Maciej Pinkwart

Myszka Miki w piekle

 

Czasem pisarz jest niewolnikiem swojego stylu i ofiarą własnego sukcesu. Zdaje się, że mierzy się to systematycznym spadkiem popularności, choć autor bardzo się stara, by nie zmniejszać tempa i nie obniżać poprzeczki. Niewielu jest takich, którym udało się zatrzymać uwagę i sympatię czytelników oraz nakład publikowanych dzieł przez dłużej niż kilka lat. Jeszcze mniej takich, którzy uczynili to dzięki działom wybitnym. O ile mogę sądzić, jedyny taki sukces w ostatnim czasie stał się udziałem Joanny Kathleen Rowling, czyli Joanne Murray – genialnej „matki” małego czarodzieja z Hogwarthu. Bardzo chciał to samo osiągnąć twórca postaci Roberta Langdona – Dan Brown. Trochę nie wyszło.

 

Prawdę powiedziawszy, Brown przegrywa w tej konkurencji dzięki faktowi, że jego najbardziej obrazoburcza powieść z Langdonem jako głównym bohaterem została sfilmowana jako pierwsza, z kompletnie nie adekwatnymi do ról, ale popularnymi aktorami w rolach głównych. Kod Leonarda da Vinci musiał być skazany na sukces i sukces ten odniósł, w znacznej mierze dzięki agresywnej krytyce, jaką zaaplikowały mu środowiska kościelne i ultra religijne. Zapamiętany został głównie dzięki filmowi jako zgrabnie przyrządzony, prześlizgujący się po marginesach historii, komiksowy kicz. Książka jest o wiele lepsza, choć jej podstawową wadą jest przegadanie – konteksty historyczne umieszczone są w dialogach, przypominających mini wykłady; cóż – Robert Langdon jest profesorem Harvardu, a jego przyjaciele (a nawet wrogowie!) mają podobne do niego cechy charakteru.

Pierwszą powieścią, w której przystojny, wysoki i nieco zdezorientowany seksualnie historyk, specjalista od ikonografii i symbolistyki profesor zostaje wplątany w aferę i odgrywa rolę Jamesa Bonda ratującego świat były Anioły i demony, sfilmowane po Kodzie i przyjęte znacznie spokojniej, mimo że akcja powieści toczy się w Watykanie i Rzymie, a środowisko kurii rzymskiej wygląda w niej nie najlepiej. Ale mimo wszystko Langdon ratuje przed ostateczną katastrofę i Bazylikę św. Piotra, i większość kardynałów, zgromadzonych na konklawe, i koniec końców doprowadza do wyboru nowego papieża spośród grona ludzi porządnych. Więc to jakby broni go przed potępieniem… Powieść została sfilmowana jeszcze gorzej niż Kod Leonarda da Vinci, ze znacznymi i bolesnymi skrótami. Bez echa – i zupełnie słusznie – przeszła opublikowana w 2009 r. powieść Zaginiony symbol, gdzie Langdon walczył z terroryzmem wysokiej klasy i nieoczekiwanie, nieprawdaż, wygrał.

Ale są w dorobku Dana Browna także dwie powieści bez Langdona, moim zdaniem bardzo dobre, choć zdecydowanie mniej popularne: Cyfrowa twierdza oraz Zwodniczy punkt, które nie doczekały się wersji filmowych, czego żałuję.

W tym roku dostaliśmy do rąk szóstą powieść Browna (i czwartą w karierze profesora Langdona), o miłym tytule Inferno, na szczęście nie przetłumaczonym na polski i pozostawionym w oryginalnym, włoskim brzmieniu, co oczywiście wszystkim posiadaczom świadectwa dojrzałości powinno nasunąć na myśl jedną z części genialnego dzieła Dantego Alighieri. Bo też i akcja powieści – w znacznej mierze rozgrywająca się w Italii, w mieście Dantego – Florencji oraz w Wenecji – stanowi coś w rodzaju przewrotnej interpretacji symboliki Boskiej komedii. Ciekawe, że gdy w 2003 r. Matthew Pearl opublikował swoją debiutancką powieść Klub Dantego, Brown był autorem bardzo pochlebnej recenzji, której fragment zamieszczono na okładce książki. Czy wtedy wpadł na pomysł dekodowania Piekła? Dante ma zresztą od lat poczesne miejsce w literaturze, muzyce i filmie, jako twórca i jego dzieło, co się zresztą temu potomkowi florenckiej partii gwelfów słusznie należy.

Florencja. Za oknem Il Duomo, kopuła wieńcząca bazylikę katedralną Santa Maria del Fiore. Robert Langdon z raną postrzałową głowy odzyskuje przytomność w szpitalu, ale nie pamięta, jak tam się znalazł. Nie ma swoich rzeczy, nie ma paszportu, a co najgorsze – stracił gdzieś swój ukochany zegarek z Myszką Miki, który dostał od rodziców prawie czterdzieści lat temu.

