Spis treści

Poprzedni odcinek

Maciej Pinkwart

Siódmy krąg

 

(Odcinek 4)

 

Ciężko się było przyzwyczaić. Mogłem co prawda czytać książki albo oglądać telewizję. Antenę satelitarną założyłem zaraz po tym, jak wynajęliśmy domek, bo inna telewizja docierała z trudem. Sąsiedzi, którzy chcieli korzystać z sieci napowietrznej, stawiali na podwórkach dziesięciometrowe tyczki z antenami. Trochę śnieżyło, często się na skutek wiatru rozstrajało, ale ogólnie oglądać się dało. Mogli poprawiać, bo mieli dużo wolnego czasu, jako że prawie cała wieś była na bezrobociu, dzięki strukturalnym zwolnieniom. Za sanacji wszyscy pracowali na polu i najmowali się u okolicznego dziedzica. Za komuny zostali chłoporobotnikami w fabryce butów w mieście albo zatrudnili się przy budowie tamy na niewielkiej rzeczce, która miała dostarczyć prądu do pobliskiej kopalni węgla brunatnego, która z kolei dostarczała energii niewielkiej elektrowni, która zasilała maszyny, budujące tamę na rzece. Przyszedł kapitalizm, dzięki któremu wszyscy dostali do domów paszporty i uwolniono handel tudzież rachunek ekonomiczny. Handel zaczął sprowadzać tanie i dobre buty z Włoch. Robotnicy w fabryce butów zastrajkowali i zażądali od rządu, żeby zakazał importu włoskich butów i nakazał kupowanie butów lokalnych. Rząd się nie ugiął, podobno brał łapówki od włoskiej fabryki i robotnicy nadal strajkowali. Trwało to tak długo, że nie prędko zorientowali się, że strajkowanie świetnie rozwija handel włoskimi butami, bo na rynku polskie buty zanikły skutkiem braku produkcji. Fabrykę zlikwidowano, robotnicy zakończyli strajk w dniu, w którym zaczęto wypłacać odszkodowania za zwolnienia.

Praca na budowie tamy skończyła się w momencie wybudowania tamy i uruchomienia elektrowni. Związek zawodowy, co prawda, ogłosił pogotowie strajkowe i domagał się kontynuowania budowy, ale do zorganizowania pikiety nie doszło, bowiem święto z okazji zakończenia budowy objęło wszystkich pracowników i ich rodziny, praktycznie wyłączając z życia całą wieś na kilka dni. Zgodnie zresztą z miejscowa tradycją: wesele - kac - poprawiny - kac. Potem okazało się, że zlikwidowana została kopalnia węgla brunatnego oraz elektrownia na węgiel brunatny. Pierwsza z powodu braku zapotrzebowania na węgiel drzewny ze strony elektrowni węglowej. Druga, z powodu zakończenia budowy tamy i uruchomienia elektrowni wodnej. Elektrownia wodna zaraz po uruchomieniu została zamknięta z powodu zamknięcia kopalni węgla brunatnego. Władze gminy postanowiły więc zachęcić do inwestowania w rozwój infrastruktury turystycznej na brzegach sztucznego jeziora, powstałego po wybudowaniu tamy i tym sposobem dać zatrudnienie przynajmniej części ludności wsi. Niestety, nie było chętnych do podjęcia inwestycji z racji faktu, że w najbliższej okolicy było już osiem naturalnych jezior, których turyści na razie nie odkryli z powodu położenia na uboczu dobrych dróg.

I wtedy przydały się paszporty.

Z prawie każdej wieloosobowej rodziny jedna lub dwie osoby wyjechały za granicę do pracy. Do Ameryki, do Austrii albo do Włoch. Dlatego było mi łatwo wynająć za stosunkowo niewielkie pieniądze domek nad jeziorem. Właściciele gospodarstwa postanowili się wynieść do Ameryki. Wcześniej wybudowali drugi dom, licząc na to, że będzie on służył do wynajmowania przez turystów, którzy przyjadą nad jezioro. Ale brzegi jeziora, którego tafla stale zmieniała swoje położenie, nie nadawały się do budowy przystani wodnych, czy choćby mola, przynajmniej w granicach wsi. Więc turyści nie przyjechali, a gospodarze wyjechali. Pozostali dorośli poszli na bezrobocie. I dlatego mieli dużo czasu na poprawianie położenia anten i oglądanie telewizji. Ja nie miałem czasu, bo musiałem pracować. Więc założyłem antenę satelitarną. Tyle, że nie miałem czasu oglądać. Bo albo pracowałem, albo kłóciłem się z żoną. Nie wypada się kłócić, oglądając telewizję. Kłócenie się było podstawą naszego życia, bez telewizji dało się żyć. Więc nie oglądaliśmy.

