Spis treści

Poprzedni odcinek

Maciej Pinkwart

Siódmy krąg

 

(Odcinek 7)

 

Dworzec był pełen. W poczekalni stał długi stół, zrobiony z prostych desek umieszczonych na drewnianych kozłach, pokryty grubą ceratą. Stało na nim kilkanaście misek, plastikowe talerze z rybami, koszyki chleba i woda mineralna. I opłatki. Wokół siedziało przeszło dwadzieścia osób – brudnych, nieogolonych mężczyzn w kurtkach i swetrach i brzydkich kobiet, okutanych chustami, w podartych jesionkach. Krzątał się wokół nich ksiądz, którego znałem, bo uczył religii w liceum córki. Kłóciła się z nim bez końca o interpretację pisma i dogmatów. Mówiła, że chce iść na teologię, żeby zostać księdzem, kiedy już Watykan się zgodzi na kapłaństwo kobiet. Było to równie prawdopodobne jakby mówiła, że zostanie matematykiem. W tej sprawie na szczęście Watykan się nie wypowiadał. Chciała po prostu uzasadnić swoje kłótnie. Ksiądz ją lubił. Był świętym człowiekiem. Teraz prowadził wigilię dla bezdomnych.

Stanąłem pod ścianą. Byłem za dobrze ubrany, za bardzo ogolony, no i nie byłem bezdomny – miałem 3-pokojowe mieszkanie w mieście, obecnie zajmowane przez moją żonę i córkę i dom letni, obecnie nie zajmowany przez nikogo, bo uciekł mi ostatni autobus. Siadłem pod ścianą, jak podróżny, czekający na pociąg. Zmęczony, zacząłem drzemać. Zauważył mnie ksiądz, podszedł i poprosił do stołu. Przysiadłem się, ktoś podał mi opłatek i życzył wszystkiego najlepszego.

- I żebyś odzyskał dom...

I tym gronie było to życzenie jak najbardziej na miejscu. Uściskałem nieznajomego, po czym dyskretnie sprawdziłem, czy jeszcze mam portfel. Miałem, ale przypomniałem sobie, że w tym portfelu najcenniejszą i prawdę powiedziawszy – jedyną rzeczą, jaką miałem, była fotografia żony i córki. Pieniędzy nie miałem – wydałem wszystko na drobiazgi jubilerskie i bambus, który miał nam przynieść szczęście. Jak na razie, odnosiłem wrażenie, że inwestycja była nietrafiona.

Po jedenastej, kiedy wszyscy zaczęli trochę przysypiać, ksiądz poszedł do domu. Kolędy zamilkły, bezdomni ułożyli się na ławkach, przedtem zlikwidowawszy stół wigilijny. Patrol policji wszedł po cichu i nie zrobił na nikim większego wrażenia. Ponieważ nie wyglądałem na bezdomnego, wiec to właśnie mnie poprosili o dokumenty. Nie miałem, ale dowódca zauważył, że już drugi raz tego dnia się spotykamy. Opowiedziałem im, że uciekł mi ostatni autobus i jeszcze ponad godzinę muszę czekać na pociąg, w dodatku nie mam pieniędzy na bilet.

- Wie pan co... – zastanowił się kapral, który kończył u mnie kurs komputerowy – spokojnie jest, Wigilia... To my tu mamy radiowóz, podrzucimy pana, co będzie pan w święto tłukł się pociągiem na gapę, i potem jeszcze piechotą...

Popatrzyłem na niego, zdziwiony.

- No wie pan, w Wigilię to nawet policja mówi ludzkim głosem... - wytłumaczył mi.

Przypomniało mi się to samo powiedzenie sprzed paru godzin i zacząłem wyobrażać sobie, jak to przebiegła dalej Wigilia w moim domu, pierwsza beze mnie. Odwróciłem się i wytarłem nos.

- Zimno dzisiaj, chyba katar złapałem.

- To jedziemy, w domku pan się wyleczy.

Żeby nie komplikować, nie wspominałem mu, że w domku, w którym nie było mnie prawie cały dzień, temperatura pewno nie przekracza plus 5 stopni. W drugim domu, w którym nie dokończyłem wigilii, grzeją co prawda kaloryfery, ale i tam raczej bym się nie ogrzał. Pojechaliśmy.

