Maciej Pinkwart

 

Riwiera

 

Tutaj same zdjęcia, ale w większej liczbie...

 

Asia w MonacoRiwiera w zasadzie odkąd pamiętam była symbolem bogactwa, snobizmu, czegoś niemoralnego i czegoś w zasadzie zupełnie nieosiągalnego dla normalnego człowieka. Normalny człowiek w czasach mojej młodości to był człowiek ubogi. Bogactwo było nienormalne, niemoralne i nieuczciwe. Na Riwierę jeździli w latach międzywojennych utracjusze, którzy przegrywali w kasynie majątki kilku pokoleń, a następnie strzelali sobie w łeb lub skakali do morza z monakijskiej skały. Kornel Makuszyński postulował, żeby kasyno takie zrobić w Zakopanem, przechrzciwszy je uprzednio na Monte Gewonto. Tu nie trzeba by było wykonywać dramatycznych strzałów czy skoków – wystarczyłoby w renomowanej tutejszej restauracji zamówić bigos...

Wiadomo było, oczywiście, że na Riwierę jeżdżą także stare Angielki z brzydkimi psami, milionerzy z Ameryki, no i kierowcy Rajdu Monte Carlo. I gwiazdy filmowe na festiwal w Cannes.

A potem z francuskich filmów dowiedzieliśmy się, że do Saint Tropez, do Nicei i Monaco można dojechać zwyczajnie pociągiem, autobusem czy autostopem, że nie trzeba się zgrywać w kasynie ani mieszkać w canneńskim Carltonie, tylko gdzieś na campingu czy, ostatecznie, na nicejskiej plaży... I ze sfery odrzucanych snobizmów Riwiera przesunęła się w sferę marzeń, nie koniecznie realnych, jednak nie całkiem fantastycznych... Ale symbolem czegoś niecodziennego, trudno dostępnego pozostała...

Pod wieczór 30 kwietnia zobaczyliśmy po lewej stronie morze. Minęliśmy Genuę z daleka, i po kilkunastu minutach zaczęliśmy się wspinać na zbocze góry. W dole połyskiwały fale. Pierwsze wrażenie niezbyt pozytywne – chaos budowlany, dążność do wielokrotnego sprzedania każdego metra kwadratowego. Zrobiła się noc, wiec w zasadzie niewiele widać. Zjeżdżamy do San Remo i po kilku minutach kluczenia wąskimi uliczkami dojeżdżamy do hotelu „Parco”, oddzielonego tylko ulicą od plaży.

Kasia w San RemoPo rozpakowaniu się stwierdzam, że nie mogę znaleźć odpowiedniego sprzętu technicznego, więc idę na recepcję do przystojnego Murzyna, który z uśmiechem prowadzi mnie do baru, otwiera mi butelkę wina eleganckim korkociągiem i dodaje jeszcze dwa plastykowe kubeczki, żebyśmy nie musieli pić z gwinta... Sympatyczny, ale interesowny – za chwilę okaże się, że cały wieczór podrywa moją Asię... Dla wypicia winka okazja jest przednia – nie dość, że pierwszy kontakt z Riwierą, to jeszcze w dodatku imieniny jednej z pań z naszej grupy. Umawialiśmy się dwa lata temu w Paryżu, rok temu w Rzymie, ale jakoś ani do Paryża, ani do Rzymu nie pojechałem. Więc rano zjedliśmy razem zaległe sprzed dwóch lat lody w Weronie, a teraz chcemy iść na nocny spacer na plażę i tam w gronie kilkorga dorosłych wypić sobie winko.

Idziemy bulwarem nadmorskim. Jest pięknie, ciepło, szumią palmy i szumi morze. Głównym środkiem komunikacji stolicy włoskiej piosenki są trolejbusy, ale jest późno i „paslednij tralejbus” już odjechał, więc na przystankach kwitnie tylko życie nocne San Remo. Życie nocne ma przeważnie około 20 lat, wysokie botki, króciutkie mini i jest Murzynką. Idziemy i idziemy, a zejścia do morza jak nie było tak nie ma. Widoki powtarzają się regularne: przystanek, latarnia, palma, dziwka, przystanek, latarnia... Ale nie posuwa to nas w stronę plaży. Wreszcie schodzimy kawałek w stronę morza i pod jakimś murkiem, który oddziela nas od plaży wypijamy winko. Rano okaże się, że 10 metrów od hotelu jest zejście do wody. Tyle, że w drugą stronę niż ta, w którą poszliśmy...

