Maciej Pinkwart

Wniebowstąpienie papieża

 

Na okładce zobaczyłem podtytuł reklamowy „Najinteligentniejszy thriller roku” i doszedłem do wniosku, że inteligencja się przyda w czasach, kiedy jedna trzecia obywateli kraju między Odrą a Bugiem chce głosować na „Samoobronę”. Potem pomyślałem, że najinteligentniejszym bohaterem thrillerów jakiego pamiętam był psycholog, doktor Hannibal Lecter, który – gdyby nie fatalne obyczaje gastronomiczne – mógłby nawet być ekspertem na usługach CIA. No, chociaż, gdyby mu dietę wyspecjalizować w kierunku mężczyzn smagłych i piszących robaczkami od prawej do lewej...

Jeden z takich mężczyzn jest bohaterem (rozumie się, że negatywnym) książki o oryginalnym tytule „Anioły i demony”, autorstwa najpopularniejszego obecnie pisarza amerykańskiego, Dana Browna, który zasłynął przede wszystkim tegorocznym przebojem – „Kod Leonarda da Vinci”. Naturalnie, rzuciłem się na ów „Kod” jak  Hassasin na Vittorię (wyjaśni się wkrótce), ale wstrzymałem się jak prawdziwy zawodowiec (jak Hassasin przed rzuceniem się na Vittorię, wyjaśni się w książce), by najpierw zapoznać się z poprzednim bestsellerem, owymi „Aniołami...”. I dobrze bardzo zrobiłem, albowiem powieść ta dostarcza nieporównanych z niczym wrażeń.

Akcja toczy się początkowo w Bostonie, skąd bohater pozytywny przenosi się w godzinę (samolot specjalny rozwija prędkość 15 machów, czyli jeśli dobrze liczy mój kalkulator – 18.360 km na godzinę) do Genewy, a konkretnie do CERN-u, o którym bohater pierwszy raz słyszy, bo jest profesorem historii sztuki. Potem wraz z córką pewnego katolickiego księdza, który jest głównym wynalazcą syntezatora antymaterii (o której profesor też pierwsze słyszy, co daje autorowi okazję do kolejnego popisania się erudycją i oświecenia ciemnych czytelników) udają się (z szybkością 15 machów – można by powiedzieć, że się machnęli...) do Rzymu, a konkretnie do Watykanu. Bowiem pojemnik z antymaterią ktoś rąbnął (konkretnie wynajęty przez nie istniejące od 300 lat bractwo Illuminati morderca z nie istniejącego od 700 lat stowarzyszenia Asasynów, o którym córka fizyka – biofizyczka nie ma pojęcia, co daje autorowi kolejną okazję do erupcji, żeby nie powiedzieć – ejakulacji erudycji...) podłożył gdzieś na terenie Państwa Kościelnego, gdzie obraduje konklawe wybierające nowego papieża. Iluminaci chcą załatwić porachunki z czasów Galileusza przy pomocy kilku gramów antymaterii, która o północy czasu watykańskiego zrobi „bum” i unicestwi całą światową hierarchię Kościoła Katolickiego, a przy okazji Bazylikę San Pietro, Muzea Watykańskie i część Wiecznego Miasta... Należy temu zapobiec w imię ochrony dzieł sztuki, integralności Kościoła jako hierarchii, obrony nauki przed niesłusznymi oskarżeniami no i humanizmu jako takiego. A przy okazji należy ubić mężczyznę o śniadej skórze mówiącego w kilku językach świata, ale z wyraźnym akcentem arabskim, który w bardzo niemiły sposób potraktował tatusia Vittorii, najpierw wypalając mu na ciele znak „Illuminati”, potem odwracając głowę o 180 stopni, czego kręgosłup w zasadzie nie akceptuje, a na koniec wyłupując mu oko, co było niezbędne do otwarcia skarbca z antymaterią, który się otwierał przy pomocy skanera siatkówki. Przemykający po korytarzach największego instytutu naukowego świata płatny zabójca z archaicznej Al-Kaidy z okiem profesora fizyki – księdza w ręku wydaje się być jednym z najpiękniejszych obrazów, stworzonych przez literaturę.

Potem jest już tylko lepiej.

Akcja rozgrywana w pięknej rzymskiej scenerii, ogromnie dużo faktów historycznych i obyczajowych, sporo nieznanych szczegółów z funkcjonowania Watykanu sprawiają, że przynajmniej od połowy książki przestajemy się śmiać i nie możemy się oderwać od lektury. Sensacja goni sensację, zaskakujące zwroty akcji, plastyczne opisy zabytków wśród których trwa, wciąż przegrywany, wyścig z czasem i okrutną śmiercią, która nie oszczędza niewinnych i sprawiedliwych – to naprawdę doskonała powieść akcji. I choć rozwiązanie zagadki i – co prawda ociekający krwią – happy end nie jest dla uważnego czytelnika zaskoczeniem, to jednak i tu Dan Brown daje popalić, szczególnie, gdy jeden z głównych bohaterów, którego kolegium kardynałów po brutalnym wyeliminowaniu przez Hassasina głównego kandydata, chce wybrać zastępczo na papieża, podpala się przy pomocy lampek oliwnych sprzed Grobu świętego Piotra i w smudze dymu unosi się do nieba, co zresztą pokazują najważniejsze telewizje świata, bo większość akcji transmitowana jest live do domów znudzonych mieszczuchów.

Arabskiego „Szakala” koniec końców dościga zasłużona kara, bo zamiast zająć się profesjonalnymi sprawami, zajmuje się porwaną trochę na marginesie mordowania Vittorią, nie bacząc na to, że prawowierny muzułmanin ma 4 własne żony, a hurysami obdarowywany bywa dopiero po śmierci. Przedwczesne zajęcie się hurysą śmierć ową przyspiesza i wynajęty morderca ginie, załatwiony przez profesora historii sztuki, który ma wybitne zdolności do nurkowania i młodą pracownicę ośrodka badań jądrowych, która jest mistrzynią jogi i innych wschodnich sztuk, miłosnej nie wyłączając.

Słowem, wyborna lektura na Święta Wielkanocne, kiedy ma się sporo czasu, natchnione pobożnością myśli i przepełniony żołądek. Czas zleci przy lekturze nie wiedzieć kiedy, pobożne myśli chętnie dążyć będą z kościoła do kościoła, gdzie odbywają się spektakularne morderstwa, a żołądek rozmasują towarzyszące lekturze salwy śmiechu, na zmianę z dreszczami grozy.