Spis treści

Poprzedni odcinek

Maciej Pinkwart

Siódmy krąg

 

(Odcinek 6)

 

- Wesołych Świąt! Może byś tak do nas przyjechał na Wigilię?

- Do jakich “nas”? – zapytałem ostrożnie.

- No, do mnie i do mamy. Do domu.

- Uzgodniłaś to z mamą, czy to twoja własna inicjatywa?

- Oj, nie komplikuj. Rozmawiałam z mamą i ona się zgodziła. Więc przyjeżdżaj. Na piątą. To na razie, muszę iść zabijać karpia!

W domu rodzinnym zawsze moja mama zabijała karpia. Łapała go za ogon, wyławiając z wanny, chlastała łbem o kafelki, a potem ćwiartowała nożem. Krew musiałem zmywać ja. Nie znoszę ryb od maleńkości. Potem moje dzieci nauczyły się od babci. My z żoną na moment rytualnego morderstwa przedświątecznego wychodziliśmy po zakupy. Kiedy zaproponowałem, żeby zrezygnować z żywego karpia na rzecz gotowych filetów, żona zaprotestowała:

- Chciałbyś, żeby samemu sobie rączek nie brudzić? Ale i tak ktoś tego karpia zabija, i tak nie ty, więc kupowanie filetów to hipokryzja, a nie humanitaryzm.

- Filet nie zajmuje mi wanny – próbowałem się bronić.

- Jesteś egoistą, ponieważ ty nie lubisz ryb, to i my mamy nie jeść?

Córka też nie lubiła karpia, ale jeszcze bardziej niż ja lubiła siedzieć w wannie. Więc mściła się na karpiu.

Pomyślałem, że to zaproszenie na Wigilię jest może pretekstem, dzięki któremu uda się naprawić wszystko to, co zepsuło się w naszej rodzinie. I może od teraz będziemy już naprawiać.

Ogoliłem się, ubrałem odświętnie i w ostatniej chwili zdążyłem na mikrobus. Wracali nim do miasta poszukiwacze choinek i wędkarze, którzy pod krą łowili świąteczne rybki. Byłem jedynym trzeźwym pasażerem i tylko ja nie śpiewałem kolęd. Ale było mi wesoło, choć nadal czułem się niewyspany. Odmówiłem poczęstunku. Jeszcze tego by brakowało, żeby żona przy pierwszym od dwóch miesięcy powitaniu poczuła ode mnie wódkę.

Wysiadłem pod bankomatem. Musiałem podjąć pieniądze i kupić prezenty. Miałem, co prawda, jeszcze sto złotych, ale miało mi to starczyć do Nowego Roku na dojazdy – żyłem teraz dość skromnie, zresztą wydatków miałem mało. Ale chciałem kupić coś sympatycznego, co mogłoby usposobić do mnie przychylnie żonę, a córce wyrazić wdzięczność za zaproszenie – nie wątpiłem, że wigilijne spotkanie było jej inicjatywą.

Wsadziłem kartę, wstukałem pin, zażądałem 500 złotych. Bankomat wypluł kartę z napisem “brak wystarczających środków na koncie. Zapraszamy ponownie”. Wsadziłem ponownie kartę, wstukałem ponownie pin, zażądałem 400 złotych. Ponownie moja prośba została odrzucona. Zmniejszyłem swoje ambicje do stu złotych. Wszystko odbyło się tak samo z tą różnicą, że bankomat nie oddał mi karty, a jedynie wydrukował napis:

Wprowadziłeś niewłaściwy pin, posługujesz się cudzą kartą lub konto zostało zastrzeżone. Po odbiór karty zgłoś się z oryginałem umowy do siedziby swojego banku. Przez plecy zajrzał mi ochroniarz.

- Jakiś problem?

- Bankomat zatrzymał mi kartę. Coś niedobrego się dzieje z moim kontem.

- To proszę ze mną.