1 maja... Dość leniwie organizujemy się po śniadaniu. Jest dość czasu, żeby wreszcie zejść na plażę, zanurzyć stopy w Morzu Śródziemnym, które tu nazywa się Liguryjskie, spróbować jego mocno słonego smaku. Włazimy z Asią na skały i uświadamiamy sobie, że tam, hen, na południe jest Afryka. Mówię jej, że w San Remo od 1951 r. odbywają się festiwale piosenki, takie jak u nas w Sopocie i dopiero jak to powiedziałem słyszę anachronizm: to przecież na wzór San Remo dziesięć lat później wymyślono festiwal sopocki... Domenico Modugno ze słynnym „Volare” to czasy mojej wczesnej młodości, potem jeszcze kojarzę go z piosenką „Piove”, czyli „Ciao, ciao bambina”, tutaj śpiewała Milva, Claudio Villa, Adriano Celentano, Gigliola Cinquetti, Boby Solo...

Hotal "Parco"Wszędzie, w całym mieście zielono od drzew i kolorowo od kwiatów. Nie darmo San Remo (czy, jak chętnie tutaj się pisze – Sanremo) nazywa się „miastem kwiatów”. Przed naszym hotelem pusty basen i szaleństwo palm. Budynek sprawia wrażenie, że pamięta lepsze czasy, kiedy to San Remo było wykupywane przez białogwardyjskich oficerów carskich. Willa wybudowana w XVIII wieku, dziś mieści 36 pokoi, ale hotel trzygwiazdkowy, no i te widoki... Z okna naszego pokoju widać złote wybrzeże i lazurowe morze, ciągnące się aż hen, w stronę Francji.

Zbieramy się. Droga znów wznosi się na stoki gór, schodzących tu niemal do morza, chaos w zabudowie gęstnieje, zostawiamy gdzieś z boku przygraniczną Ventimiglię i wjeżdżamy na terytorium Francji. Po lewej stronie, pod nami rozpościera się miasteczko Menton – Mentona, jak je nazywały stare polskie opisy. Góry otaczają je amfiteatralnie, tworząc jakby lustro nagrzewające miasto, otwarte na południe, w stronę morza. Mikroklimat subtropikalny tworzy oszałamiająco piękną roślinność i pozwala na całoroczne korzystanie z uroków Riwiery. Pewno dlatego nazywa się Menton miastem emerytów, którzy przyjeżdżają tu poza sezonem wygrzewać stare kości, a co majętniejsi (to w naszych warunkach brzmi jak oksymoron – bogaty emeryt...) kupują sobie tu rezydencje i zamieszkują na stałe... I ja o tym myślałem, ale potem doszedłem do wniosku, że nie odpowiada mi takie chodzenie pod górę... Nie mówiąc już o tym, że nie mam szans na bycie emerytem w ogóle, a majętnym w szczególności...

Szybko przemknęliśmy górą powyżej Monte Carlo i zaczęliśmy zjeżdżać do stolicy księstwa – miejscowości Monaco. Tak na oko – perła w koronie Francji, operetkowe księstwo składające się z kasyna, portu jachtowego, kaktusów i poszukiwanych znaczków pocztowych. I drużyny piłkarskiej AS Monaco, będącej gwiazdą w lidze francuskiej. Ale tak naprawdę można zazdrościć wszystkiego.