Potem jest już tylko gorzej. Otaczające go postacie umierają i ożywają, okazują się agentami – pojedynczymi, podwójnymi, potrójnymi, niewykluczone, że i poczwórny się znajdzie, wrogowie są tak naprawdę przyjaciółmi, nawet ci, co go prawie śmiertelnie postrzelili, co zresztą w sumie też nie jest takie pewne. Zapewne możnaby traktować rzecz całą jak komedię pomyłek, gdyby nie to, że to wcale nie jest pomyłka, bo chodzi o ludzkość, której dalsza egzystencja jest zagrożona, a na odszyfrowanie zagadki, zawartej w zmodyfikowanym kodzie Dantego profesor symbolistyki ma tylko kilkadziesiąt godzin, w czasie których musi przechytrzyć lub pokonać setki wrogów, dziesiątki przyjaciół (i odwrotnie), własną klaustrofobię oraz kilka tysięcy kilometrów. Koniec końców zarówno Landgon, jak i jego wrogowie, którzy okazują się przyjaciółmi – przegrywają, przeciwnik wygrywa, choć już dawno nie żyje, ale przegrana nie musi oznaczać klęski, a nawet z klęską może się uporać. Specjalnie komplikuję, ale ja tylko na kilku stronach, a Dan Brown na kilkuset.

Jak zwykle u Browna – akcja toczy się w pięknych i dobrze znanych z historii sztuki miejscach, których sekretne zakamarki (prawdziwe lub nie!) Robert Langdon przemierza (przeważnie biegiem!) w towarzystwie pięknej kobiety, z którą jego związek ma charakter niejasny. Jak zwykle pełno tu opisów tła – historycznego, artystycznego, literackiego, nie wolnych od błędów i uproszczeń, których jednakże nie mogę tu prostować, nawet gdybym miał do tego odpowiednią wiedzę – bez ujawnienia sedna intrygi. Albo kilku sedn (? czy sedno w ogóle może występować w liczbie mnogiej?). A kontekstem działalności Langdona jest walka między wielkim wynalazcą a ludzkością, między szaleńcem a jego sojusznikami, między Światową Organizacją Zdrowia a tajemniczą strukturą o mało mówiącej nazwie „Konsorcjum”, a także między ogólnoziemskimi prognozami demograficznymi a wirusem, tysiąckroć groźniejszym od średniowiecznej „czarnej śmierci”, ale działającym na poziomie genetycznym…

Wszystko to przypomina momentami słynne filmy hollywoodzkie w lat 50-tych, które w czasach mojej młodości streszczano powiedzonkiem zabili go i uciekł… Trochę jest to w konwencji bondowskiej, trochę w poetyce gier komputerowych, trochę w konwencji westernu. Ale – mimo tych moich wyzłośliwiań – przeczytałem jednym tchem, a blisko 600 stron polskiego wydania przeleciało nie wiedzieć kiedy. Może to dobra propozycja na kilka zbliżających się dni wolnych od codziennych obowiązków?

Najlepsze w tej książce jest to, że jest znacznie lepiej skonstruowana od poprzedniej powieści Browna. Co prawda, sukces to niewielki, bo trudno sobie wyobrazić ciekawą, mimo wszystko, powieść gorszą od Zaginionego symbolu. No i wspaniale, że zegarek z Myszką Miki się znalazł i powrócił na spracowaną dłoń profesora Roberta Langdona, a wraz z nim – na wykłady do Harvardu.

 

PS. Jakby ktoś chciał sobie przypomnieć parę rzeczy – podaję tu adresy moich recenzji:

Dan Brown:

Cyfrowa twierdza: http://www.pinkwart.pl/recenzje/lektury/twierdza.htm

Anioły i demony: http://www.pinkwart.pl/recenzje/lektury/brown.htm; http://www.pinkwart.pl/recenzje/kino/Antymateria.htm

Zwodniczy punkt: http://www.pinkwart.pl/recenzje/lektury/Punkt.htm

Kod Leonarda da Vinci: http://www.pinkwart.pl/recenzje/lektury/vinci.htm; http://www.pinkwart.pl/recenzje/kino/Kod.htm

Zaginiony symbol: http://www.pinkwart.pl/recenzje/lektury/Zaginiony_symbol.htm

Matthew Pearl, Klub Dantego: http://www.pinkwart.pl/recenzje/lektury/Dante.htm

 

------------------------------------------

Dan Brown, Inferno, Wydawnictwo Sonia Draga, Katowice 2013, tłumaczenie z angielskiego Robert J. Szmidt, 592 str.