Maciej Pinkwart

Duża porcja Grecji

 

Odcinek dziesiąty i ostatni

TUTAJ poprzednie odcinki:

1. Na walizkach

2. Ateny w ruinie

3. Pożegnanie z Attyką

4. Dwa teatry

5. Stare lwy

6. Ucieczka ze Skały Tajgejskiej

7. W Oślej Szczęce

8. Śniadanie u Afrodyty

9. Wina i igrzysk!

 

 

Smutek Ipanemy

 

25 czerwca 2017. W wycieczce objazdowej przyjemne jest zastanawianie się nad tym, co czeka nas następnego dnia, czym nas zaskoczy trasa, jakie nowe rzeczy zobaczymy - niezależnie od tego, jak stare są te nowe rzeczy... A przykre jest ciągłe pakowanie i rozpakowywanie walizek, które wydają się być - to paradoks - z każdym dniem coraz mniejsze i zarazem coraz cięższe... No, ale koniec końców jakoś upychamy wszystko w walizkach, walizki w samochodzie i ruszamy z Marathopouli na północ. Czeka nas dziś przeszło 200 km przez cztery krainy historyczno-geograficzne: Mesenię, Elidę, Achaję i Koryntię. Jedziemy początkowo  nad morzem, więc co i raz zjeżdżamy w stronę plaży, szukając miejsca do kąpieli. Ale nie znajdujemy: albo plaża jest kamienista, albo morze skaliste, albo tłok okropny - a najczęściej jedno, drugie i trzecie. Dojeżdżamy tak do miejscowości Gastuni, gdzie orientujemy się z mapy, że zaledwie trzydzieści kilometrów na zachód leży wyspa Zakintos, którą poznaliśmy i polubiliśmy dwa lata temu. Ale i tu nie da się kąpać, więc tylko machamy przez morze do naszego dawnego gazdy Kostasa i odwracając się od Morza Jońskiego plecami, skręcamy dla odmiany na wschód, w głąb lądu. Naszym celem jest dawna stolica regionu Elidy - Elis, albo, jak chcą współcześni Grecy - Ilia. Tu także był ważny ośrodek zarówno kultowy, jak i sportowy, i tu też ważną rolę odgrywała rzeka - tym razem jest to Pinejos, druga (obok Alfejosu) z rzek, które Herakles zmusił do oczyszczenia stajni Augiasza - mitycznego króla Elidy, który rządził tą krainą mniej więcej w czasach młodości Nestora, a więc grubo przed wojną trojańską. Po stajniach - jeśli rzeczywiście tu były - nie pozostał widoczny ślad ani zapach, Pinejos toczy leniwie swoje mleczno-niebieskie wody i możliwe, że legenda o piątej pracy Heraklesa bierze się tylko z faktu, że były tu od niepamiętnych czasów wspaniałe pastwiska i hodowano w okolicy wielkie stada bydła, czemu sprzyjało znaczne nawilgotnienie terenu, liczne deszcze i żyzna gleba.

Ludzie osiedlali się w Elidzie już w środkowym paleolicie - ok. 40 tysięcy lat przed naszą erą, czyli mniej więcej w tym samym czasie, gdy "nasza" jaskinia w Obłazowej była wykorzystywana jako sanktuarium nieznanej liturgii, a po okolicy Nowej Białej chodziły mamuty, którym pragórale wyrywali kły i robili z nich bumerangi. Potem pojedyncze osady powstawały w Elidzie w okresie neolitycznym (5-4.000 lat p.n.e.), a początki miasta sięgają czasów wojny trojańskiej, czyli ok. -1200 r. Nieco później do Elis docierają z północy plemiona Dorów i Etolów, na których czele stał wywodzący się z Etolii Oksylos i to on stał się pierwszym mitycznym królem Elidy, obejmującym te tereny rzekomo w imieniu oszukanego przy podziale władzy Heraklesa, który w legendach elidzkich był przedstawiany jako przywódca Dorów. To chyba z jego dynastii miał pochodzić ojciec Hippodamii - król Elidy Ojnomaos, który stracił córkę i władzę na rzecz twórcy dynastii argolidzkiej - Pelopsa (ojca Atreusza i dziada Agamemnona). Podobno na pamiątkę tych wydarzeń (wyścig rydwanów) Pelops ustanowił igrzyska w pobliskiej (35 km na południe) Olimpii, a sam Herakles - tutaj, w Elis.

Największy rozwój stołecznego miasta regionu przypadł na V w. p.n.e., prawdopodobnie po wojnach perskich, ok. -470 r.  Powstał tu wtedy duży ośrodek sportowy, z terenami treningowymi i mieszkalnymi, gdzie zatrzymywali się zawodnicy wraz z trenerami, z agorą z kilkoma stoami, stadionem, hipodromem, teatrem, kilkoma sanktuariami, straganami handlowymi i warsztatami rzemieślniczymi. Życie sportowe, handlowe i religijne rozwijało się tu aż do czasów wczesnochrześcijańskich, o czym świadczą pozostałości bazyliki z pierwszych wieków naszej ery. Miasto jednak podupadło po zakazie organizowania igrzysk w 393 r. Do dziś pozostały ślady dużego gimnazjonu, otaczającego rosnące w środku wielkie platany, sanktuariów Heraklesa Idyjskiego, ołtarze bogów miłości Erosa i jego brata Anterosa (boga miłości nieszczęśliwej...), Demeter i Persefony oraz symboliczny grobowiec Achillesa, a także liczne inne obiekty kultu. Teatr był poświęcony Dionizosowi, którego świątynia znajdowała sie tuż obok sceny. Niewielka cytadela mieściła w sobie świątynię Ateny. Elis, jako święte miasto pod opieką Zeusa Olimpijskiego nie miało murów obronnych - ufortyfikowana była jedynie cytadela. Stąd podobno wywodzili się zawsze sędziowie igrzysk, rozgrywanych w Olimpii. Z Elidy też pochodził Koroibos, skromny kucharz i piekarz, który był pierwszym odnotowanym przez historię zwycięzcą olimpijskim: w -776 r. wygrał bieg na stadionie w Olimpii.