Dyskretnie, ale stanowczo ujął mnie pod rękę i poprowadził do dyżurki. Bankomat znajdował się w holu banku. W środku wprawnie wykręcił mi ręce do tyłu i skuł kajdankami. Przed kasami stali bezrobotni po zasiłek. Połowa z nich mnie znała, bo ostatnio organizowałem dla nich kurs komputerowy. Wszyscy się kłaniali. Nie wiedziałem, czy mam się im odkłaniać, zresztą kajdanki utrzymywały mnie w pozycji dość sztywnej. Po minach widziałem, że mają mnie za bufona. Ochroniarz zamknął za mną drzwi i poprosił o dokumenty. Nie miałem nic, tylko kartę bankomatową, aktualnie uwięzioną w maszynie. Zadzwonił po policję. Przyjechali w 10 minut. Na szczęście dowódca patrolu też się u mnie szkolił, więc potwierdził moją tożsamość, a poniekąd także i uczciwość. Pozwolono mi podejść do okienka i poprosić o wyjaśnienie stanu mojego konta. Okazało się, że dwa dni wcześniej ktoś podjął wszystkie pieniądze, aż do granicy kredytu debetowego. Na koncie nie było nic. Jeśli nie był to złodziej, to konto wyczyściła moja żona. Rozumowanie było proste – w razie rozwodu będziemy musieli spłacić zaciągnięty kredyt po połowie. Wydatków już dokonanych sąd wstecz nie podzieli, zresztą jak bym mógł udowodnić, że to nie ja wyjąłem pieniądze?

Puścili mnie, kiedy powiedziałem o toczącym się postępowaniu rozwodowym. Okazało się, że to powszechna praktyka. Po kartę miałem się zgłosić po świętach. Zobaczyłem znajomego, który odchodził od okienka z plikiem banknotów.

- Cześć, słuchaj, jest taka sprawa... mam zablokowane konto i do pierwszego nie mam szans na jakiekolwiek pieniądze. A muszę kupić prezenty, i w ogóle jakoś przeżyć. Mógłbyś mi pożyczyć pięć stówek?

Pospiesznie schował pieniądze do portfela.

- Jasne, tylko... Widzisz, jutro tak, ale nie dzisiaj. Dziś jest Wigilia. W Wigilię nikomu nie można niczego pożyczać, bo to przynosi pecha.

Moje sto złotych na dojazdy pozwoliło na kupno dwóch drobiazgów u taniego jubilera. W znajomej kwiaciarni za ostatnie złotówki wziąłem doniczkę z sadzonką bambusa. Sprzedawczyni powiedziała, że jest to teraz najmodniejsze i bezwzględnie przynosi szczęście, w każdym razie jeszcze nikt nie przyszedł do niej z reklamacją, że bambus szczęścia nie przyniósł.

Z lekkim portfelem i ciężkim sercem wchodziłem na trzecie piętro naszego bloku. Mieszkaliśmy tu przeszło dwadzieścia lat. I po raz pierwszy szedłem do swojego domu jako zaproszony gość. Na szczęście nikt mnie nie spotkał na schodach. Pachniało smażoną rybą, cebulką do pierogów i świeżym ciastem. Zza drzwi dobiegały kolędy. Szedłem wolno, na każdym półpiętrze łapiąc oddech. Mogłem zażyć nitroglicerynę, ale nie chciałem przed samym sobą wyjść na słabiaka. Zresztą po tym zawsze boli głowa. Zadzwoniłem do drzwi. Otworzyła żona.

Wyglądała na zaskoczoną, ale jak się okazało – wiedziała, że przyjdę. Udając, że wszystko jest w porządku pocałowałem ją w policzek i powiedziałem:

- W Wigilię mężczyzna powinien wejść pierwszy do domu, to przynosi szczęście.

- Wiem – skinęła głową – dlatego poprosiłam, żeby Janusz zajrzał tu rano. Przyniósł sałatkę.

- Przepraszam, kim jest Janusz? Czyżbym coś przegapił?

- Poznałeś go. To mój adwokat.