Po dziesięciu kilometrach na poboczu zaśnieżonej szosy zobaczyliśmy unieruchomiony samochód i machającą na nas sylwetkę ludzką. Kapral dał po hamulcach, trochę nas zarzuciło, ale opanował wóz. Obok policyjnego poloneza pojawiła się kobieca sylwetka z mocno niepewną miną.

- Panowie, nie mogę jechać dalej, od godziny tu macham. Chyba benzyny mi zabrakło...

Policjanci spojrzeli na siebie.

- Nie zatankowała pani?

- Stacja nieczynna, a ja od paru dni na rezerwie. No i zabrakło.

- I nikt pani nie pożyczył? nikt się nie zatrzymał?

Wzruszyła ramionami.

- W Wigilię? Nikt nie pożyczy, to przynosi pecha. Zresztą wszyscy się spieszyli na święta.

- Już po północy, dolejemy... Tylko dla formalności, dokumenty pani proszę.

Zdjęła kaptur, podczas gdy kapral oglądał jej prawo jazdy. Dwaj pozostali policjanci dolewali jej benzyny z kanistra. I wtedy ją poznałem. Kapral oddał jej dokumenty i zasalutował.

- Pani sędzia powinna mieć mały kanisterek ze sobą, to nie zajmuje dużo miejsca, a w takich sytuacjach pomaga. A skąd to o tej porze?

- Na Wigilii byłam, u rodziców...

Wysiadłem z radiowozu.

- Podrzucisz mnie jeszcze raz?

Po pierwszej byliśmy na miejscu. Siedzieliśmy w grubych swetrach przy kominku, podgrzewając się piecykiem gazowym i czerwonym winem. Opowiedziałem jej o Wigilii.

- Może nie powinnam tego słuchać, w końcu prowadzę twoją sprawę. Co więcej, uważam, że ona, twoja żona, ma dużo racji. W końcu sama jestem po rozwodzie. Ale jednego nie rozumiem. Dlaczego ty tu siedzisz, a nie w swoim skądinąd mieszkaniu? Dopóki sąd nie postanowi inaczej, masz do niego takie samo prawo, jak ona. Może cię nie wpuścić do łóżka, ale do domu musi. Nawet jakby zmieniła zamki, to masz prawo wejść z policją. W końcu masz tam swój pokój, nie?

Zastanowiłem się. Jakoś nie wyobrażałem sobie siebie, wyważającego drzwi we własnym mieszkaniu przy pomocy policji.

- Wiesz... Ja tak nie lubię się kłócić!

Zasnęliśmy, gdy już świtało.

 

*

 

Mogłoby się wydawać, że zostawszy samemu w domku na wsi będę umierał z nudów i tęsknoty za tymi, których kochałem, a którym w końcu okazałem się niepotrzebny. Tak kończą się wszystkie nie oparte na faktach mity – konfrontacja z rzeczywistością ujawnia ich najsłabsze punkty. W tym przypadku moje wyobrażenie o sobie jako kimś kochającym i kochanym szeroko i powszechnie diabli wzięli raz na zawsze po kilku pierwszych dniach, kiedy to okazało się, że nikt do mnie nie dzwoni, nikt nie odczuwa potrzeby spotkania ze mną. A miałem tyle wolnego czasu i tyle wolnego miejsca! No i nikt mnie nie kontrolował, nie stał za drzwiami, nie sprawdzał, nie obserwował, co robię! Nikt...

Ja też nie bardzo miałem do kogo dzwonić i nie miałem jak się użalać na swoją sytuację. W końcu, sam byłem jej winien i po prostu ponosiłem konsekwencje swojego postępowania. Gdy się gra, trzeba liczyć się z ewentualnością przegranej i konsekwencjami tego faktu. Zadzwoniłem kiedyś do syna, prosząc go, żeby porozmawiał ze swoją matką. Liczyłem, że jako dorosły człowiek będzie umiał docenić, co dla niego może znaczyć trwałość rodziny. Nie zrozumiał mnie.

- Przecież nie umieramy, nie? Mogę kontaktować się i z tobą i z mamą, nie? Nie zabroni mi tego, nie? A poza tym najwyraźniej się wam nie układało, to chyba tak jak teraz jest lepiej, nie?

Zgodziłem się dla skrócenia rozmowy. W końcu szło to z mojej komórki. Nie umiałbym zresztą wytłumaczyć, że z tym układaniem i nie-układaniem to nie jest tak prosto.