MonacoKlimat podzwrotnikowy – najcieplejsza odmiana śródziemnomorskiego. Co prawda kaktusy, palmy, azalie – wszystko to sprowadzono sztucznie, bo spadające do morza stoki Alp (tak, jesteśmy w Alpach, co prawda Nadmorskich, ale zawsze...) nie tworzą jakoś roślinności reglowej... ale kolorowo bajecznie. Historia też wielobarwna: teren odwojowany był od miejscowych górali liguryjskich jakieś 3 tysiące lat temu, port założyli Fenicjanie, i poświecili swojemu bogowi Malkartowi, który przez Greków – następców Fenicjan w podbojach basenu Morza Śródziemnego – zwany był Monoikos, samotny, jedyny. Czy był to przejaw monoteizmu? Po nich przyszli Rzymianie i nazwali miasto Portus Hercules Monoeci i niektórzy do dziś utrzymują, że to samotny Herkules założył Monaco w drodze z Italii do Gibraltaru – Słupów Herkulesa. Juliusz Cezar lądował tu prawdopodobnie w czasie swej kampanii hiszpańskiej, a port, gdzie to miało miejsce – do dziś nazywa się Portem Herkulesa. Monako było potem we władaniu Hiszpanii, Prowansji, Francji i od X wieku Genueńczyków. Zamek - pałac książęcy, wzniesiony przez genueński ród Grimaldich powstał w początku XIII wieku, ale szybko został zajęty przez przeciwników politycznych Grimaldich – genueńskich wielmożów z partii gibelinów. Ale w styczniu 1297 roku, przebrany za mnicha François Grimaldi, zwany (ale potem!) Melizio, czyli „Przebiegły” zastukał w nocy do bram pałacu, żebrząc o gościnę i nocleg. Wpuszczono go, nakarmiono i dano schronienie. W nocy podstępny mnich otworzył bramy, wpuścił swoich żołnierzy i wyciął w pień załogę zamku, zajmując go dla swego rodu. Zwycięzców się nie sądzi – dzięki podstępowi rycerza–mnicha ród Grimaldich panuje bez przerwy na monakijskiej skale od przeszło 700 lat... Czy ta najstarsza w Europie dynastia przetrwa kolejne lata? Jej los wisi na włosku.... Bowiem od XVII wieku jest Monako związane unią protekcyjną z Francją, której już odstąpiło prawa do suwerenności nad częścią swego dawnego terytorium, jakim było Menton, a teraz nie wiadomo co się stanie. 6 kwietnia 2005 roku po ciężkiej chorobie zmarł panujący od 1949 roku książę Rainier III. Jeszcze do teraz panuje tu żałoba narodowa, a flagi państwowe – czerwono-białe – przewiązane są krepą i opuszczone do połowy masztu. Nowym władcą został jedyny syn Rainiera, Albert II. Jest kawalerem – twierdzi, że nie spotkał jeszcze kobiety, która mogłaby być księżną Monako. Po jego matce, hollywoodzkiej aktorce Grace Kelly, rola ta pozostaje nieobsadzona. I niedobrze – Albercik ma 47 lat i jak się nie postara szybko – to koniec z Monako! Konstytucja księstwa, zgodnie z obowiązującym tu prawem salickim przewiduje, że tron dziedziczy się wyłącznie po mieczu. Gdyby władca nie pozostawił męskiego potomka – Monako stanie się własnością Francji... Co prawda ostatnio „Paris Match” ujawnił, że książę ma nieślubne dziecko ze stewardessą, poznaną w Nicei. Ale czy 2-letni dziś Aleksander jako syn z nieprawego łoża może odziedziczyć tron Grimaldich? I czy fakt, że jest po matce Murzynem zostałby zaaprobowany przez Radę Stanu i 18-osobowy parlament? Ale może jeszcze nie wszystko stracone? Książę ma co prawda 47 lat, ale w Pałacu Grimaldich, w Sali Tronowej wisi wielki baldachim z dewizą rodziny panującej: „Deo Juvante”, co się wykłada – z pomocą Bożą... A po polsku to mówią, że jak Pan Bóg dopuści, to i z kija wypuści...

Asia w Muzeum Oceanograficznym w MonacoWysiadamy na podziemnym (a więc ocienionym...) parkingu i spragnieni ochłody udajemy się do Muzeum Oceanograficznego. Założył je przed I wojną światową książę Albert I, żeglarz i rybak. Ekspozycja jest więc dość starawa, nie można jej porównywać z super nowoczesnymi obiektami tego typu na świecie, choćby i w Barcelonie, ale i tak w nas – ludziach gór – budzi zachwyt. Bajeczne kolory podwodnego królestwa wywołują u naszych plastyków uczucie zazdrości.

- Wpuścić by tu najlepszych projektantów mody, niech takie robią stroje, w takich kolorach – wzdycha któraś z dziewcząt...

Rekiny dla moich filmoznawców z Wydziału Literatury POSA są za małe i nie umywają się do bohaterów filmu „Szczęki”. Fakt, że rekin Spielberga był z plastiku, a tutejsze są jak najbardziej prawdziwe nie ma znaczenia – i tak dzieli nas pancerne szkło. Nie zachwycają nas specjalnie szkielety wielorybów czy modele żaglowców, a dawne instrumenty nawigacyjne oglądamy jak dzieła sztuki. Wreszcie wychodzimy na zewnątrz. Z tarasu widokowego Muzeum rozciąga się przepiękny widok na zatokę i Port Herkulesa.

