Spis treści

Poprzedni odcinek

Maciej Pinkwart

Siódmy krąg

 

(Odcinek 25)

 

Przed kursem emeryckim wpadłem do firmy mojej żony, żeby zostawić córce 50 złotych, na wszelki wypadek u sekretarki. Renatka położyła palec na ustach i wskazała na drzwi gabinetu, po czym wyprowadziła mnie na korytarz. Byłem trochę śpiący, wymęczony i niezbyt wesoły - rano zawieźli nas do prokuratury i po dwóch godzinach wyszedłem z niej sam. Wyglądało na to, że sprawa z talibami jest nieco bardziej skomplikowana, niż mi się wydawało i nie daje się wyłącznie obrócić w żart. Anetę zatrzymali.

Renatka szeptem opowiedziała mi, że sytuacja firmy jest katastrofalna i żona zamierza zaproponować mi jej przejęcie. Dokładniej chodziłoby o formalne przekazanie mi części wydzielonej z przedsiębiorstwa, żeby zmniejszyć jego wartość przed ewentualnych zajęciem przez wierzycieli. I lepiej, żebym się zgodził, bo inaczej wszyscy będą z firmy chcieli odejść, no i będzie po zabawie.

- Skończyliście rozmawiać? - żona wyszła na korytarz - to może pani wróci do pracy, a ty wejdź do mnie.

Odwróciła się i weszła do gabinetu. Stanąłem w progu i spojrzałem na zegarek.

- W zasadzie przyniosłem zostawić tylko coś dla córki. Mam robotę.

- Jak to? kurs się skończył, więc co masz tu do roboty?

Wzruszyłem ramionami.

- Tu nic. Toteż właśnie wychodzę tam, gdzie mam robotę.

- Wejdź na chwilę.

Wszedłem. Zamknęła drzwi. Usłyszałem w zasadzie to samo, o czym mnie uprzedziła Renata, ale zupełnie inaczej - przejęcie działu szkolenia miało być wielką łaską robioną mi na próbę. Jeśli się nie będę grzecznie zachowywał, to mi zabawkę odbiorą.

- To w zasadzie nie jest mój pomysł - usprawiedliwiała się - ale słyszałam, że masz kłopoty, brak ci stałego zatrudnienia, jesteś samotny, no i nie czujesz się najlepiej, więc pewno dobrze by było, gdybyś zarejestrował działalność usługową i miał ubezpieczenie. Z tym, że będziesz musiał przejąć większość pracowników, bez prawa do używania nazwy firmy.

W nazwie firmy było nasze nazwisko, poprzedzone słowem firma. W zasadzie, było to moje nazwisko. Tak więc nie było o co się targować: firmę może sobie zatrzymać...

Miałem jeszcze pół godziny do zajęć, na dojście musiałem liczyć dziesięć minut, więc w zasadzie mogłem jeszcze ponegocjować.

- Dobrze - powiedziałem - jak sobie życzysz. Przygotujcie odpowiednie dokumenty, jak będzie gotowe to podpiszę.

Wstałem, ukłoniłem się i wyszedłem. Sekretarka, która podsłuchiwała pod drzwiami, ledwo zdążyła się odsunąć, ale popatrzyła na mnie z miną, która gwarantowała tajemnicę - nie zrozumiała niczego. Żona nie wiedziała, czy się obrazić teraz, czy dopiero potem. Najgorsze, co mogło ją spotkać to to, że zgodzę się na jej warunki. I że nie będę sam przy tym niczego robił.

Emeryci czekali grzecznie pod drzwiami. Było ich coraz więcej - ostatnio już po dwóch przy jednej maszynie. Dobierali się według zainteresowań internetowych. Tylko kilku zapamiętałych “czatowników” musiało siedzieć w pojedynkę przy klawiaturze - pozostali surfowali w grupach.

- Czy możemy sprawdzić pocztę?

Skinąłem głową. Dwa razy w tygodniu spotykali się na kursie, własne komputery miały tylko dwie osoby, niekiedy korzystali ze sprzętu dzieci czy wnuków. Zajęcia kończyliśmy w następnym tygodniu, ale dyrektor MOK-u obiecał, że zorganizuje przy bibliotece kawiarenkę internetową. Dwa razy w tygodniu miały mieć do niej wstęp tylko osoby po pięćdziesiątce. Za okazaniem dowodu osobistego.

- Co się panu stało?

Obejrzałem się. Stała koło mnie babcia Weronika, ta której wnuk nie pozwalał nawet sprzątać koło komputera. Dziś posługiwała się sprzętem całkiem sprawnie, właśnie odczytała swoją pocztę i znalazła mój Mayday. Wytłumaczyłem, że to tylko próba sprawdzenia wrażliwości społecznej. Pokręciła głową.

- Nie powinien pan tak robić... Pamięta pan bajkę o chłopcu, który oszukiwał mieszkańców wsi, że napadł na niego wilk?

- Ale mnie naprawdę napadł wilk. Zaraz po tym, jak napisałem ten list. Tylko interwencja brygady antyterrorystycznej uratowała mnie przed - no, czymś nieodwracalnym.