Teraz nie miałem się z kim kłócić, ale znacznie więcej czasu zajmowały mi sprawy organizacyjne i dojazdy. I do tego ciężko było się przyzwyczaić. Co prawda, wynająwszy letni domek, zaopatrzyliśmy go w bieżącą wodę, kanalizację, łazienkę, kominek i prąd elektryczny, bo lubiliśmy prymityw pod warunkiem, że był luksusowy, ale jednak domek był przeznaczony do wykorzystywania w czasie temperatur dodatnich. Tak jak nasz fiat, którym jeździła moja żona – ogrzewanie działało w nim najlepiej w środku lata. Ale nie mogłem się przyzwyczaić do zimna. Tłumaczyłem sobie, że ojcu na Syberii było gorzej, ale on miał wtedy 16 lat, kochającą rodzinę i psa. Ja miałem tylko piecyk gazowy, który kupiłem w GS-ie, pół komórki węgla i zepsuty piec w kuchni. Dawno już trzeba było wezwać zduna, ale latem, jak piec dymił, to po prostu otwierało się szeroko okna i drzwi. Zimą jakoś ten pomysł podobał mi się mniej, zresztą nie miałem doświadczenia, bo nigdy przedtem nie zimowałem w domku letnim. Na szczęście ochładzało się powoli, więc powoli się przystosowywałem. Aż któregoś weekendu mróz zelżał i zaczął padać śnieg.

Siedziałem i pisałem właśnie kolejny list do żony, przekonując ją do tego, że po pierwsze, nie jestem taki najgorszy, po drugie – jeszcze się mogę przydać, a po trzecie – że robi swoim postępowaniem krzywdę nie tylko mnie, ale i sobie, no i naszemu prawie dorosłemu dziecku, z którym przecież sama nie da rady się dogadać. I nagle zrobiło się ciemno. Za oknem było gęsto od sypiącego śniegu, pies sąsiadów wył i błyskało się. Usiłowałem sobie przypomnieć, co na temat piorunów w zimie mówią ludowe mądrości, ale nie przypomniałem sobie. Włożyłem drugi sweter i wstawiłem wodę na kuchenkę elektryczną. Po raz siódmy w tym tygodniu jadłem kluski z serem i postanowiłem przed końcem weekendu pozmywać. W zlewie leżało siedem płytkich talerzy, siedem widelców i siedem miseczek po serze. Z powodu temperatury mogłem być spokojny, że naczynia są wolne od zarazków, ale nie wiedziałem, czy zarodniki bakterii nie mają wystarczającej odporności, żeby przetrwać. Nie wyobrażałem sobie chorowania w takich warunkach.

Na jednopalnikowej kuchence elektrycznej, w której źródłem ciepła jest spirala, podgrzanie garnka wody trwa bez końca. Miałem więc czas zastanowić się nad sobą. Czy aby przypadkiem nie popełniłem gdzieś jakiegoś błędu i czy błędu tego nie można było uniknąć? Po dłuższym czasie zastanawiania się doszedłem do wniosku, że popełniłem same błędy. Poczynając od wyboru kierunku studiów, który co prawda usytuował mnie w gronie elity intelektualnej, ale wśród pariasów finansowych, a wcześniej jeszcze może w ogóle poczynając od podjęcia decyzji o studiowaniu w ogóle. Dokonałem szybkiego przeglądu znanych mi – osobiście czy z mediów – osób, których status finansowy, czy ogólnie – materialny tudzież życiowy był lepszy od mojego – i żadna z tych osób nie miała lepszego wykształcenia ode mnie. Z wyjątkiem pewnego doktora psychologii, który jednakże miał żonę po zawodówce odzieżowej i oboje starannie ukrywali swoje wykształcenie, prowadząc firmę budowlaną. Był jeszcze jeden profesor, który jeździł jaguarem i miał dom z basenem nad naszym jeziorem, ale po pierwsze i tak był to profesor nadzwyczajny, po drugie w dziedzinie agrotechniki, ze specjalizacją w inseminacji, po trzecie prowadził agencję towarzyską dla zwierząt. Obrażał się, kiedy tak mówiono, bo często udzielał wywiadów w telewizji i pokazywał tabliczkę, informującą, że zawiaduje Zwierzęcym Biurem Matrymonialnym “Animals’ Happiness”. Był człowiekiem medialnym i kiedyś pokazali go nawet w informacjach telewizji ogólnopolskiej, na tle kochającej się pary rotweilerów-morderców. Mnie w telewizji pokazaliby pewno chyba dopiero wtedy, gdybym sam kochał się z rotweilerem-mordercą,

