OkładkaMaciej Pinkwart

Demonizm niejednoznaczności

 

Dobiega jedenasta w nocy. W Luwrze świecą się tylko słabiutkie światła techniczne – obrazy odpoczywają. W Wielkiej Galerii malarstwa włoskiego w skrzydle Denona kustosz największego muzeum na świecie, 76-letni Jacques Sauniere ma przed sobą jeszcze 15 minut życia. Właśnie ledwo powłócząc nogami wraca z sąsiedniej sali, gdzie zwykle kłębią się największe tłumy, mimo zakazu błyskają flesze, a wszyscy usiłują uruchomić komórki, by zawiadomić rodzinę i znajomych: Słuchaj, właśnie stoję przed Moną Lizą, masz pojęcie jaki tu tłok? Komórki w tej sali jednak nie działają i mimo że teraz jest pusto i głucho kustosz nie może nikomu dać znać o tym że umiera, kto go zabił ani też nie ma jak przekazać największej tajemnicy wszechczasów, której jest ostatnim depozytariuszem. Na pleksiglasowej szybie najsławniejszego obrazu świata pisze więc kilka słów niewidocznym dla zwykłych oczu tuszem. Po czym wraca do Wielkiej Galerii, ostatnim wysiłkiem rozbiera się, rysuje wokół siebie krąg, pisze jeszcze kilkanaście cyfr i umiera, przybierając pozę, przypominającą najsłynniejszą grafikę świata – sylwetkę nagiego mężczyzny, wpisanego w krąg. Człowiek witruwiański Leonarda da Vinci.

A potem, zgodnie ze znaną receptą Hitchcocka -  napięcie stopniowo wzrasta. Dan Brown, z którego poprzedniej książki „Anioły i demony” niedawno lekko się naśmiewałem - tutaj trzyma czytelnika w nieustannym napięciu i nie trudno mi się zgodzić, że jest to światowyLeonardo da Vinci, Proporcje człowieka bestseller nr 1, jak zapewniają wydawcy – Sonia Draga i Albatros Andrzeja Kuryłowicza. Bo też autor w „Kodzie Leonarda da Vinci” okazał się absolutnym mistrzem, podczas gdy w „Aniołach...” był co najwyżej czeladnikiem.

A propos bestsellerów: pyszny fragment rozmowy bohatera, Roberta Langdona ze swoim wydawcą, który dziwi się, że prawdziwa historia Świętego Graala nie jest szerzej znana, a Lagdon mówi mu, że sprawę zaciemnia wszechświatowy bestseller wszechczasów. Na co wydawca:

- Chyba nie powiesz, że „Harry Potter” też jest o Świętym Graalu.

- Miałem na myśli Biblię.

I taka jest to książka: sprawy, rodem ze średniowiecza – więcej: z początków naszej ery, jak się okazuje – ciągle żywotne, aktualne i wyzwalające największe ludzkie emocje osadzone są mocno w realiach współczesności. Jeszcze więcej: mają na tę współczesność ogromny wpływ. Tym razem realia właśnie są najmocniejszą stroną książki Browna: szczególnie te, związane z Paryżem i Londynem.

Wraz z bohaterami – i depczącymi im po piętach „czarnymi charakterami” – podążamy zawiłym tropem wskazówek pozostawionych przez tragicznie zmarłego wielkiego mistrza Zakonu Syjonu oraz jego wielkiego poprzednika – Leonarda da Vinci. Celem poszukiwań jest, oczywiście Święty Graal, a raczej to, co on oznacza. Akcja toczy się wartko, choć niekiedy dość sztucznie stopują ją dialogi – a dokładniej, rozpisane na głosy wykłady o historii Graala i jego symbolice. Ale ponieważ temat jest niesłychanie wciągający, a niektóre konkluzje dla nas, tkwiących z zasady bezrefleksyjnie w tradycji i symbolice chrześcijańskiej są zupełnie szokujące – więc w lekturze to nie przeszkadza. Ciekawe, jak potraktowane to zostanie w filmie, który na podstawie „Kodu...” ma powstać w Hollywood.

Leonardo da Vinci, La JocondeJednym z elementów tajemnicy jest portret, malowany na topolowej desce we Florencji w latach 1503-1506. 77 cm wysokości, 53 cm szerokości. Numer inwentarzowy Luwru 779. Autorem jest Leonardo di ser Piero z Vinci. Gioconda. Joconde. Mona Lisa Leonarda da Vinci.