Dziś miasteczko Elis, zbudowane na starożytnych ruinach, liczy zaledwie 150 mieszkańców. Jest tam pięknie zachowany teatr z IV w. p.n.e. z widownią na 8.000 miejsc, a także niewielkie muzeum archeologiczne (bilety 2/1 €). Piękny i rozległy teren stanowiska archeologicznego usytuowanego po dwóch stronach szosy z Gastuni do Kentro (miejscowość nad sztucznym jeziorem, utworzonym przez przegrodzenie rzeki Pinejos) wymaga jakiejś godziny na zwiedzanie i tyleż mu poświęcamy. Największe wrażenie robi oczywiście teatr - z ziemnymi siedzeniami, niemal okrągłą orchestrą i kamienną skeną, a także wielkie pitosy, służące do przechowywania żywności i oliwy, a także - te ze starszych epok - służące jako... trumny. W muzeum pokazywane są też kamienne sarkofagi z czasów założenia miasta w V w. p.n.e., sporo ceramiki - i niewiele więcej. Wykopaliska w Elis wciąż trwają i przynoszą nowe odkrycia.

Wracamy do głównej drogi. Trzydzieści kilometrów dalej na północ w Lapas skręcamy w lewo, bo Renatka wyczytała w przewodniku, że można tędy dojechać na przepiękną plażę Kalogria, reklamowaną jako peloponeską Riwierę. Jest gorąco, dochodzi 1 po południu, warto by się wykąpać. Nie bardzo mi się podoba ten pomysł, bo widzę, że miasteczko składa się przeważnie z samochodów, których kierowcy - głównie zresztą przyjeżdżający od północy, czyli od strony portowego Patras, wpadli na ten sam pomysł co my, tylko sporo wcześniej. Trzy kilometry do wioski Metochi jeszcze jakoś jedziemy, potem zaczyna się w rzeczy samej Riwiera, a dokładniej to, cośmy przeżywali w Saint Tropez: sześć kilometrów korka na drodze przez las, która zwęża się coraz bardziej z powodu parkujących po obu stronach samochodów. Zastanawiamy się, czy i my nie powinniśmy zaparkować i iść dalej na piechotę, ale nie bardzo nam się uśmiecha tuptać parę kilometrów do nieznanego w sumie celu. Michał z determinacją i niezwykłą cierpliwością przesuwa się naszą astrą do przodu. Wydaje się nam, że trwa to godzinami, ale obiektywnie już po 20 minutach widzimy piękne morze - i nie widzimy plaży, bo cały jako tako utwardzony od strony lasu piasek jest zajęty przez samochody, poupychane jak na promie do Kithiry. Nie ma mowy o zaparkowaniu, nie ma też mowy o spokojnym plażowaniu - to, co zdołamy dostrzec, przypomina Sopot w piękny słoneczny sierpniowy dzień. Poddajemy się. Nie będzie kąpieli. Z wielkim trudem Michał objeżdża plażowy parking, upewniamy się, że nie dla psa kiełbasa i wycofujemy się do głównej drogi. Tym razem zajmuje to nam aż pół godziny.

Nie mamy więc dobrych nastrojów, kiedy godzinę później wjeżdżamy do Patras.

Byłem tu przed laty, i też nie miałem wtedy dobrego nastroju, bo był to ostatni dzień w Grecji, jechaliśmy aż z pięknego Tolo i o mało nie uciekł nam prom, którym mieliśmy się dostać do włoskiej Ankony. Kierowcy, kiedy już w miarę wytrzeźwieli po nocnej imprezie, błądzili po portowym mieście, jeździli wielkim autobusem po wąskich jednokierunkowych uliczkach pod prąd, widzieliśmy przystań promową i za nic nie mogliśmy do niej dojechać - słowem, koszmar. Teraz Patras wydaje mi się jeszcze brzydsze niż wtedy, na pewno jest bardziej rozbudowane, a w dodatku jest potwornie brudne, bo trafiliśmy na strajk śmieciarzy. Bedzie nam on towarzyszył do końca pobytu w Grecji.

Patras to trzecie co do wielkości (po Atenach i Salonikach) miasto Grecji i największa aglomeracja na Peloponezie, mająca prawie 170 tysięcy mieszkańców. Zostało założone w 14 r. p.n.e. przez rzymskiego cesarza Oktawiana Augusta. Wkrótce stało się pierwszym na Peloponezie ośrodkiem chrześcijańskim, które tu ok. 60 r. wprowadził święty Andrzej - brat św. Piotra, pierwszy powołany przez Chrystusa apostoł, który tutaj też został ukrzyżowany w 65 r. głową w dół na krzyżu w kształcie litery X - dziś zwanym krzyżem św. Andrzeja. Na miejscu jego śmierci wybudowano - dopiero w 1974 r. - bazylikę prawosławną, gdzie przechowywane są podobno jego relikwie i szczątki krzyża. Jest tu wielki uniwersytet, gdzie uczy się ponad 24 tysiące studentów, Teatr Miejski "Apollon", będący kopią mediolańskiej "La Scali" oraz bizantyjski zamek z VI w. No i przede wszystkim port, drugi co do wielkości po Pireusie.

Szukamy jakiegoś miejsca na obiad, czemu przeciwstawiam się stanowczo, gdy tak sobie jeździmy między górami śmieci. W końcu Michał ujawnia swój plan: od dawna marzy mu się obejrzenie sławnego wiszącego mostu, łączącego peloponeskie Patras z kontynentem, a konkretnie dzielnicę Patras Rio z miasteczkiem Antirio. Właśnie w tym miejscu Morze Jońskie łączy się z Morzem Egejskim, a dokładniej spotykają się tu Zatoka Patraska z Zatoką Koryncką, połączone Cieśniną Rion, która tutaj ma tylko 2,5 km szerokości. Budowa była wielkim wyzwaniem technicznym, ale lepiej o tym opowie film: https://www.youtube.com/watch?v=4wD8azxTSjQ.

Przejazd - choć nie tani (13.30 €)- jest sporą frajdą, bo konstrukcja jest rzeczywiście odlotowa. No i pierwszy raz jedziemy mostem wiszącym, usytuowanym nad pełnym morzem... Wrażenie duże, a most bardzo ładny. Jazda trwa jednak tylko kilka minut i znajdujemy się już w Antirio, na kontynencie. Ale niewiele to nam daje, bo autostrada, która ma nas doprowadzić do celu, znajduje się po "tamtej" stronie morza: prowadzi przez Korynt i biegnie wzdłuż północnego wybrzeża Peloponezu. Ale jakoś nam głupio tak po prostu stanąć i zawrócić, więc jedziemy dalej - przy okazji szukając miejsca, gdzie byśmy mogli zjeść obiad. I tak docieramy do ładnego i dużego (ok. 20 tys. mieszkańców) miasta Nafpaktos, usytuowanego między morzem a pasmem zalesionych wzgórz, gdzie pysznią się ładne, średniowieczne zamki. Miejscowość powstała jako Naupaktos w czasie wojen peloponeskich wokół portu, który według legendy założyli potomkowie Heraklesa, przygotowujący się do podboju Peloponezu. O historii powstania miasta świadczy jego nazwa, oznaczająca po prostu stocznię - od greckiego naus, statek i peg, naprawiać. Pierwszą historyczną datą w dziejach Nafpaktos jest rok -454, kiedy to w czasie pierwszej wojny peloponeskiej opanowali je Ateńczycy i osiedlili tu mieszkańców Mesenii, wygnanych z terenów rodzinnych przez Spartan. Miasto ma wyjątkowo strategiczne położenie, jako że leży nad zachodnim krańcem Zatoki Korynckiej, opodal miejsca, w którym najłatwiej jest przeprawić się na półwysep, pokonując niespełna 3 kilometry przez morze. Po Ateńczykach przyszli tu Achajowie, a ich wypędził stąd w -338 r. Filip II Macedoński, który oddał miasto swoim sojusznikom z Etolii. W -191 r. opanowali je Rzymianie, po czym Nafpaktos stało się częścią cesarstwa bizantyjskiego i stało się stolicą prowincji Nikopolis, zyskując siedzibę biskupstwa i miano metropolii. W wiekach IX i X był tu strategiczny port, ważny dla cesarskiej floty, która tędy właśnie komunikowała się z bizantyjskimi prowincjami w południowej Italii.