Babcia popatrzyła na mnie uważnie:

- Czyli już na pewno wszystko dobrze? Bo gdyby pan potrzebował pomocy, to mogłabym coś zaradzić... Mam czarny pas karate... A moja córka jest instruktorem...

Podziękowałem, ale na wszelki wypadek zapisałem telefon. Do córki.

W kolejce ustawił się jeden z tych rencistów, którzy mieli komputer. Siedliśmy przy wolnym stoliku.

- Mam kłopoty w domu. Nie bardzo mogę korzystać z komputera. Nie wie pan, kiedy będzie ta emerycka kawiarenka internetowa?

Nie wiedziałem. Postanowił się podzielić kłopotami.

- Wie pan, ja już mam swoje lata... Komputer kupiliśmy jak dostałem odprawę przy likwidacji firmy. Bo ja na rencie byłem, ale pracowałem na pół etatu. No i jak Zakłady likwidowali, to się załapałem na zwolnienie grupowe. Dużo wtedy mówili o przekwalifikowywaniu się, o komputerach, no to kupiłem. A ostatnio jak można było założyć stałe łącze, to założyłem. Myślałem o encyklopediach, o krzyżowkach, no po wie pan, takie hobby mam...

Przypomniałem sobie. Zawsze zaczynał surfowanie po sieci od encyklopedii krzyżówkowicza. Miał w zeszycie napisane diagramy i sprawdzał słowa.

- I po paru tygodniach się okazało, że moje wyjście do pokoju z komputerem działa na żonę jak płachta na byka. Ona pewno myśli, że ja tam zdradzam przez to stałe łącze. Mam, pewno, kilka stałych korespondencji, fakt że w większości to kobiety... Ale przecież rozmawiam z nimi o krzyżówkach, o książkach, a nie o ich cyckach.... Już pomijam to, że one mają zwykle tyle lat co ja...

Spojrzałem na niego. Dawno już nie widziałem tak uczciwego człowieka. Anonimowość Internetu skłaniała wielu emerytów do przedstawiania się jako trzydziestoletnich biznesmenów szukających asystentki, a 14-letnie panny do oferowania swoich - powiedzmy - asystenckich usług z pułapu lat 25.

- Niech pan spróbuje załapać się na taką pracę internetową - podpowiedziałem - co chwilę pewno dostaję pan ofertę, że za wchodzenie na jakąś stronę czy przepisanie maila sto razy zapłacą po 10 groszy, albo lepiej 10 centów za każdy. Pan wydrukuje takiego maila i poradzi się żony, czy przyjąć. Wiadomo, że to oszustwo i tylko nakręca koniunkturę sieciową, ale to dla nas wiadomo. Ona na pewno sama pana potem będzie wyganiała do komputera.

Oczy mu rozbłysły, potem przygasły. Machnął ręką.

- Dobre, ale na krótko. Do pierwszej wypłaty renty. Zawsze sprawdza, ile dostaję. Jak zobaczy, że to lipa, to będzie jeszcze gorzej.

- Pan sobie założy konto i niech tam renta przychodzi. Najlepiej w banku internetowym...

Obiecał że przemyśli. Nie byłem do końca uczciwy. Nie tylko sam nie umiałem sobie z podobnym problemem poradzić, ale nie znam nikogo, kto by sobie poradził. Bo problem nie był z gatunku internetowych, tylko psychicznych. Kobiety nie były zazdrosne o sieciowe kochanki, tylko o czas, jakiego się im nie poświęcało. Ale przecież nie od wszystkich kobiet i nie zawsze odchodziło się do komputera...

O babci z czarnym pasem karate często myślałem tego samego dnia po południu. Wróciłem dość wcześnie i idąc od autobusu zauważyłem, że koło pola Fabisiaka jest więcej ludzi niż zwykle. Było kilkoro znajomych, ale nikt mi się nie ukłonił. Ukłoniłem się ja, ale nikt mi nie odpowiedział. Podszedłem do biało-czerwonych taśm, którymi policja odgrodziła pole - rozstąpili się, tworząc korytarz, jakby nie chcieli mnie nawet przez chwilę dotknąć. Na polu nic się nie działo, więc poszedłem do domu. Odprowadzali mnie wzrokiem, ale nikt nie powiedział ani słowa. Było złowróżbnie cicho i nieprzyjemnie. Pomyślałem, że może zbliża się bryza od jezior, przed którą zawsze pogarszały się nastroje i wzrastała nerwowość.

Kiedy tylko napaliłem w piecu, przypomniało mi się, że mam iść na urodziny Agnieszki. Głupio mi było cos jej poważniejszego kupować, więc tradycyjnie i po miejscu poszedłem z kwiatami. Ada, matka Agnieszki przedstawiła mnie jako honorowego gościa, ale reszta towarzystwa patrzyła na mnie dość kosym okiem. Byłem jedynym obcym. Goście wypili już przedtem kilka głębszych, młodzież tańczyła w piwnicy, 20-letniej dostojnej jubilatki nie było widać, siadłem za stołem z cieniutką herbatką i odmówiłem picia wódki. Był sołtys, sąsiad z lewej i sąsiad z prawej, policjant, kilka osób, które mało znałem, a nawet jeden kuzyn z Krakowa, który wyglądał na kolegę moich wczorajszych gości - ciemny, krótko ostrzyżony, odzywał się mało i dziwnym językiem. Poczułem się nieswojo. Mama Agnieszki posadziła mnie koło siebie i uparcie namawiała do wypicia, tytułując inżynierem. Spodziewałem się, że będę musiał dziś być trzeźwy.

