Okładka książkiMaciej Pinkwart

Pilnowanie dozorców

 

Nie lubiłem tej książki już wtedy kiedy się o niej dowiedziałem. Ze wszystkich zapowiedzi wynikało, że jest to technothriller, w którym dzielni amerykańscy uczeni (w tym, oczywiście piękna kobieta-naukowiec od wiedzy ścisłej i przystojny humanista) walczyć będą z elektronicznym terrorystą i naturalnie w imię demokracji – zwyciężą. W dodatku, „Cyfrowa twierdza” jest debiutem powieściowym Dana Browna, a została wydana w Polsce po tym, jak sukces odniosły jego „Anioły i demony” oraz „Kod Leonarda da Vinci” – czyli wydawcy (Sonia Draga oraz Albatros) wykonują ten sam manewr co wcześniej „Znak” w stosunku do powieści Edwardo Mendozy – wciskają wcześniejszy kit licząc na to, że poślizgiem po bestsellerach sprzeda się i to.

Jednak z szacunku dla świetnego autora książkę kupiłem, licząc że te juwenilia ukażą choć drogę, po której podążał jego talent. Srodze się zawiodłem. Talent Browna w „Cyfrowej twierdzy” jest już w pełni ukształtowany i widać to od pierwszych stron książki. W miarę lektury jednak irytacja moja wzrastała, bowiem nie było w niej odkrywania mrocznych tajemnic przeszłości, odkodowywania tajemnych znaków, pozostawionych potomnym przez dawnych mistrzów dłuta i pędzla, nie było w ogóle widać erudycji z dziedziny historii i historii sztuki, którą tak – przesadnie może obficie – raczył nas Brown w swoich tegorocznych bestsellerach. Żona pisarza, Blythe, jest właśnie historykiem sztuki i malarzem więc jej wpływ na twórczość Browna jakby wzrósł i to jest jedyne co dało się ustalić z lektury.

Bowiem „Cyfrowa twierdza” usytuowana jest całkowicie w realiach współczesności. Oto w Fort Meade koło Waszyngtonu działa najbardziej tajna spośród rządowych agencji, z budżetem rocznym w wysokości kilkunastu miliardów dolarów, zajmująca się bezpieczeństwem narodowym. Jej sercem jest oddział, zajmujący się łamaniem kodów poczty elektronicznej: setki tysięcy tysięcy-maili wymienianych między instytucjami i prywatnymi obywatelami trafiają do superkomputera, który rozszyfrowuje ich treść – jeśli jest zakodowana – lub doszukuje się kodów w zwykłych tekstach i wyławia z nich informacje, z których można dowiedzieć się o potencjalnych i realnych zagrożeniach terrorystycznych. Działający przy pomocy 3 milionów procesorów „TRANSLATOR” na złamanie najbardziej skomplikowanego kodu potrzebuje 6 minut. Aż któregoś dnia japoński kaleki geniusz komputerowy ogłasza w Internecie, że wynalazł kod, którego nie da się złamać i chce sprzedać na aukcji jego klucz tłumaczący. Wielki komputer Agencji Bezpieczeństwa Narodowego (NSA) już blisko dobę próbuje złamać kod – i nie może. Do akcji ruszają agencji specjalni...

Pierwszy bestseller Browna ukazał się drukiem w 1998 roku i od razu podbił Amerykę. Napisany z wielką pasją, z poszanowaniem wszystkich reguł thrillera, niemal gotowy scenariusz filmu akcji – postawił przed czytelnikami nie tylko skomplikowaną zagadkę, ale i ukazał problem, będący jednym z kluczowych zagadnień współczesności: jak daleko mogą w nasze życie ingerować ci, którym płacimy za obronę tego życia? Czy władza, dysponująca nieograniczoną wiedzą o obywatelach nie zechce użyć tej wiedzy przeciw tym obywatelom? Ba – jeśli nawet obecna władza jest w pełni obdarzona naszym zaufaniem, to przecież w demokratycznym systemie mechanizmy sprawowania kontroli mogą wnet przejść w inne ręce... Mogą w końcu dostać się w ręce osób kompletnie niepowołanych – na przykład międzynarodowych terrorystów.