Gdy wskutek IV krucjaty rozpadło się Cesarstwo Bizantyjskie, Nafpaktos stało się najdalej na południe wysuniętą miejscowością bizantyjskiego Despotatu Epiru, ale w 1296 r. kontrolę nad nim przejęli francuscy Andegawenowie, jako spadkobiercy frankijskich krzyżowców. To właśnie w tamtych czasach nazwa miasta została skrócona do Nepant, a z czasem - Lepant, z czego Wenecjanie potem zrobili Lepanto. W XIV w. władzę nad tym terenem zmieniały się często - po Andegawenach (którym Nafpaktos na krótko odebrali mieszkańcy Epiru) przyszli bizantyjscy najemnicy z Towarzystwa Katalońskiego (wbrew nazwie, mającego siedzibę na Malcie), Albańczycy, Joannici, spierali się o miasto władcy pobliskiej Kefalonii i otomańscy Turcy, wreszcie w początkach XV w. znów Albańczycy, którzy w 1407 r. sprzedali je Wenecji. Wkrótce Lepanto stało się jedyną wenecką posiadłością wśród terenów podbitych przez Turków, a ponieważ miało wielkie strategiczne znaczenie - jako klucz do Zatoki Lepanto (jak nazywano wówczas Zatokę Koryncką) i miejscowość zabezpieczająca swobodę żeglugi handlowej między Zachodem a Wschodem - Wenecjanie ok. 1450 r. wybudowali nad miastem potężny zamek, który pozwolił na utrzymanie ich stanu posiadania przez niespełna pół wieku. W 1499 r. Nafpaktos jednak zostało zajęte przez Turków.

Władze otomańskie utworzyły tu (zmieniając nazwę na Aynabahti) stolicę prowincji, obejmującej centralną część Grecji i panowały tu przez kilkadziesiąt lat bez kłopotów, aż do czasu, kiedy Turcja wydarła z rąk Wenecjan Cypr, co otworzyło jej drogę do morskiej ekspansji na Zachód Europy. Wówczas z inicjatywy papieża Piusa V powołano antyturecką Ligę Świętą, którą utworzyły Państwo Papieskie, Królestwo Hiszpanii (z Neapolem i Sycylią), Republika Wenecji, Republika Genui, Rycerze Maltańscy, Księstwo Toskanii, Zakon Św. Stefana, Księstwo Sabaudii oraz księstwa Urbino i Parma. 7 października 1571 r. w Zatoce Patraskiej doszło do największej w dziejach bitwy morskiej z udziałem okrętów wiosłowych, w której flota Ligi niemal całkowicie rozbiła Turków. Po stronie Ligi walczyło ogółem 212 okrętów, 40 tysięcy marynarzy i wioślarzy i 28.500 żołnierzy piechoty, po stronie Turcji - 251 jednostek morskich i 31.500 żołnierzy i 50.000 marynarzy i wioślarzy. Zwycięstwo było zupełne i powstrzymało ekspansję turecką na Morzu Śródziemnym, choć, jak wiemy, nie zatrzymało ich lądowej drogi na Zachód - co dokonało się dopiero sto lat później, kiedy to 12 września 1683 r. wojska austriackie, niemieckie i polskie pod wodzą króla Jana III Sobieskiego pokonały Turków pod Wiedniem.

Bitwa z 1571 r., nazywana powszechnie Bitwą pod Lepanto, zakończyła się klęską Turków, którzy stracili 187 statków (50 zostało zatopionych, reszta -przejętych przez aliantów), przeszło 20 tysięcy żołnierzy i marynarzy zginęło, zostało rannych lub wziętych do niewoli, zginął też turecki dowódca Ali Pasza. Mimo tej klęski stan posiadania Turcji nie uległ żadnej zmianie - żołnierze Ligi nie przenieśli bitwy na ląd. Dopiero w 1687 r. Lepanto zostało odwojowane przez Wenecjan, ale na krótko - już w 1699 r. wróciło do Turcji i pod jej panowaniem pozostawało do 1829 r., kiedy to - już jako Nafpaktos - zostało włączone do niepodległej Grecji.

Jednym z żołnierzy Ligi Świętej był hiszpański pisarz, twórca Don Kichota - Miguel Cervantes, którego pomnik wznosi się w centrum miasta. Właśnie tam się kierujemy, ale nie jest to łatwe: mnóstwo ludzi i samochodów, zaparkować nie ma gdzie - kolosalna różnica z miłym i spokojnym, a przede wszystkim pustawym południem Peloponezu. Objeżdżamy centralny plac - Plateja Limenos, gdzie widzimy z samochodu kilka restauracji i dostrzegamy sporo wolnych stolików pod platanami. Michał z trudem wyszukuje kawałek wolnego miejsca parę ulic dalej i po mistrzowsku parkuje, wracamy na piechotę do placu, gdzie natychmiast napada na nas jeden z kelnerów i niemal przemocą sadza przy stole. Zdaje się, że plac zastawiony jest stolikami i krzesłami należącymi do dwóch konkurencyjnych lokali, które wydzierają sobie klientów. Wbrew pozorom - nie jest ich zbyt wielu: większość z mnóstwa ludzi na ulicach to spacerowicze, którzy przez plac po prostu przechodzą od głównych Krupówek - ulicy Athanasiadi Georgiou do pomnika Cervantesa i ładnie utrzymanego weneckiego portu. Nas obsługują - jakoś tak niemiło i chyba niechętnie - faceci, wyglądający jakby dziś przed popołudniem opuścili więzienie po długoletnim wyroku, ale koniec końców dostajemy wodę i menu, z którego wybieramy talerz mięsny dla trzech osób. Niesamowite... Po pierwsze, jest to taka góra mięsa, że i pięć osób by się spokojnie pożywiło. Po drugie tych mięs - przeważnie pieczonych i smażonych, trudno sobie wyobrazić coś mniej zdrowego - jest tyle gatunków, że nawet nie jesteśmy w stanie ich wszystkich odróżnić. Kurczak, wołowina, wieprzowina, kiełbasy może w pięciu czy sześciu rodzajach, kaszanka, boczek, bekon... To wszystko ułożone na chlebkach pita. Renata odpada już po kilku minutach, my z Michałem walczymy dzielnie - ale i tak pewno połowa tej góry zostaje na talerzu. Jest to niesamowicie smaczne, no, ale ile można... W dodatku zupełnie niedrogo, jak na warunki greckie: cały obiad (jeszcze jakieś napitki, wino, pieczywo itp.) kosztuje nas 28 €. W Zakopanem za połowę tego zapłacilibyśmy dwa razy tyle...