Sołtys popatrzył na mnie przez stół, chrząknął i powiedział:

- Ja bym chciał wypić za zdrowie wszystkich tych, co nam dobrze życzą. I ci, co nam dobrze życzą, to wypiją nasze zdrowie.

Nalałem sobie coca-coli i podniosłem szklaneczkę.

- A pan sąsiad to co, chory? - spytał sąsiad z prawej.

- Nie namawiaj pana sąsiada, może on nam dobrze nie życzy - powiedział sąsiad z lewej.

Mama Agnieszki pochyliła się do mnie.

- Uważaj. Za chwilę Agnieszka cię poprosi, to z nią wyjdź. Wytrzymaj bez awantury jeszcze parę minut.

Wypiłem colę.

- Jadę jeszcze dzisiaj samochodem. Muszę być trzeźwy.

Policjant pokręcił głową.

- Ta pani od corsy to dzisiaj do pana raczej nie przyjedzie. Ani pani sędzia. Ani pana żona. Może pan wypić. Ja pozwalam.

Mama Agnieszki podniosła się zza stołu.

- Kawę wstawię. A może ktoś herbatę?

Sołtys przysiadł się do mnie.

- Niech pan uważa. Różne rzeczy się teraz we wsi dzieją. Ludzie znikają. Stwory chodzą po podwórkach. Duchy. Ja wczoraj widziałem pierwszą żonę Fabisiaka, która nie żyje od dziesięciu lat. Poznałem ją, bo kiedyś dobrze się znaliśmy, świeć panie... Ludzie mówią, że to koniec świata będzie. A zaczęło się to na początku zimy. Niedługo potem, jak pana żona, no wie pan... I jak pan tu nastał. Na stałe nastał, znaczy się - zaplątał się, wypił, przekąsił sięgając przez stół po ogóreczka.

- A ja Fabisiaka wczoraj widziałem - przelicytowałem. - Znaczy się przedwczoraj. Z trumną.

- W trumnie?

- Obok. Niósł ją. Ale bez nieboszczyka. Z talibami. Tacy Arabowie wredni. Chcą wszystkich pozabijać. Głównie Amerykanów.

Sołtys odsunął się lekko i rozejrzał niepewnie po pokoju. Chyba go przelicytowałem. Miał rodzinę w Ameryce. Część osób popijała w mniejszych grupach, część przysłuchiwała się naszej rozmowie. Nikt się nie uśmiechnął. Sąsiad z lewej podjął licytację.

- U Wiesia w sklepie piwo się pojawiło. Nie było, a potem było. Wiesiu nie miał zaksięgowane, to rozdawał. “Sakramenckie” się nazywało. Wypili wszyscy. Niektóry do domu brali po pięć, sześć. Dobre i mocne. I ciągle były pełne dwie skrzynki. Póki wszyscy się nie napili. Wtedy już nie przybywało. Wszyscy, oprócz pana...

Policjant patrzył na mnie z niechęcią.

- Tu się takie rzeczy dzieją, że policja nie wie co robić. I koło pana to się kręci. To w zasadzie tajemnica, ale sporo pan już powiedział... Fabisiak siedzi. Przez pana siedzi. To pana śledzili i tak trafili na Mietka. No i na całą tę Organizację, którą potem u pana przyaresztowali. Dzięki panu, w zasadzie.

- To dzięki mnie, czy przeze mnie?

Policjant nie tracił cierpliwości. Ludzie przycichli, wszyscy słuchali. Nikt mnie nie lubił. Policjant tłumaczył.

- Pan z miasta, to nic nie rozumie. Przez pana siedzi Mietek, a on jest z naszej wsi, to nie powinien siedzieć. Tamci siedzą dzięki panu i dobrze, bo na pana napadli, a pan był wtedy z naszej wsi. Ale jest jeszcze sprawa tamtej kobiety od pana.

Sołtys nalał następny kieliszek, wypił, strząsnął, nalał i podał policjantowi.

- Wypijcie, Włodzimierzu. Za to, żeby nasze dzieci miały bogatych rodziców. Dobrze mówisz. Jest jeszcze sprawa tej kobiety.

Kobiety za stołem poruszyły się, Teresa ze sklepu energicznie kiwnęła głową.

- Jest sprawa tych kobiet, które tu przyjeżdżają. One tak same z siebie nie przyjeżdżają, bo niby do kogo! To nie jest normalne i to nie są kobiety, moim zdaniem. To wszystko czarownice, tak sobie myślę. U mnie chłop teraz wyprowadził się spać do kuchni. Nie o to, że ode mnie. Ale chłop w kuchni, to obraza boska! Od razu kury nieść się przestały...

Następny odcinek