Drugim błędem życiowym było przyjście na świat w rodzinie inteligenckiej w drugim pokoleniu. Jakbym był inteligentem w pierwszym pokoleniu, to rodzice sprzedawaliby od czasu do czasu trochę gruntu, albo nielegalnie ubijali jałówkę, szło by mi lepiej i punkt startu miałbym wyżej. Jakbym był inteligentem w szesnastym pokoleniu, to miałbym duże szanse na koneksje z Radziwiłłami i mimo, że Sienkiewicz wstrętnie ich obsmarował w “Potopie”, to w drodze rewindykacji mógłbym odziedziczyć jeśli nie majątek to biżuterię rodową, albo rodzinę zagraniczną z własnym zamkiem nad Loarą, albo przynajmniej smoking lub – jeśli rodzina była niepaląca – to bibliotekę, lub, w ostateczności urodę, która w połączeniu z nazwiskiem pozwoliłaby mi zarabiać albo w filmie, albo w reklamie, albo w firmie polonijnej w czasach, kiedy w firmach polonijnych można było zarabiać. Tymczasem dziadek ślusarz z jednej strony, a kolejarz z drugiej nie dawali profitów nawet w czasach zaawansowanego komunizmu. Tata księgowy niczego nie załatwiał w kwestii punktów za pochodzenie. Mógłby załatwić mi korepetycje z matematyki, ale wcześnie umarł, nie doczekawszy hańby, jaką była dwója na półrocze w miesiąc po jego pogrzebie.

Trzecim nieodwracalnym błędem życiowym było małżeństwo. Trzeba mi było nie żenić się z kobietą wykształconą, a więc biedną, inteligentną (w drugim pokoleniu, niestety...), ładną, zgrabną i dobrą, a co najgorsza – wyrozumiałą. Gdybym miał żonę Ksantypę, to po pierwsze mógłbym zostać Sokratesem, a po drugie – wszyscy by mnie rozumieli i wybaczali moje postępowanie. A tak nie miałem na co liczyć.

Nie miałem też co liczyć na ciepłą wodę, podgrzaną na elektrycznej maszynce, jako że od dłuższego czasu nie było prądu, czego najpierw nie zauważyłem, bo ze względów oszczędnościowych nie paliłem światła. Błędem było zlekceważenie sprawy kaflowego pieca w kuchni, który po siedemdziesięciu latach eksploatacji odmówił współpracy. Poszedłem spać brudny, w zlewie było nie pozmywane, w dodatku w środku nocy obudziło mnie światło świecące prosto w oczy, ale nie była to niespodziewana wizyta mafii parczewskiej, tylko nie osłonięta abażurem lampa na drucie, zwisająca z sufitu w pokoju. Abażur zepsułem wkręcając żarówkę, a świeciło, bo o trzeciej nad ranem włączyli prąd. Dzięki czemu w nocy śniła mi się Krystyna Janda w “Przesłuchaniu”, a rano okazało się, że mam w garnku trochę ciepłej wody. Za mało, żeby pozmywać czy się umyć, ale wystarczająco dużo, żeby się garnek, kuchenka i cały domek nie spalił. Jak sobie uświadomiłem jaki przypadek mnie uratował, to zrobiło mi się gorąco, mimo szronu w kapciach. Przeszło mi, jak czekałem na autobus.

Rozprawa pojednawcza nie poprawiła atmosfery w pracy. Nasz niewielki zespół bezstronnie kibicował rozpadowi naszego małżeństwa, uważając, bez orzekania o winie, że słusznie się to nam należy. Ci, którzy zawdzięczali pracę i karierę mojej żonie cieszyli się jej kłopotami, ci zaś, którzy jako moi przyjaciele zarabiali pieniądze dzięki moim programom – mieli nadzieję, że sprawy ułożą się dla mnie jak najgorzej. Mało kto myślał, że jak tak dalej pójdzie, to zajęci naszą prywatną wojną przestaniemy się zajmować firmą. I będą musieli zaczynać od początku, to jest od Urzędu Zatrudnienia. Na szczęście miałem nienormowany czas pracy, a żona nie miała do mnie żadnych spraw, poza sprawą rozwodową, więc mogłem zakrzątnąć się wokół swoich problemów. Głównym problemem był dymiący piec, więc postanowiłem się zająć piecem.

Następny odcinek