Płacimy, kelner po raz pierwszy się uśmiecha, chyba dlatego, że widzi, iż nas to danie pokonało. Idziemy do portu, oglądamy pomnik Cervantesa - chudziutki jakiś taki, raczej wygląda jak jego Don Kichot po walce z wiatrakami. Jedną rękę wznosi do góry, drugą ma opuszczoną wzdłuż ciała. To wspomnienie z bitwy pod Lepanto - Cervantes w wieku trzydziestu paru lat wstąpił do wojska w... Neapolu i na pokładzie hiszpańskiego galeonu popłynął pod Lepanto. W bitwie najpierw kula turecka strzaskała mu kości w lewej ręce, która już nigdy nie odzyskała sprawności, potem dostał postrzał w pierś. Przeżył, wrócił do służby wojskowej w Neapolu, po czterech latach został zwolniony i popłynął do Hiszpanii - ale tam nie dotarł, bo na jego statek napadli berberyjscy korsarze i trafił do niewoli w Algierze. Bej Algieru zażądał za niego okupu, który jednak niezamożna rodzina uzbierała dopiero po pięciu latach. Po uwolnieniu wrócił do wojska, ale nie w Hiszpanii, tylko w Portugalii, wreszcie zrezygnował z żołnierki, miał parę romansów, wreszcie ożenił się z młodszą o 18 lat właścicielką dóbr w La Manczy, przymierał głodem, i w 1585 r. wydał pierwszą powieść Galatea. Dopiero 20 lat później ukazało się największe dzieło jego życia - Przemyślny szlachcic Don Kichote z Manczy, z czego zresztą nie miał początkowo żadnych korzyści, bo prawa do dzieła oddał człowiekowi, który sfinansował jego wydanie...

Otoczenie pomnika chudziutkiego szlachcica hiszpańskiego nazywane jest Parkiem Cervantesa. Umieszczono tu także kilka tablic, upamiętniających udział rozmaitych państw w bitwie pod  Lepanto. Oglądamy wenecki port z murami obronnymi i dwiema wieżami, flankującymi wejście do miasta. Mury mają regularne krenelaże i w ogóle sprawiają wrażenie, że zbudowano je niedawno. Tu, nad morzem, widać je najlepiej, ale w średniowieczu otaczały całe miasto, ciągnąc się także przez wzgórza od północy chroniące Nafpaktos.

Dobrze widać stąd oddalony o 10 kilometrów most nad Cieśniną Rion, którym już niedługo będziemy wracać do Patras. Na razie jednak odjeżdżamy z centrum, by na zachodnich przedmieściach miasta wreszcie zatrzymać się na kąpiel. Z opalania już raczej nici: jest prawie wpół do piątej, plaża dość pustawa, korzystają z niej głównie miejscowi, mnie zniechęca zupełnie to, co tę plażę stanowi: jest to wąski paseczek żwiru oraz mniejszych i większych kamuli, tak też wygląda w tym miejscu dno morskie. Ale morze jest morzem, upał upałem, a lato latem i wszystko to ma swoje prawa.

Jednak pół godziny to maximum, na co sobie tutaj pozwalamy. O piątej wracamy na Peloponez mostem wiszącym do Patras, po czym jedziemy na wschód autostradą do Koryntu przez ok. 200 kilometrów. Znów przejeżdżamy przez Kanał Koryncki i już po tamtej stronie Zatoki Korynckiej kierujemy się na zachód do Lutraki, które stanie się ostatnim naszym greckim adresem. Nie ma jeszcze wpół do ósmej, jak meldujemy się w hotelu "Excelsior", usytuowanym tuż przy nadbrzeżnym bulwarze. Oczywiście przy hotelu nie ma gdzie zaparkować, więc wyładowujemy rzeczy i Michał odjeżdża w poszukiwaniu jakiegoś wolnego miejsca, co nie jest łatwe, ale wreszcie się udaje.

Hotel ładniej się nazywa niż jest, ale w sumie mamy tu spać tylko półtorej nocy, więc niewielki rozmiar pokoju nie przeszkadza, tylko ciężko się poruszać między łóżkami i walizkami. Wychodzimy więc na spory balkon - po prawej mamy niewielki port rybacki, dalej - wzgórza, za którymi leży ostatni przedostatni zaplanowany cel podróży, gdzie jednak pojedziemy dopiero jutro rano. Na razie spoglądamy na bulwar pod nami. Jest niedzielny wieczór i mamy wrażenie, że do Lutraki przyjechało pół Aten i wszyscy goście właśnie spacerują pod naszym balkonem, robią zdjęcia, rozmawiają, krzyczą, bawią się. Wrzeszczą dzieci, szczekają psy, nawołują się kelnerzy z restauracji, które równym rzędem stoją po "lądowej" części bulwaru. Gdzieniegdzie jeszcze ludzie się kąpią, inni na plażowych fotelach palą coś bardzo aromatycznego, paru wędkarzy usiłuje złowić kolację, ale ryby ogłuszone hałasem chyba uciekły na pełne morze. W dodatku prawie tuż pod nami na celtyckich dudach gra jakiś Szkot, a kilkadziesiąt metrów dalej jakiś smutny Roberto wyszywa greckie kawałki na keyboardzie. Można albo się wściekać na hałaśliwy tłum, albo się do niego przyłączyć. Wybieramy drugą opcję.