Z wolnym czasem na ewentualne życie towarzyskie to też nie było tak. Nigdy przedtem nie zdawałem sobie sprawy, że proste czynności życiowe, gdy trzeba je wykonywać codziennie, będą aż tak nużące. No, bo gdy znajomi przyjeżdżają w niedzielne popołudnie i dumny gospodarz domku letniskowego rozpala dla nich pod stodołą grilla, to wszyscy się bardzo cieszą, z gospodarzem na czele. Ale gdy tego grilla trzeba rozpalać codziennie, żeby nie dostać zapalenia płuc, oszczędzając przy tym węgiel i bez podpałki, w dodatku na dworze jest minus dwadzieścia i żeby się dostać do stodoły po drewno, trzeba odszuflować ze śniegu dwadzieścia metrów ścieżki, a każdy ruch powoduje zadyszkę – to już nie jest takie radosne.

I ten codzienny survival zajmuje strasznie dużo czasu. Tak, że na tęsknotę i smutek zostaje już tylko tych kilka minut przed zaśnięciem, kiedy już człowiek przestaje się trząść z zimna pod lodowatą kołdrą, a wypity na rozgrzewkę koniak jeszcze nie skleja powiek.

Po świętach, których nie zaliczyłbym do specjalnie udanych, nadeszły spokojniejsze dnie. Słońce pokazywało się coraz częściej i na coraz dłużej, w przeciwieństwie do pługu śnieżnego, w efekcie czego droga przez wieś stała się przejezdna. Autobusy i mikrobusy jeździły w miarę regularnie, wystarczyło tylko złapać odpowiedni rytm i dało się żyć. Pobudka o 5.30. Niezbędne czynności życiowe i gospodarskie, staranne zamknięcie drzwi i wszystkich kłódek i można było już iść na przystanek, na autobus o 7.15. Przyjeżdżał zwykle o 7.30, po godzinie był już na dworcu w mieście. Przez ten czas można było podrzemać, albo przeprowadzić niezobowiązującą rozmowę z sąsiadem - rzadziej sąsiadką - na temat pogody, ostatnich nowości telewizyjnych czy dowcipów. Z tego wszystkiego najmocniej czułem się w pogodzie. Telewizyjnych wiadomości nie oglądali moi sąsiedzi, biorąc wiedzę o świecie z zupełnie innych źródeł, ja nie oglądałem seriali, a miejscowych dowcipów nie bardzo rozumiałem. Zresztą w turkocącym mikrobusie, mającym na liczniku co najmniej 300 tysięcy rozmawia się w ogóle słabo, a pointy wypadają na wybojach.

Na dworcu śniadanie w barze, golenie i mycie w toalecie, gdzie była ciepła woda i marsz do firmy. O 18 zaczynałem wracać do domu. Z powodów zasadniczych nie mogłem brać udziału w szkoleniach, organizowanych przez firmę wieczorem. Eksperyment z dojeżdżaniem nocnym nie powiódł się nawet w Wigilię. Żona trochę sarkała, ale kiedy powiedziałem, że w takim razie będę nocował w domu, który ona nazywała swoim domem – przestała. Powiedziała, że musi to rozwiązać inaczej. Myślałem, że chodzi o siatkę zajęć kursowych. Myliłem się.

Zaraz po świętach udało mi się załatwić założenie osobnego konta, na wszelki wypadek w innym banku. Przed grudniową wypłatą przyniosłem zostawić w sekretariacie upoważnienie do przekazywania moich poborów na to właśnie konto. Sekretarka, która jak wszyscy w firmie wiedziała jak sprawy się mają, popatrzyła na mnie uważnie i spytała:

- Jesteś pewien, że dobrze robisz?

- Muszę mieć z czego żyć – wzruszyłem ramionami.

- Obyś miał! – schowała papierek. Życzyła mi dobrze, najwyraźniej. Przegapiłem to.

W styczniu rozpoczynaliśmy organizację kursu dla jakichś organizacji rolniczych. Miałem zakontraktowane wykłady na temat kilku programów, których obsługa była potrzebna rolnikom jak dziura w młockarni, ale grantodawca z Unii Europejskiej tego wymagał. Miałem też zlecenie na opracowanie specjalistycznej bazy danych dla Miejskiego Ośrodka Kultury, więc liczyłem na większą gotówkę i nie chciałem do niej wspólników. Zwłaszcza, że znajoma z punktu dilerskiego fiata zaproponowała mi na korzystne raty kupno używanego seicento. Raty były tym korzystniejsze im więcej wpłaciłbym na dzieńdobry. Własny samochód rozwiązałby połowę moich kwestii życiowych.