„Cyfrowa twierdza” została wydana na trzy lata przed atakiem na World Trade Center. Wówczas nikt – może z wyjątkiem niektórych pracowników NSA – nie przypuszczał, że terroryści mogą zaatakować Amerykę. Pojawia się pytanie o skuteczność działania agencji – na co idą te miliardy dolarów, jeśli mimo tych wszystkich zabezpieczeń Al Kaida działa podobno bez większych przeszkód do dzisiaj? Atak na WTC otworzył Amerykanom drogę do dwóch wojen – z Afganistanem i Irakiem i dał im (sami sobie przyznali...) prawo do jawnego już kontrolowania całego świata, który nagle okazał się jedną wielką bazą dla terrorystów. Już zupełnie jawnie gromadzi się dane o każdym człowieku, nie tylko tym, który jest dla USA podejrzany, ale i tym, który może kiedyś wydać się podejrzanym. My, Polacy – wierni wasale Ameryki – nie tylko musimy stać w upokarzających kolejkach po wizy do Stanów i odpowiadać na dziesiątki nader intymnych niekiedy pytań, ale nawet musimy udostępniać swoje odciski palców, bo może to właśnie my kiedyś staniemy się w przyszłości pomocnikami Bin Ladena czy innych mitycznych postaci, których gdyby nie było, należałoby je wymyślić, bo od nich zależy nie tylko bezpieczeństwo świata (czy jego brak...), ale przede wszystkim budżet wszystkiego rodzaju agencji rządowych. Nie tylko w USA...

Książka Browna, czytana dziś, porusza więcej ważkich problemów niż wtedy, gdy autor ją opublikował w swojej ojczyźnie. Orwellowska wizja Wielkiego Brata, spoglądającego na nas z każdego telewizora, realizuje się poprzez monitory naszych komputerów. Ale jesteśmy obiektami tej gry elektronicznej niejako z dwóch perspektyw: z jednej strony NSA, ABW, czy policja podejrzewają nas o chęć dokonywania przestępstw (to jeszcze nie jest czas, pokazany w filmie „Raport mniejszości”, kiedy można zaaresztować kogoś za zamiar popełnienia przestępstwa – choć tzw. Afera Rywina pokazywałaby, że już przez tę bramkę przeszliśmy...), z drugiej – nasze komputery codziennie są atakowane przez dziesiątki szpiegowskich programików, które badają nasze preferencje w wyszukiwaniu stron, wpuszczają nam niechciane reklamy, same otwierają strony z erotyką, kasynami, sklepami... Jeśli w supermarkecie płacimy kartą kredytową, to nasze dane trafiają do bazy i możemy być pewni, że niebawem akwizytor zaprzyjaźnionej z marketem firmy zapuka do naszych drzwi, oferując towar, po który niedawno biegaliśmy do sklepu... A do naszej teczki w urzędach bezpieczeństwa trafią dane o wszystkich naszych randkach internetowych, zakupach w sex-shopach czy oglądanych „brzydkich” stronach – bynajmniej nie w trosce o naszą moralność, lecz w postaci haka na nas – nigdy nie wiadomo, co się kiedyś przyda...

Ale czy można zrezygnować z wywiadu elektronicznego wiedząc, że w Internecie grasują setki tysięcy pedofilów, że mafiozi przez Internet zlecają tysiące zabójstw, że ceny narkotyków ustalane są poprzez wymienianie zakodowanych e-maili, że terroryści wysyłają do siebie zaszyfrowane opisy składnic butli z gazem w naszym osiedlowym sklepie, które przy najbliższej okazji Al-Kaida wysadzi w powietrze razem z nami i naszymi sąsiadami?

I tak irytując się na nową-starą książkę Dana Browna, połknąłem przeszło 440 stron „Cyfrowej twierdzy” w niewiele ponad 3 godziny, z trudem odrywając się dla wykonania niezbędnych czynności, i to w pośpiechu. Powieść ma w sobie zalążki (niekiedy już dość rozwinięte) wszystkiego tego, co najlepsze w największych bestsellerach tego autora, a porusza problemy – jak sądzę – o wiele ważniejsze niż średniowieczne spory naukowców z Kościołem czy nawet perypetie związane ze Świętym Graalem...

Mottem, jakim kierował się japoński geniusz komputerowy w swojej walce z podglądactwem NSA był cytat z rzymskiego poety Juwenala: Quis custodiet ipsos custodes – kto pilnuje tych, którzy pilnują... Ano, w naszej strefie klimatycznej odpowiadał na to rosyjski poeta Jewtuszenko: dozorców dozorcy pilnują inni... Orwell jest wiecznie żywy...