Lutraki to prawdziwy kurort, niezwykle popularny w środkowej Grecji, wykorzystywany często jako miejsce weekendowych wypadów mieszkańców Aten, Koryntu i Patras. Mieszka tu na stałe ok. 11,5 tysiąca osób, ale w sezonie letnim, zwłaszcza w weekendy, liczba ta zwiększa się nawet trzykrotnie. Sławę swą miejscowość zawdzięcza źródłom geotermalnym i ich zdrowotnym właściwościom. Nazwa miasta pochodzi od greckiego słowa loutro, oznaczającego kąpiel i jest prostym tłumaczeniem z łaciny, jako że lecznicze źródła odkryli tu i spopularyzowali Rzymianie, nazywający powstałą za ich czasów osadę Thermae. Italczycy zresztą i w późniejszych czasach przyczyniali się do spopularyzowania Lutraki, zwłaszcza kiedy w 1847 r. we włoskiej prasie ukazał się obszerny materiał na temat tutejszych kąpieli i ich leczniczych właściwości. Wtedy to właśnie Włosi zaczęli tu inwestować, tworząc bazę materialną dla rozwoju uzdrowiska. Jednak w 1927 roku Lutraki zostało całkowicie zniszczone przez trzęsienie ziemi. Podczas odbudowy gruz ze zniszczonych domów został wykorzystany do budowy pięknego parku nadmorskiego koło term w zachodniej części miasta. Kolejne trzęsienie ziemi, w 1981 r. już nie miało tak dramatycznych skutków, ale i po nim trzeba było odbudowywać sporą część kurortu. Dzisiejszy kształt miasta przypomina współczesną wersję siatki Hippodamosa z Miletu, antycznego urbanisty, który usiłować projektować miasta idealne, w których ulice przecinają się pod kątem prostym, a stworzone w ten sposób działki wszystkie są niemal idealnie równe.

Dodatkowymi atrakcjami miasta były oczywiście nadmorskie położenie i doskonałe warunki klimatyczne, związane także z odgrodzeniem okolicy przez górskie pasmo Geraneia, sięgające 1351 m (szczyt Makryplagi).

Ale jak się wydaje, teraz główne atrakcje Lutraki są takie same jak w Sopocie czy Zakopanem: restauracje, sklepy, bulwar spacerowy i... tłumy ludzi, przyjeżdżające tu dlatego, że przyjeżdżają tu tłumy ludzi. Przechadzamy się między nimi i my, wstępujemy do włoskiej lodziarni, lody niedobre - sama chemia, i o zmierzchu wracamy równoległą do bulwaru ulicą Elefteriosa Venizelosa. Brudno. I tu trwa strajk śmieciarzy, ulice pokrywa warstwa czegoś lepkiego, do czego kleją się buty, jeśli już przedtem nie przykleiły się do gum do żucia. Podczas gdy Renatka przegląda sterty sukienek w jakimś butiku, ucinam sobie na zewnątrz pogawędkę z jednym ze sprzedawców (Where are you from? Poland? Oh, the wife of my friend is from Poland...), który od kilkunastu lat mieszka w Lutraki, przybył z północy Grecji, opowiada o rosnącej popularności miasta, o zawrotnych cenach działek i o rozczarowaniu, jakie sprawia mu radykalnie zmieniający się klimat. Nie, nie globalne ocieplenie, bynajmniej. Ochłodzenie: od kilku lat zimą temperatury spadają poniżej 10 stopni, a były w tym roku i takie dni, że padał śnieg. A ludzie ani domy nie są na to przygotowani... Opowiadam mu o klimacie Zakopanego, podziwia, ale chyba się nie przeprowadzi.

Wracamy do hotelu, czyścimy buty z gum do żucia i siadamy na balkonie. Dudziarz się poddał, rozmawia teraz z przechodniami, pianista śpiewa coraz smutniej, na bulwarze robi się dość przestronnie - widać passanci wsiadają do samochodów i wracają do domów. Słońce przepięknie zachodzi nad dalekim cyplem wybiegającym z gór Geraneia w głąb Zatoki Korynckiej. To właśnie tam pojedziemy jutro, by odkryć miejsce, które na mapach nosi bliską mojemu sercu nazwę Ipanema.

 

 

26 czerwca 2017. Siadamy do śniadania dość wcześnie, oczywiście na balkonie, i widzimy, że w nocy wymiotło niemal wszystkich ludzi.  Bulwarem przemykają pojedynczy joggingowcy, na portowym molo moczy kije kilku wędkarzy. Wyjeżdżamy w kierunku zachodnim i zatrzymujemy się przy dawnych termach. Bardzo pięknie wygląda wodospad, malowniczo spływający po skalnej ścianie koło obmurowanego ujęcia term. Naprzeciwko jest niewielki park - właśnie ten zbudowany na gruzach po trzęsieniu ziemi. Wspinamy się potem samochodem coraz wyżej serpentynami poprowadzonymi na zboczach Geranei, zjeżdżamy w dół i objeżdżamy spore (przeszło 8 hektarów) jezioro Vouliagmenis, słynne z tego, że są tu wspaniałe warunki do wypoczynku, jako że akwen ten tworzy zarówno dostająca się tu woda morska, jak i potoki ze źródeł geotermalnych w pobliskich górach. Woda przez cały rok, nawet zimą ma temperaturę ok. 22-25 st. i uważana jest za doskonały środek leczniczy przy schorzeniach reumatycznych - zawiera jody sodu, potasu, litu, amonu, żelaza, rozmaite chlorki i jodki, a nawet sole radowe. Żyją tu zwierzęta i rośliny wód ciepłych, a nawet rybki Garra Rufa, nazywane doctor Fish, które wykorzystywane są w popularnych ostatnio w rozmaitych kurortach fish spa, czyli miejscach, gdzie za opłatą ludzie dają się obgryzać przez stworzonka, usuwające im zrogowaciały naskórek, brr... Aha, jezioro jest własnością prywatnej spółki, eksploatującej geotermię w okolicach Lutraki i wstęp na jego teren jest płatny: 9 € w dni powszednie, 10 € w weekendy, 6 € dla dzieci. Są tu też ogromne i wciąż niedokładnie przebadane jaskinie podwodne o długości przekraczającej 3 km. Samo jezioro zresztą powstało dopiero ok. 2 tysiące lat temu jako skutek zawalenia się ogromnej groty. Głębokość akwenu dochodzi do 40 m. Szeroki na 6 m kanał odprowadza nadmiar wody do morza.

Zaraz za jeziorem pokazują się drogowskazy do Ipanemy. I rzeczywiście dojeżdżamy tam w kilka minut. Rozczarowanie... Nie Ipanema, tylko Ypanema, no ale to jeszcze można zrozumieć, tak czasem transkrybuje się grecki ypsilon. Po drugie - to nie jest żadna miejscowości, tylko nazwa plaży. A dokładniej - nazwa baru plażowego, obok którego stoją leżaki i parasolki pokryte zeschłymi liśćmi, jak w Egipcie. Plaża jest kamienisto-szutrowa. I w ogóle nie jest to plaża morska: cały czas jesteśmy nad jeziorem Vouliagmenis...