Po chwili już maszerujemy do katedry, gdzie pochowani są dawni i nowsi przedstawiciele rodu Grimaldich. Najwięcej świec pali się przy grobie księżnej Gracji Patrycji – jak tu nazywano dawną aktorkę, której rola w westernie „W samo południe” była jedną z najgorszych ról kobiecych w historii tego jakże męskiego gatunku filmowego... Rainier III, jeden z największych satrapów Europy, osobisty przyjaciel caudilla Franco i jego zamorskiego krewniaka w polityce – generała Pinocheta na starość złagodniał i pamiętano mu przede wszystkim łagodność systemu fiskalnego. Raj podatkowy Monako przyciągał tu rozmaite firmy, sławnych tenisistów, gwiazdy filmowe... Ludność Monako, która zwolniona jest z jakichkolwiek podatków, liczy w sumie niewiele więcej osób niż ludność Zakopanego, teoretycznie skupieni są wszyscy na terytorium, liczącym niespełna 2 kilometry kwadratowe, ale rdzennych Monegasków jest niespełna 4.000. Rainier III mawiał, że jest jedynym władcą Europy, który zna osobiście wszystkich swoich poddanych. Może trochę przesadzał z tą osobistą znajomością, ale niewiele...

Święta DewotaKatedra Grimaldich jest pod wezwaniem Świętego Mikołaja, ale nas szokuje coś innego – najbardziej czczoną jest tutaj Święta... Dewota - patronka rodziny Grimaldich i samego Monaco. Jak głosi legenda, w czasach rzymskich, w IV wieku n.e. młoda chrześcijanka z Korsyki o imieniu Dewota została ścięta, a jej ciało wrzucono do łodzi, płynącej do Afryki. Łódź zerwała się z uwięzi, podryfowała w stronę Riwiery i wylądowała w Monako. W miejscu tym wybudowano kaplicę, potem kościół, odnowiony w XI wieku, a w XIX wieku przekształcony w katedrę. Na pamiątkę tego wydarzenia, co roku 26 stycznia, w noc poprzedzającą rocznicę pojawienia się ciała świętej Dewoty w Monako, w obecności rodziny książęcej na placu przed katedrą podpalany jest model rzymskiej łodzi...

Devota – to po łacinie „poświęcona”, „oddana”... Dlaczego słowo o tak pozytywnym znaczeniu ma u nas tak jednoznacznie negatywną konotację?

Kłaniamy się świętej z męczeńską palmą i wędrujemy pod górę, w stronę XIII-wiecznego pałacu książęcego. Nie jest ani duży, ani piękny specjalnie, ale tchnienie wieków wyczuwa się dość wyraźnie. Elementy romańskie, gotyckie i renesansowe nie zaprzątają jednak naszej uwagi tak bardzo, bo upał robi się coraz większy. Dzieci malują pomnik Mnicha Grimaldiego-Spryciaszka z XIII wieku i piękną wieżę zegarową, a my idziemy na kawę. Flaga Grimaldich powiewa na maszcie, ale flagi państwowej nie ma – to znak, że księcia pana nie ma w pałacu. Dziś 1 maja, Święto Pracy, więc książę nie urzęduje... Jest tu bowiem tylko w dni robocze, oczywiście kiedy ma taką potrzebę... Bo mieszka i nocuje zupełnie gdzie indziej. Ale to, gdzie książę spędza noc, i w jakim towarzystwie, jest najgłębiej strzeżoną tajemnicą państwową.

Lidka przed Pałacem Grimaldich w MonacoI tak w rozmowie powraca kwestia sukcesji tronu w rodzinie Grimaldich... Książę to stary kawaler, jak dotąd najpełniej realizujący się w sporcie - pięciokrotnie brał udział w zimowych Igrzyskach Olimpijskich (ostatni raz w Salt Lake City w 2002) startując na bobslejach. Starsza siostra księciunia, Karolina już trzykrotnie szukała szczęścia w małżeństwie, młodsza – Stefania, po paru latach kariery artystki estradowej dość niskiego lotu, z kilkorgiem nieślubnych dzieci z szoferem czy ochroniarzem... W dodatku co i raz goniący za sensacją dziennikarze odgrzebują sprawę tragicznej śmierci księżnej Grace, która zginęła w tajemniczej katastrofie samochodowej... Podobno za niechlubny czyn Spryciaszka na ród Grimaldich nałożona została klątwa. No, doprawdy – taki pech w takim ślicznym miejscu...