Parę dni po Nowym Roku po powrocie z pracy zastałem w skrzynce pocztowej awizo na list polecony. Miałem go odebrać na poczcie w mieście.

Listonosz w naszej wsi na co dzień był pracownikiem poczty w mieście. To znaczy, miedzy 8 a 16 pracował jako magazynier Urzędu Pocztowego, po czym brał torbę przesyłek do nas i wieczorkiem roznosił. Ubrałem się i poszedłem do niego, licząc, że skoro mnie nie zastał, to list ma przy sobie. Mieszkał na drugim końcu wsi. Siedział i oglądał telewizję. Listu nie miał.

- W ogóle go nie wziąłem, wiedziałem, że pana nie będzie, bo widziałem, że pan przechodził koło poczty, kiedy ja już wyjeżdżałem do domu. Więc wróciłem i zostawiłem w okienku. Pan sobie odbierze jutro jadąc do pracy.

Nie rozumiałem.

- A nie pomyślał pan, że ja tu przyjdę odebrać?

- I tak nie mógłbym panu wydać, bo zostawiłem awizo. Na nim jest napisane, że pan musi sobie odebrać na poczcie. To zostawiłem na poczcie. A tak, jakbym panu teraz dał, to jutro mógłby pójść na pocztę i zażądać listu, który by pan już wcześniej odebrał. I poczta by miała przeze mnie problem. Prawda, proszę pana?

Rozumowanie było prawidłowe. Choć po co miałbym próbować odbierać list już odebrany tego nie wiedziałem. Listonosz też nie wiedział, ale wolał się zabezpieczyć. Odebrałem idąc rano do firmy. Było to wypowiedzenie umowy o pracę. Zapisałem się na rozmowę do żony na najbliższy wolny termin, czyli na popołudniu. Uważałem, że jest zdecydowanie nie fair przekładanie spraw osobistych na zawodowe. Przyjęła mnie w obecności swojego adwokata, który był także radcą prawnym firmy.

Nie przywitałem się.

- Nie możesz mnie zwolnić bez powodu, niczego złego nie zrobiłem dla firmy. Wiesz, jakim ważnym działem kieruję!

Kierowałem działem szkolenia i do mnie należało organizowanie działania firmy na zewnątrz. Współpracowaliśmy z Urzędem Zatrudnienia robiąc kursy dla bezrobotnych, instruowaliśmy pracowników większości komputeryzujących się firm, szkoliliśmy nauczycieli i osoby prywatne. To przynosiło firmie największe zyski. Powiedziałem to. Adwokat sięgnął do teczki.

- Pana informacje są nieaktualne. Po Nowym Roku podjęliśmy decyzję o reorganizacji firmy. Dział szkolenia ulega likwidacji. Jego kompetencje przejmą poszczególni pracownicy. W związku z tym dla pana miejsca w firmie już nie ma. Być może kiedyś...

- Ale przecież byłem nie tylko kierownikiem, pracowałem jako programista...

- Twoje zlecenia przejmie Tomek – wyjaśniła moja żona - A poza tym, z tym nie robieniem niczego złego... Mam na ten temat inne zdanie. Nie chcę już tego przedłużać, ale czy wykorzystywanie miejsca pracy i służbowego sprzętu do celów prywatnych nie jest czymś nagannym? Wiesz dobrze o czym mówię!

Wiedziałem. Kilkakrotnie zauważyła, jak rozmawiałem na Gadu-Gadu, pisałem też e-maile do prywatnych osób. Pewno nie miałaby pretensji, ale zazwyczaj zauważała tylko to, że gdy ona wchodziła do pokoju, ja klikałem na opcję “Wyślij” i list znikał. Interpretowała to jako ukrywanie korespondencji ze strachu przed nią. Myślała, że koresponduję z panienkami. Dobrze myślała. Ale nie przeszkadzało mi to w normalnej pracy. Panienki w ogóle w niczym mi nie przeszkadzały, wręcz przeciwnie. Z tym, że zwykle tego żonie nie mówiłem.

- Nie dasz się przekonać, że zwalnianie mnie w przededniu rozpoczęcia dużego projektu jest działaniem na szkodę firmy?

- To ja oceniam, co jest dobre dla firmy!

Następny odcinek