i zrujnowanym.

Młodzież przedziera się przez makię i znika między zrujnowanymi murami, ja pozostaję z pięknym widokiem na Paleochorę, oglądając ruinę z dystansu. Słoneczko, cisza, tylko cykady grają jak opętane. Poza nami nie ma innych turystów. W pewnym momencie słyszę hałas i widzę wspinający się na niebo spory samolot. To mi przypomina, że trzy kilometry stąd znajduje się jedyne lotnisko na Kithirze. Uruchomiono je w 1971 r. na początku dla niewielkich samolotów lokalnych, które połączyły wyspę z Atenami. Rozbudowano je w latach 1998 i 2003 r. Jest tam obecnie jeden pas startowy (1480 m długości i 30 m), a lądują tam głównie samoloty z rozmaitych miejscowości w Grecji. Regularne loty na Kithirę organizowane są kilka razy w tygodniu z Aten (w sezonie co najmniej raz dziennie), 3 razy w tygodniu można stąd polecieć na inne Wyspy Jońskie (Korfu, Zakintos i Kefalonię), latem także do Salonik. Oczywiście loty czarterowe organizowane są z wielu innych krajów i miast, ale przeważnie wymagają przesiadki w Atenach. Przypomina mi się popularna tu opinia, że Kithira to wyspa najbardziej modna w... Australii, skąd podróż trwa na pewno ponad dobę, ale chyba się opłaca i cieszy powodzeniem, jeśli Australijczycy nie tylko stanowią jedną z największych narodowościowo populacji turystycznych na naszej wysepce, ale nawet założyli świetnie podobno działające Kytherian Association of Australia, które nawet sponsoruje wydawanie anglojęzycznych przewodników po Wyspie Afrodyty. Stowarzyszenie nazywane początkowo Braterstwem Kithyryjskim zostało założone w 1922 r. w Marathon Cafe w Sidney przez kilku emigrantów z Kithiry w celu podtrzymywania więzi ze starym krajem. Dziś organizacja liczy kilka tysięcy członków i wielu sympatyków, przeważnie rekrutujących się z rdzennych Australijczyków, którzy namówieni przez potomków emigrantów zaczęli przyjeżdżać ze swojej wielkiej na tutejszą maleńką wyspę i zakochali się w niej. Stowarzyszenie wydaje własne czasopisma, publikuje książki, prowadzi w Sidney specjalistyczną Bibliotekę Kitheryjską i Centrum Kulturalne. A na jego wzór zaczęły także powstawać podobne organizacje w Stanach Zjednoczonych.

Czas na nas. Jeśli chcemy jeszcze wskoczyć do morza - musimy się zbierać. Wracamy do głównej drogi, mijamy lotnisko i zjeżdżamy serpentynami w dół, do portu w Diakofti. Mijamy znów niezatapialny wrak przy brzegu Prasonisi i docieramy na plażę usytuowaną w pobliżu grobli, łączącej miasto z wysepką, gdzie jest przystań promowa. Mamy mnóstwo czasu, prawie cztery godziny, które zagospodarowujemy właściwie. Prom pojawia się nieco spóźniony, może dlatego, że dziś zabieramy się na jednostkę, która przypłynęła z Krety, zawadzając po drodze o Antykithirę. Mimo tego jest prawie pusty, także nawet upakowywanie aut nie trwa długo i nie ma na pokładzie aż takiego ścisku, jak w tamtą stronę. Spotykamy kilka osób, które płynęły z nami poprzednim razem, a teraz tak jak my wracają - widać trzydniowy pobyt na Kithirze to norma. Dla nas to stanowczo za mało - na pewno tu trzeba będzie jeszcze wrócić.

Zbliża się szósta po południu, kiedy lądujemy w cichym, niemal sennym Neapoli, które wydaje mi się idealnym miejscem do spokojnego wypoczynku - więc z pewnością nigdy mi już nie będzie dane tu zamieszkać, bo co jak co, ale spokojny odpoczynek to nie dla mnie. Chyba, że wieczny odpoczynek... Nasza astra powoli wyjeżdża z brzucha promowego lewiatana, wsiadamy i ruszamy w drogę. Przed nami prawie 250 km jazdy po górach i lasach Peloponezu, przez Lakonię i Mesenię. Po godzinie 22-giej wnosimy rzeczy do kompletnie pustej recepcji hotelu Artina w Marathopolis, z której moglibyśmy wynieść wszystko: meble, sprzęt elektroniczny, komputery i kasę, z wyjątkiem recepcjonisty. Ten przychodzi po kilkunastu minutach - okazuje się, że jest jeden na dwa budynki, a w dodatku w telewizji był chyba jakiś mecz. Spóźnienie nadrabia uprzejmością, apartament jest super, na sporym tarasie liczymy gwiazdy, świecące tym razem nad Ionio Pelagos, Morzem Jońskim. Gdzieś tam, daleko są nasze wspomnienia o Korfu i Zakintos. Ale o wyspach w tym sezonie już trzeba zapomnieć - do końca wyprawy pozostaniemy na kontynencie. No, chyba że przyjmiemy, że Peloponez jednak jest wyspą.

 

Dalej