Wzdłuż nabrzeża wędrujemy teraz na wschód, do Monte Carlo. Po prawej najbardziej snobistyczny port jachtowy na świecie, po lewej – najbardziej snobistyczny parking na świecie. Porche, jaguary, cadillaki, ferrari – brać i wybierać... Poczciwe bmw wygląda tu jak trabant przed molem w Sopocie. Ale najlepsze marki nie są zastrzeżone dla bogatych państw Europy Zachodniej – zauważamy jaguara z rejestracją słowacką i porszaka z Ukrainy... Maszerujemy wzdłuż wielkiego placu budowy, a w zasadzie – montażu. Ekipy budowlane są dziś nieobecne (Święto Pracy...), ale setki niebieskich krzesełek już rozstawiono, a trybuny usytuowano na rusztowaniach po obu stronach ulicy portowej: za kilka dni rozpoczyna się Grand Prix Monaco – uliczne wyścigi bolidów formuły I. Tradycja imprezy sięga 1929 roku i ze względu na miejsce jej rozgrywania jest to zapewne najbardziej prestiżowe wydanie spośród 20 corocznych edycji F1 i jedyne, które rozgrywane jest na ulicach tak małego miasta. Długość toru wynosi 3340 metrów, trzeba go pokonać 78 razy, jadąc z prędkością do 300 km/h. Ale zakręt koło Grand Hotelu można przejechać tylko przy szybkości 45 kilometrów... Najczęściej triumfował tu Ayrton Senna i Michale Schumacher, ale Senna już nie żyje. Czy Schumi wygra po raz szósty, wyrównując rekord Senny?

Ze zdziwieniem odnotowuję, że i Ewa, i Justyna znają się dobrze na wyścigach. Okazuje się, że panowie małżonkowie są pasjonatami F1, no i transmisje wyścigów w Monaco naturalnie oglądają. Ja też parę razy to widziałem, ale oczywiście nie interesowały mnie samochody, tylko słynne księstwo...

Dopiero po powrocie się dowiem, że Schumacher poniósł w Monaco klęskę zajmując dopiero siódme miejsce, a Grand Prix wygrał Fin Kimi Raikkonen z teamu McLaren-Mercedes.

Prawdę powiedziawszy, zawsze bardziej sentymentalny stosunek miałem do słynnego Rajdu Monte Carlo. Była to impreza bardziej prestiżowa niż elitarna. Jeździło się do Monte Carlo od 1911 roku w styczniu, a odcinki specjalne – m.in. nocny zjazd po śniegu z góry Turiniego – były wyzwaniem dla najodważniejszych kierowców i najlepszych samochodów. Rajd miał charakter zjazdu gwiaździstego z rozmaitych stolic europejskich, po czym następowało kilka nadzwyczaj trudnych etapów wokół Monte Carlo. Pamiętam, kiedy Warszawa na początku lat 70-tych dołączyła do grona miast – punktów startowych Rajdu. Cóż to była za nobilitacja! A potem nasze wspaniałe lata sukcesu, kiedy to w RMC startowały nasze warszawy, syrenki, duże fiaty i nawet maluchy... Towarzysz Gierek ściskał dłonie towarzyszy kierowców i życzył szczęścia produktom polskiego przemysłu motoryzacyjnego, a „Trybuna Ludu” miała o czym pisać. Co prawda, Sobiesław Zasada jeździł w Rajdzie Monte Carlo jeszcze w czasach wczesnego Gomułki, ale to był wyjątek... Dziś rajdowcy ścigają się tylko w Alpach, a zjazd gwiaździsty rozpoczyna tylko rozgrywany od ośmiu lat Historyczny RMC, rozgrywany na starych samochodach. W tegorocznej edycji wzięły udział między innymi polskie ekipy na dużym fiacie 125 p - 158 miejsce, oraz na syrenie 104 - 199 miejsce, na 290 wozów, które ukończyły wyścig. 