Jak pisał jeszcze w XVI wieku pierwszy biograf Leonarda, a zarazem pierwszy historyk sztuki Giorgio Vasara portret prawdopodobnie przedstawia Lisę Gherardini, małżonkę florenckiego notabla Francesco di Bartolomeo di Zanoli del Giocondo. Dlaczego, jeśli portret był zamówiony przez bogatego kupca, Leonardo woził go wszędzie z sobą, z Florencji do Mediolanu, potem do Rzymu i na koniec do Francji, gdzie na łożu śmierci przekazał go swemu protektorowi, królowi Franciszkowi I z poleceniem, by go strzegł jak oka w głowie? Ale „gioconda” to po włosku również określenie kobiety wesołej, miłej. Więc może prawdziwa jest interpretacja, w myśl której jest to portret „pewnej florenckiej damy, wykonany z natury na życzenie wspaniałego Giulana Medici”, jak to ujęto w pierwszym opisie dzieła, jeszcze za życia artysty. Ale istnieje też anonimowy dokument, opisujący Giocondę jako... przebranego mężczyznę, być może samego Leonarda. Jak pisze na stronie internetowej Luwru kustosz działu malarstwa, Vincent Pomaréde, ostatecznie do dziś nie mamy żadnego przekonywującego dowodu kogo obraz, przedstawia. Niewykluczone, że jest to abstrakcyjny wizerunek, ukazujący po prostu postać ludzką, na tle wyidealizowanego krajobrazu.

Dan Brown znacznie rozszerza w swojej książce dywagacje na temat Mony Lisy, jej pochodzenia i znaczenia, oczywiście symbolicznego. Są ciekawe, na pewno, ale dla mnie La Joconde jest symbolem czegoś, co nie ma nic wspólnego z historią, opisywaną w książce.. Chociaż... Mona Lisa jest niezniszczalnym symbolem wyższości ducha nad materią. Kawałek deski, niepiękna kobieta, może i nie całkiem kobieca, skąpy uśmiech... I 500 lat istnienia. Mona Lisa przetrwała Walezjuszy i Burbonów, Rewolucję i Cesarstwo, wszystkie republiki, wojny światowe, faszyzm i komunizm, nowinki techniczne i prądy filozoficzne. Trwa poza wszystkim i ponad wszystko. Jak najtrwalsza idea. Jak Święty Graal.

Książka Browna urzeka kapitalnie poprowadzoną akcją, wspaniałą galerią postaci pierwszo- i drugoplanowych, erudycją historyczną i artystyczną. Jest w niej mnóstwo odniesień do wydarzeń politycznych, a także do literatury, w tym – do współczesnego piśmiennictwa związanego z legendą Graala. Powołuje się nawet bezpośrednio na bestseller Michaela Baigenta, Richarda Leigha i Henry’ego Lincolna „Święty Graal, Święta Krew”, a tragicznie zmarły kustosz Luwru nosi to samo nazwisko co bohater „Świętego Graala...” – proboszcz z wioski Rennes-de-Chateau, Béranger Sauniere... Powieść Browna ma więc wszelkie dane, by zostać przebojem wydawniczym na długi czas.

I dlatego nie mogę zrozumieć, dlaczego wydawcy pozwolili sobie na próbę deprecjacji dzieła poprzez dołączenie do niego „Posłowia”, w którym prof. Zbigniew Mikołejko – wielki naukowiec z Instytutu Filozofii i Socjologii PAN, badacz historii religii i świetny pisarz - „daje odpór” Brownowi. I to bynajmniej nie w kwestiach najbardziej dla książki fundamentalnych, tylko przeprowadzając filipikę w obronie... kościoła katolickiego, a przede wszystkim formacji „Opus Dei”, która w książce Browna pełni rolę marginalną, a jej przedstawiciele, działający niewątpliwie w dobrej wierze, zostali wciągnięci w ponurą grę przestępczą przez nie przebierającego w środkach maniaka, z pobudek absolutnie z Kościołem nie mających nic wspólnego. Nota bene, jednym z zarzutów „posłowia” pod adresem Browna jest to, że nie jest on katolikiem... Wolno panu profesorowi Mikołejce przywdziewać kostium rycerza i wyruszać na krucjatę przeciw Brownowi, jego sprawa, byłoby niewątpliwie ciekawe przypatrzyć się merytorycznej polemice w opisywanych tam kwestiach. Ale nie rozumiem wydawcy, który na okładce zachęca nas, żebyśmy kupili ten wspaniały bestseller, a pod koniec książki wynajmuje historyka religii, który drobnym drukiem przekonuje nas, że autor pisze banialuki. I to nie w książce naukowej, tylko w powieści sensacyjnej.  No to jak? Musieli wydawcy umieścić ten tekst, żeby książka otrzymała imprimatur? Jesteśmy czy nie jesteśmy państwem religijnym?

Obyśmy nie doczekali czasów, w którym do „Harrego Pottera” trzeba będzie pisać posłowie tłumaczące, że tak naprawdę to Joanna Rowling się myli, bo profesor od peronologii stwierdza autorytatywnie, że na dworcu King’s Cross nie ma peronu numer dziewięć i trzy czwarte.