"Moja" Ipanema to oczywiście Ipanema brazylijska - jedna z dwóch najbardziej znanych (obok Copacabany) plaż w Rio de Janeiro. To miejsce akcji jednej z najpiękniejszych piosenek jakie znam - The Girl from Ipanema, w portugalskim oryginale Garota de Ipanema. Muzykę do niej napisał w 1962 r. Antonio Carlos Jobim, słowa Vinicius de Moraes. Najlepsza wersja to ta, którą śpiewała Astrud Gilberto w duecie ze swym mężem João Gilberto, z Jobimem przy fortepianie i Stanem Getzem na saksofonie oraz Joe'm Banana na bębnach. Dziewczyna z Ipanemy istniała naprawdę - muzą dla twórców piosenki była brazylijska modelka Heloiza Eneida Menezes Paes Pinto, spotykana przez Antonia Carlosa Jobima w kawiarni i na plaży Ipanema. Miał żonę i dwójkę dzieci, chciał się rozwieść i ożenić z nią, został odrzucony, ale zostali przyjaciółmi, a nawet "Tom" - jak go nazywano - Jobim był świadkiem na ślubie Helô z Fernando Pinheiro. A piosenka, w której została uwieczniona jako tall and tan and young and lovely, the girl from Ipanema goes walking... była zdaje się najlepszym prezentem ślubnym. O tym, że to jest też jedna ze światowych marek butów, spośród których najbardziej znane są tzw. ipanemki, niekiedy zwane brazylijkami, lub greczynkami, a w Polsce nie wiedzieć czemu - japonkami nawet nie chcę myśleć....

 

Dziewczyna z Ipanemy, czyli Heloiza Eneida Menezes Paes Pinto (z prawej z córką)

 

A dla mnie dziewczyną z Ipanemy jest wymyślona całkowicie bohaterka mojej powieści z 2003 r. pod tym właśnie tytułem. No, może nie całkiem wymyślona, tylko skonstruowana jako patchwork z kilku postaci realnych i kilku wyobrażeń nierealnych. Ale byście się zdziwili, gdybym tu zamieścił kilka fotografii inspiratorek tej powieści! Historia tytułu to materiał na niewielkie opowiadanie - na razie wystarczy jak powiem, że odszukałem w Los Angeles spadkobierców Jobima oraz właścicieli praw do tekstu, nakorespondowałem się, zaprzyjaźniłem... A wszystko to po to, żeby uzyskać zgodę na wykorzystanie tego tytuły w swojej powieści.

Hi Maciek: Nice to hear from you. Here the spring starst to show how beautiful is to have some color arouns the house. My kids are home for the college springbrake, ao I am not that busy with work but enjoying their company. The publisher for this song with English lyrics are Gimbel Group and Universal Music Publishing. You have to request permission to them, later they will ask for our approval as the heirs of the writers. Kindest regards, Christina. Potem zakolegowałem się z następną panią, tym razem z Universalu, wymieniałem maile - zawsze uprzejme - wypełniłem dwustronicowy kwestionariusz, opowiedziałem o objętości, nakładzie i treści książki - a mój wydawca, Marek Kustra z "Interfartu" czekał z drukiem okładki. Po czym dowiedziałem się, że jak najbardziej mogę tytuł wykorzystać, ale wciąż się upewniałem, żeby być w porządku i wreszcie 2 maja 2003 dostałem maila: You are OK to use the song title only. Best, Wendy. I dodatkowe wyjaśnienie, że tytuły nie podlegają ochronie prawa autorskiego...

No więc, Ypanema to jednak nie Ipanema, choć dziewczyna może by się i odpowiednia znalazła, jak by dobrze poszukać. Plaża powoli się zaczyna zapełniać, w barze smażą souvlaki, których zapach miesza się z zapachem kawy, z pewnością brazylijskiej. Nie korzystamy. Odpalamy auto i jedziemy dalej w głąb Akrotirio Irajon, co mi się śmiesznie tłumaczy jako Półwysep Herski. Bo Perechora to miejsce, gdzie było ważne sanktuarium żony Zeusa Hery, wybudowane w tzw. wiekach ciemnych, po inwazji doryckiej, prawdopodobnie w IX w. p.n.e. i funkcjonowało do inwazji rzymskiej w 146 r. Dramatopisarz Eurypides tutaj właśnie lokuje miejsce, gdzie bohaterka jego tragedii Medea pogrzebała zamordowane przez siebie swoje i Jazona dzieci. Według Strabona w sanktuarium działała też lokalna wyrocznia. Zatrzymujmy samochód na niewielkim parkingu ponad terenem wykopalisk, w pobliżu kultowej fontanny Hery, która była elementem systemu wodnego sanktuarium, w którym działały m.in. obszerne cysterny i akwedukt, prowadzący wodę do rytualnych basenów.

A więc, po kilku wizytach u Zeusa oddaliśmy też hołd jego żonie, więc możemy jechać dalej. Wracamy do Lutraki, ale nie wstępujemy do naszego "Excelsioru", tylko jedziemy dalej, spiesząc się, żeby zdążyć w pewne miejsce przed 11-tą. Ulicą Posejdona prowadzącą z Lutraki do Koryntu dojeżdżamy do Kanału i zatrzymujemy się w niewielkim korku przed wjazdem. Tędy przejeżdża się ponad kanałem na Peloponez. Zazwyczaj - ale nie teraz. Bo właśnie wybiła 11-ta i mamy czerwone światło, jako że teraz przez kanał przejeżdżać będą statki. Nasz most znika nam z oczu, a w jego miejscu widzimy po chwili spory jacht, wprowadzany do kanału przez holującą go motorówkę. Most zniknął - bo został zatopiony. To jakby przeciwieństwo mostu zwodzonego - konstrukcja zanurza się na głębokość 8 metrów i nad nią przepływają statki. Na Kanale Korynckim są dwa takie miejsca - ten most, który teraz widzimy, od strony Zatoki Korynckiej, czyli Morza Jońskiego i drugi, w rejonie Isthmiii, od strony Zatoki Sarońskiej, czyli od Morza Egejskiego. Ruch na kanale jest oczywiście wahadłowy: przez mniej więcej kwadrans statki od zachodu wpływają do kanału, potem most się podnosi, a za pewien czas to samo powtórzy się z drugiej strony. W międzyczasie podpływające statki ustawiają się w kolejce, czekając na swoje zielone światło. Przepłynięcie przez Kanał trwa ok. 25 minut i kosztuje - w zależności od wielkości jednostki - od 50 do kilkuset euro, a czas oczekiwania może wynieść nawet 5 godzin.