Rozejrzałem się, ale w korytarzu nie stały żadne obce buty, a na wieszaku wisiało tylko jak zwykle sześć kurtek i płaszczy córki i futro mojej żony, które od dawna nie mieściło się w jej szafie. Zresztą nie nosiła go z powodów ekologicznych – odkąd w Ottawie oblali jej kuzynkę farbą w kolorze odchodów wielbłąda, nosiła tylko futro sztuczne. Prawdziwego używała do pokrywania podłogi, kiedy mieli przyjść ważniejsi goście. Uważała to za bardzo snobistyczne. Ja nie, ale ja miałem alergię na prawdziwe włosy. Kaszlałem nawet w łóżku, będąc do żony odwrócony przodem. Zdaje się, że mi to przyszło dopiero w drugim dwudziestoleciu naszego małżeństwa. Organizm człowieka strasznie się z czasem zużywa. Żona traktowała to jako akt agresji z mojej strony. Nie powiedziałem jej, że kaszel napada mnie w łóżku także w towarzystwie innych osób. Nie przypuszczałem, żeby to ją pocieszyło.

Wyszła ze swojego pokoju córka i kiwnęła mi głową na znak, że mnie poznaje.

- Jak chcesz, to możesz się rozebrać w moim pokoju – powiedziała. Na twarzy miała maskę pośmiertną z plasterkami ogórka. Wyglądała dość intrygująco. – W twoim nie ma miejsca.

Odruchowo otworzyłem swój pokój, spodziewając się zastać tam ukrytego adwokata. Nie miałby szans. Wszystkie krzesła i biurko zajmowały moje książki, to znaczy takie, które mojej żonie wydawały się zawsze zbyteczne. Na środku stała suszarka z przedświątecznym praniem. Zdjąłem płaszcz i powiesiłem jako ósmy na wieszaku w korytarzu. Spadł od razu, więc zwinąłem go w kłębek i położyłem na części, przeznaczonej na parasole.

- Ślubny garnitur? – spytała żona z odcieniem zdziwienia w głosie.

- Nie mam rozwodowego, są pewne kłopoty z naszym kontem, jakoś dziwnie wyschło... – powiedziałem i jeszcze zanim skończyłem, doszedłem do wniosku, że nie zabrzmiało to najdowcipniej. – Mogę położyć prezenty pod choinką?

- O, ja już od ciebie dostałam prezent – powiedziała zgryźliwie – Zawsze dbałeś o moje dobre samopoczucie przy pomocy kolejnych panienek albo po prostu mówiąc takie złośliwości jak teraz. Dziękuje bardzo, wszystko to możesz położyć pod choinkę.

Wyobraziłem sobie Agatę, opakowaną kolorowym papierem i przewiązaną wstążką, leżącą pod moją choinką w domku letnim. Widywałem ją już w różnych miejscach i różnych sytuacjach, ale ta wydała mi się wyjątkowo fascynująca. Ale nadmiar wyobraźni szkodzi, bo po chwili wyobraziłem sobie równie świątecznie opakowanego mecenasa pod choinką mojej żony. Agata pewno właśnie smażyła karpie w swoim domu dla swojej licznej rodziny. O rodzinie mecenasa nic nie wiedziałem. Położyłem prezenty pod choinką. Dla mnie nic nie było. Żona zauważyła moje spojrzenie.

- Takiego prezentu, jakbyś chciał, niestety nie mogę ci dać. Panienka nie była zainteresowana przyjściem na naszą wigilię. A czymś innym byś się pewno nie ucieszył.

- Och, proszę cię! – poprosiłem – doskonale wiesz, że dla mnie największym prezentem byłoby, żeby wszystko było tak jak dawniej...

- Kiedy dawniej? Jak z kim mnie zdradzałeś?

Córka wyszła z łazienki. Maseczkę miała zmytą, ale włosy całe w wałkach.

- Moglibyście w wigilię chociaż przestać?

- Ja chciałem jak najlepiej.

- O, tak, ty zawsze chcesz jak najlepiej – ironizowała żona - Tylko kiepsko ci wychodzi. Albo ja jestem za głupia, żeby to docenić. Muszę iść do kuchni.