Kasyno w Monte CarloNieco zadyszani, bo nasz pilotka, Małgosia nas nie oszczędza, dobiegamy do placu przed kasynem. Budynek zaprojektowany w 1878 roku przez Charlesa Garniera, tego od Opery Garniera w Paryżu, nie budzi naszego specjalnego entuzjazmu. Większa część wycieczki jest jakby automatycznie pozostawiana na zewnątrz, bo żeby wejść do środka trzeba mieć 21 lat i nie być w szortach... Ja co prawda nie jestem w szortach i skończyłem 21 lat już jakiś czas temu, ale obrażony nie wchodzę i olewam (teoretycznie!) kasyno – nie lubię hazardu, na który mnie nie stać. Część wycieczki jest bardziej dosłowna i idzie do środka do toalety. Tym dopiero można się będzie pochwalić...

Nie bardzo jest gdzie się rozłożyć z malowaniem, bo jedyne wolne miejsce przed kasynem właśnie zabudowała trybuna Formuły, więc idziemy do ogrodów na zapleczu słynnej Opery i Filharmonii w Monte Carlo. Jest ciepło, ale nie upalnie, i wokół piękne widoki na morze, kwiaty i obsceniczne rzeźby Ewy z wielkim tyłkiem i biustem oraz zwalistego Adama z małym ale zawadiackim fajfusikiem, za który po kolei chwytają – na szczęście! – nasze dziewczęta... Siadam pod kaktusem i zastanawiam się, z czym poza rajdami i zgrywaniem się w kasynie kojarzy mi się Monte Carlo, czego jest dla mnie symbolem. Jakoś tak dziwnie – najpierw kojarzy mi się ze słynną symfoniczną orkiestrą radiową, w której grała Virginie – wicemiss Francji i bliska znajoma Sergiusza, którą niestety widziałem tylko na zdjęciach. Monte Carlo kojarzy mi się też z... matematyką. Ja i matematyka! Żarty na bok... Ale to akurat wiem, choć nie całkiem rozumiem... Chodzi tu o metody Monte Carlo, jedno z narzędzi rachunku prawdopodobieństwa. Oczywiście, kojarzy się to z teorią gier – a może z praktyką kasyna, które mam teraz za plecami? W końcu – obliczeniami, jakie jest prawdopodobieństwo tego, że kilka razy z rzędu wyjdzie „parzyste” – „czerwone” – „osiem” zajmowało się kilka pokoleń desperatów, ubranych w smokingi i muszki i mających zdecydowanie więcej niż 21 lat... Zatem gdy pracujący w USA nad budową bomby atomowej John von Neumann przypomniał sobie dziecięcą grę w Chińczyka i losowe rzuty kostką, gdy wyobraził sobie wrzucanie kulki do ruletki – pomyślał, że taki losowy generator liczb, przydatny do szacowania parametrów rozkładów zmiennych musi być związany z kasynem, No, a jakie jest lepsze kasyno niż w Monte Carlo? A więc metoda Monte Carlo jest metodą operowania na przypadku...

Znam takich co zdają się w swoim życiu na absolutny przypadek. Sprawdzą – nie sprawdzą, wejdą – nie wejdą, uda się – nie uda, wygram – nie wygram... Pewno nawet nie wiedzą, że to ma coś wspólnego z metodą Monte Carlo...

Zbieramy się do wyjazdu. Robi się późno, a przed nami jeszcze kawał drogi. Autobus powoli wyjeżdża pod górę i po paru zakrętach osiąga środkową autostradę prowadzącą przez Riwierę – moyenne corniche. Łapię za mikrofon i opowiadam o Prowansji i Lazurowym Wybrzeżu. O roli literacko-filmowej tego zakątka Francji, bo do tego kraju właśnie z powrotem wjeżdżamy...

Asia i MP w NiceiPo 40 minutach stajemy w Nicei i najpierw idziemy nad morze. Nie jest to na razie moja wymarzona Promenade des Anglais, tylko Avenue des Etats Unis, ale morze jest jak najbardziej śródziemne, szumi pięknie, a tłum nad nim przewala się całkiem spory. Katedra Świętej Reparaty zamknięta, znów remont, a może to 1 maja, już nie wiem. Jakoś tak te nieszczęśliwe święte dziewice towarzyszą mi w tej drodze: Reparata żyła w III wieku w Palestynie, w Cezarei i tam została aresztowana pod zarzutem wyznawania chrześcijaństwa. Miała 20 lat. Po torturach wrzucono ją do pieca ceramicznego, ale płomienie się jej nie imały, więc wypuszczono ją na wolność. Po tym jeszcze gorliwiej zajęła się propagowaniem nowej wiary i nakłanianiem pogan do porzucenia starych bóstw. Rzymianie pojmali ją ponownie i tym razem bez cudów ścieli jej głowę. Kult Preparaty dotarł na Sardynię, potem do Florencji, a wreszcie i do Nicei.