Nasz most się podnosi i wraca na miejsce, ociekając wodą, podobno niekiedy trzepocą się na nim wyciągnięte z wody ryby. Przejeżdżamy jednak bez takich atrakcji i znów jesteśmy na Peloponezie. Dość szybko udaje się pokonać ulice miasta, wypadamy na drogę ekspresową w kierunku Kalamaki, ale zaraz z niej zjeżdżamy za drogowskazem, prowadzącym do Starego Koryntu (Archaia Korinthos). Podjeżdżamy na spore wzgórze i stajemy na zatłoczonym parkingu koło kasy biletowej. Kilkanaście autokarów wycieczkowych, kilkadziesiąt samochodów pokazuje nam to, czego możemy się spodziewać na terenie jednego z najpopularniejszych zabytków Peloponezu. Ale obszar Starego Koryntu jest tak duży, że cały ten tłum rozchodzi się po okolicy i w zasadzie nie przeszkadza w swobodnym podziwianiu tego, co pozostało z jednej z największych aglomeracji starożytności - antyczni kronikarze zanotowali, że w -400 r. w rejonie Koryntu mieszkało ok. 90 tysięcy osób, prawdopodobnie najwięcej w całej Helladzie. Przyczyniły się do tego doskonałe warunki klimatyczne oraz komunikacyjne, a także wielkie znaczenie strategiczne: Stary Korynt (położony pięć kilometrów na południe od współczesnego miasta) usytuowany jest w połowie drogi miedzy Atenami a Spartą, na blisko 100-metrowym wzgórzu, skąd można było doskonale kontrolować jedyną lądową drogę między Grecją właściwą a Peloponezem, przebiegającą wówczas przez Przesmyk Koryncki.

Wykopaliska w tej okolicy i odkryte w ich trakcie fragmenty ceramiki świadczą o tym, że wzgórze było zamieszkiwane już od ok. -6500 r., Jednak przed epoką mykeńską opustoszało i ponownie zostało zasiedlone ok. -900 r., prawdopodobnie jako skutek inwazji Dorów. Ale analiza filologiczna niektórych nazw wskazuje na ich przeddoryckie pochodzenie (jak samo słowo Korintos, co miało się odnosić do imienia jednego z potomków boga słońca - Heliosa). Być może więc w okresie mykeńskim był tu jakiś ośrodek władzy lokalnej zależnej od Myken, a badacze wspierają się tu Homerem, który w Iliadzie pisze, iż Koryntianie walczyli pod Troją pod bezpośrednim zwierzchnictwem Agamemnona. Ale Homer tworzył to w wieku VIII p.n.e., kiedy Korynt już istniał... Z kolei plotkarski Pausaniasz opowiada, że w czasach pierwotnych kłótni między bogami, tutaj właśnie miał być rozstrzygnięty spór o władzę między Heliosem a Posejdonem, czyli między Słońcem a Morzem. W efekcie Posejdon dostał we władanie Przesmyk Koryncki, a Helios - Akrokorynt, czyli wysokie na przeszło 500 m wzgórze na południe od Koryntu, z akropolem i potężną twierdzą wzniesioną przez Krzyżowców, wykorzystywaną potem przez Wenecjan i Turków. Samo miasto Korynt, leżące między tymi dwiema potęgami - korzystało z poparcia obydwu bogów...

Pierwsi historyczni władcy Koryntu wywodzili się z plemion doryckich. Do największego znaczenia w tamtym okresie (VII-VI w. p.n.e.) doszedł Korynt za panowania Kypselosa i jego syna Periandra, który był uważany za jednego z siedmiu największych antycznych mędrców Grecji, choć podobno był też okrutnym tyranem, szafującym morderstwami zarówno wśród swych mądrych współpracowników, jak nawet wobec najbliższej rodziny. To za jego czasów zbudowano rampę, po której - za opłatą - przeciągano statki przez Przesmyk Koryncki. Periander przekształcił Korynt w wielkie centrum handlowe, wybudował solidny port, a także rozwijał stosunki handlowe z licznymi greckimi osadami na wschodzie i zachodzie m.in. z Miletem i Lidią, utworzył korynckie kolonie w Albanii (Durres i Fier), w sycylijskich Syrakuzach, podbił Korfu i Epidauros, był też współzałożycielem greckiej kolonii w egipskim Naukratos. Jego ojciec wybudował większość doryckich świątyń Starego Koryntu. W późniejszych latach Korynt lawirował między Spartą i Atenami, sprzymierzając się z jedną lub drugą potęgą, i gromadząc bogactwa tak w czasie wojen, jak i pokoju - głównie poprzez handel i inne źródła zarabiania pieniędzy. Była wśród nich m.in. wielka świątynia Afrodyty, wybudowana między VII a IV w. p.n.e. i funkcjonująca aż do czasów wczesnochrześcijańskich, która w czasach największej prosperity zatrudniała przeszło tysiąc "świętych prostytutek", nazywanych heterami. Podobno Korynt wprowadził dla kapitanów zawijających do jego porty statków obowiązek oddawania czci (i pieniędzy) Afrodycie i jej kapłankom... Stąd zresztą wywodzi się określenie "córy Koryntu".

Inne określenie związane z Koryntem w zasadzie ma z tym miastem niewiele wspólnego. Chodzi o tzw. porządek koryncki, szczególnie wyróżniany przez budowę ozdobnych kolumn. Najstarszy przykład stylu zwanego korynckim odnaleziono w świątyni Apolla w Bassai w Mesenii, oraz w Asklepejonie w Epiduros. A rzymski pisarz Witruwiusz (ten od wymierzania proporcji w budowie człowieka, co zainspirowało Leonarda da Vinci do narysowania "człowieka witruwiańskiego") napisał w I w. p.n.e., że styl koryncki wynalazł architekt i rzeźbiarz Kallimach w IV w. p.n.e. Ateńczyk zresztą. A największymi propagatorami stylu korynckiego byli Rzymianie.

Jeszcze inny obcokrajowiec przysporzył Koryntowi sławy - to święty Paweł, który podobno przyjechał tu pierwszy raz w 51 lub 52 r. i mieszkał w Koryncie przez półtora roku, założył tutejszy kościół chrześcijański i zdobył dla niego pierwszych wyznawców i to do nich pisał swoje Listy do Koryntian, wysłane z Efezu i Macedonii i włączone do kanonu listów apostolskich. Korespondencja podobno obejmowała jeszcze dwa pisane kazania i napomnienia, ale listy te zaginęły lub usunięto je z Nowego Testamentu. Z kolei podczas następnego (drugiego lub trzeciego) pobytu Pawła w Koryncie, apostoł tutaj napisał słynny List do Rzymian.