Pomyślałem sobie, że rzeczywiście kiepsko mi to wszystko wychodzi. Wszedłem do pokoju i usiadłem przy stole, bo na łóżku jakoś mi się nie widziało. Nie włączałem telewizora, bo chyba w Wigilię nie wypadało. Żona trzasnęła drzwiami od kuchni, po chwili poczułem smażoną rybę. Zrobiło mi się niedobrze – od wczoraj nic nie jadłem. Z pokoju córki dolatywała muzyka “Guns’n’Roses”, śpiewających “White Christmas”. Było świątecznie. Poszedłem do łazienki. I wtedy zadzwoniła moja komórka.

Agata. Po raz pierwszy od dwóch miesięcy, i to akurat wtedy, kiedy byłem w łazience swojej żony.

- Witaj. Wszystkiego dobrego na święta! I chciałabym cię prosić, żebyś teraz do mnie przypadkiem nie dzwonił, bo mam dom pełen gości i ktoś mógłby usłyszeć. A co u ciebie, wszystko w porządku?

- Tak, oczywiście. Przyjechałem do domu na Wigilię. A może po świętach zadzwonisz?

- Jak będę miała czas. No, to jeszcze raz wszystkiego, pa!

Żona stała pod drzwiami łazienki i uśmiechała się. Nie wyglądało to ładnie.

- Jeszcze ciągle się kryjesz z komórką w łazience? Możesz ze swoimi panienkami rozmawiać już swobodnie, choć wolałabym żebyś to robił poza moim domem. Jesteś żałosny, wiesz?

W tej chwili zadzwoniła jej komórka. Zamknęła się z powrotem w kuchni. Wróciłem do pokoju i siadłem w fotelu pod choinką. Nie wyglądałem zbyt świątecznie. Chyba zasnąłem.

Wreszcie zasiedliśmy do stołu, który pomogłem przynieść z kuchni. Każde z nas od lat miało przy wigilijnej kolacji swoje miejsce i swoją rolę – ja wygłaszałem życzenia, żona rozkładała jedzenie i przestrzegała kolejności dań, córka rozdawała prezenty. Wziąłem opłatek i podałem wszystkim, po czym podszedłem do żony.

- Życzę tobie i nas wszystkim, żeby spokój wrócił do naszego domu i żebyśmy znów potrafili się wszyscy kochać.

Odłamała opłatek, nadgryzła.

- Wszyscy? Ze wszystkimi twoimi panienkami? A spokój do mojego domu wróci wtedy, kiedy ty wreszcie stąd wyjdziesz i nie wrócisz. Mam nadzieję, że to nastąpi już niebawem.

- Mamo! – krzyknęła córka – jak możesz!

Złożyłem córce życzenia, żeby w szkole szło jej jak najlepiej i żeby miała w przyszłości szczęśliwy dom. Odsunąłem krzesło.

- Podobno w Wigilię nawet zwierzęta mówią ludzkim głosem. Ale to bywa dopiero o północy. Ja nie mogę tak długo czekać, bo mi autobus ucieknie.

- Tato! – krzyknęła córka – przestań!

- Już przestaję – powiedziałem i poszedłem do korytarza, gdzie wziąłem mój pognieciony płaszcz. – Wesołych Świąt! – rzuciłem, nie kierując życzeń specjalnie do nikogo.

Zrobiło się późno. Pierwszej gwiazdki nadal nie było widać, za to z gęstych chmur zaczął znów padać śnieg. Na dworcu zorientowałem się, że ostatni autobus odszedł dwadzieścia minut temu. Postałem potem dobrą godzinę na przystanku mikrobusów – powinienem mieć jeszcze ze dwa transporty na moją wieś. Ale w wigilię nic nie jeździło. Ulice pustoszały, w oknach setkami lampek świeciły choinki. Nie robiło się od tego niestety cieplej. Pomaszerowałem na dworzec kolejowy.

Pociąg do mojej wsi co prawda nie dochodził, ale przejeżdżał o trzy kilometry dalej. Z rozkładu jazdy wynikało, że wyjeżdżał z miasta dopiero piętnaście minut po pierwszej. Była zima, więc należało liczyć, że się spóźni. Dochodziła dziewiąta. Miałem sporo czasu, z którym nie było co zrobić.

Następny odcinek