Na kolację wstępujemy do niewielkiej restauracji niedaleko katedry. Zupełnie przypadkiem zapraszająca gości przy ulicy kelnerka jest Polką, więc zamówienie pizzy dla kilkunastu osób nie sprawia trudności, mimo że tutejsza odmiana języka francuskiego wydaje się nieco odbiegać od wzorca z Sevres pod Paryżem... Zresztą nawet w nazwach ulic zamieszczonych na tabliczkach są dwie wersje – francuska i prowansalska: Promenade des Anglais i Camin dei Ingles. Dobrze, że nie sięgają w tradycji głębiej – Niceę założyli Grecy w III wieku przed naszą erą, a że musieli o nią walczyć z wojowniczymi tubylcami, to gdy w końcu zwyciężyli nazwali ją Nikeja, czyli zwycięska. To te samo słowo, które nazywa boginię zwycięstwa Nike. W trzecim wieku po Chrystusie założono tu pierwsze biskupstwo na Riwierze, a tradycje chrześcijańskie są do dziś zachowywane, i to w wielu wydaniach, bo kościołów jest sporo: poza katedrą biednej Reparaty, najbogatszy wystrój ma prawosławna cerkiew... Nicejczycy bowiem byli w XIX wieku niezwykle gościnni i chętnie przyjmowali (za pewną opłatą, niemałą zresztą) u siebie zarówno carskich wysokich urzędników, jak i angielskich emerytowanych pułkowników i lordów rozmaitych. Cerkiew mieści się przy bulwarze o wdzięcznej francuskiej nazwie Tsarewich, zaś pozostałością angielskich snobistycznych popołudniowych przechadzek została Promenada Anglików – nadbrzeżny bulwar, będący skrzyżowaniem paryskich Champs Elysées i mola w Sopocie.

MP na Promenade des AnglaisPizza wreszcie zjedzona i w zapadającym zmroku idziemy w kilka osób na Promenade des Anglais. Wiatr szumi w liściach palm, morze wysyła w nasze strony kolejnych srebrnogłowych posłańców, kamyki na plaży szurgocą... Lampy zapalają się po północnej stronie promenady i nareszcie jest tak, jak na Riwierze powinno być – morze, palmy, kolorowe światła i pełen snobizm. Co prawda, promenujących angielskich dżentelmenów dawno nie ma, my reprezentujemy raczej proletariacki nurt w turystyce, choć może nie aż taki, jak clochardzi, okryci kocami i zgodnie z prawem, obowiązującym tylko w Nicei, śpiący wprost na plaży, pod nogami spacerowiczów. Tradycyjna nicejska gościnność jak widać pozostała... Cóż, nie każdego stać na nocleg w najbardziej snobistycznym lokalu Riwiery – „Negresco Hotel”, którego światła jarzą się właśnie przed nami...

Wracamy do autokaru przez piękny ogród Alberta I, gdzie palmy i kolorowo kwitnące kaktusy prowokują nas do nocnych wygłupów i nocnych zdjęć, ale czas odjazdu zbliża się nieuchronnie. Żegnaj, Riwiero marzeń... Mamy nadzieję, że nie na długo. Bo przecież i Cannes zostaje po lewej nie zwiedzone, i Saint Tropez, które młodszym uczestnikom wycieczki kojarzy się tylko z żandarmami i de Funesem, jako że telewizja co i raz wznawia ten maxi-serial, a my, dorośli, pamiętamy pierwsze fotki pań w strojach topless i ostatnie zdjęcia starej Bardotki... Marsylia tylko mignie nam na wydobytym z mroku przez reflektory drogowskazie, przetniemy Rodan w Arles, nocą granatową jakby wymalowaną przez van Gogha i pomkniemy na wschód, przez tajemniczą Langwedocję i nadbrzeżne Pireneje do Katalonii. Bon Dia, Catalunya...

 

Werona

Barcelona

Awinion

Powrót do menu "Barcelona 2005"