Potem historia Koryntu potoczyła się tak, jak i innych dużych miast greckich. Został włączony do Cesarstwa Bizantyjskiego, próbował go podbić sycylijski król Roger, ale tylko uprowadził stąd wielu jeńców, po IV krucjacie miasto stało się częścią frankijskiego Księstwa Achajskiego, na przełomie XIV i XV w. przechodziło z rąk Bizancjum w ręce Turków otomańskich i z powrotem, wreszcie zostało podbite przez Stambuł. W czasie greckiej wojny wyzwoleńczej Turcy zniszczyli je tak bardzo, że nie próbowano tu usytuować stolicy nowego państwa, tylko, jak już wiemy, znalazła się ona w Nafplio. W 1858 r. Stary Korynt został ostatecznie unicestwiony  przez fatalne trzęsienie ziemi (kolejne już na tym terenie na przestrzeni kilkuset lat), skutkiem czego było powstanie Nowego Koryntu kilka kilometrów dalej na północny wschód.

Przed kasą ruchu specjalnie dużego nie ma (bilet normalny 8 €, ulgowy 4 €), nawet jakiś mały piesek spokojnie śpi przed kontuarem, nie niepokojony przez zwiedzających. Głaszczemy go odruchowo, wspominając pozostawiona w kraju kochaną Roksankę, pani w kasie chce nam go oddać za darmo, mówimy, że może go weźmiemy, jak wrócimy ze zwiedzania. Jestem tu już drugi raz i podobnie jak poprzednio - największe wrażenie robi na mnie zajmująca centralne miejsce dorycka świątynia Apolla, pozostałości po agorze i oczywiście doskonale zachowane przybytki sztuki - teatr i rzymski odeon. W ogóle, rzymskich pozostałości jest tu sporo i, co oczywiste, są zwykle lepiej zachowane niż greckie. Jedno z pomieszczeń przeznaczone zostało na muzeum - niewielkie, ale dobrze eksponujące odnalezione tutaj drobne zabytki.

Siadam na krzesełku świątyni Apolla i po chwili przebiega koło mnie mały piesek, ten spod kasy, a potem spokojnie podchodzi jego mama, dość starszawa suka. Kalimera, mówię, chaire! Macha ogonem, wiadomo, grecki pies. Ale nie umiem rozmawiać po grecku, zwłaszcza z psem. C'mon, sit down - próbuję po angielsku. Siada, widać oblatana w kontaktach z turystami. Chodź tu, nie bój się - mówię po polsku. Podchodzi, podstawia grzbiet do głaskania. Z psem człowiek zawsze się dogada. Wiadomo, to przecież nie człowiek.

 

 

Postanawiamy nie wracać na razie do Lutraki - dzień jeszcze młody, jesteśmy na Peloponezie, a z kąpielą na Ipanemie nam zdecydowanie nie wyszło. Żeby jakoś zamazać tę porażkę - decydujemy się zamknąć nasz Peloponez klamrą: jedziemy z powrotem do Tolo. Tym razem nie wjeżdżamy do centrum, bo plaża przy naszym dawnym hotelu była prywatna, hotelowa, a my już nie jesteśmy gośćmi. Stajemy po prostu przy ulicy, odnajdujemy najbliższe zejście do morza i rozkładamy się na leżakach, za które nikt nie chce od nas pieniędzy - może jest to plaża miejska, a może po prostu jest już dość późno i - tak jak kiedyś mieliśmy na Rodos - od pewnej godziny nie opłaca się już pobierać opłat. Jest tu trochę gorzej, niż koło hotelu - plaża to wąziutki i dość brudny pasek ciemnawego żwirku, obok teren dmuchanych zabawek w wodzie, pełen wrzeszczących dzieci, ale morze jest nadal ciepłe, dno łagodnie opadające w głąb, z pięknym drobnym piaseczkiem... Tylko pogoda najwyraźniej się psuje: gdzieś daleko nad Morzem Egejskim się błyska, nachodzą chmury i zrywa się wiatr. Nie poopalamy się, to pewne, ale wytrzymujemy przeszło dwie godziny, po czym idziemy na kolację - do tej samej "Panoramy" co poprzednio, tylko siadamy w głównej sali, na poziomie ulicy - z pięknym widokiem na morze. Żegnamy Peloponez.

W Lutraki jesteśmy po siódmej wieczór. Po bulwarze przechadza się już niewielu gości, pan na keyboardzie gra znowu i znowu na smutno. Słońce zachodzi wciąż jeszcze o dziewiątej - to kolejny z dni, w których lato, które dopiero co przyszło, nie umie się jeszcze zdecydować, czy już zacząć skracać dzień, czy zrobić to dopiero za dzień - dwa. Pakujemy się, nastawiamy budziki na trzecią w nocy i otwieramy ostatnie wino - znów jest to doskonały grecki syriah.

 

 

Przed świtem autostrada do Aten jest niemal pusta, ale i tak droga się ciągnie. Na lotnisko Elefteriosa Venizelosa zajeżdżamy jednak bez kłopotów. Te zaczynają się później: mamy zostawić wypożyczony samochód na parkingu C, który odnajdujemy z trudem, Michał wjeżdża na jedno z nielicznych wolnych miejsc, wypakowujemy rzeczy. I co dalej? Nie wiemy, gdzie mamy się podziać, gdzie jest nasz terminal, nic. Informacji brak. Ale wreszcie zauważamy, że przez wszystkie parkingi jeździ autobus, zatrzymujący się co kilkadziesiąt metrów na przystankach. Kombinujemy, że jedzie na lotnisko, i to na departure, a nie arrival. A to w Atenach są dwa różne porty lotnicze. Dociągamy walizki do najbliższej wiaty, niebawem podjeżdża autobusik, na szczęście nie pusty, okazuje się, że jest darmowy. Upewniam się, że słowo departure nie jest panu kierowcy obce, bo kiwa głową - ufamy, że nie zawiezie nas pod Akropol... Ale nie, jest OK. Mamy nawet sporą nadróbkę czasową. Znów pokonujemy kilometry przez hale bez ławek, znajdujemy w końcu wszystko co trzeba, ustawiamy się do checkingu, odprawiamy się, czekamy na boarding, startujemy. Znów przemiła obsługa i komfortowy lot Aegean Airlines. Za chwilę Kraków.

 

 

 

 

Dziękuję za wspólną jazdę.