Maciej Pinkwart

 

Awinion

 

Tutaj same zdjęcia, ale w większej liczbie...

 

 

W LandwedocjiIm bardziej tamto spotkanie oddala się w czasie, tym bliższa staje mi się jego symbolika i przesłanie, jakie z sobą niesie. Tym bardziej niesamowity staje się sam fakt konfrontacji bajkowych wyobrażeń z tym, że mają one odniesienia do rzeczywistości. Trochę tak, jakbyśmy nagle przy głównej ulicy w naszym mieście zauważyli piernikowy domek Baby Jagi, zaopatrzony numerem i skrzynką na listy...

Pireneje przed granicą schodzą prawie do samego morza, są małe i zalesione jak Beskidy. Przyzwyczajony do fizycznego braku posterunków granicznych wewnątrz Unii Europejskiej, między Austrią i Włochami lub Niemcami a Francją, z pewnym zdziwieniem zauważam budki strażnicze i żołnierzy z bronią. Autokar zwalnia do kilku kilometrów na godzinę, żołnierze uważnie nam się przyglądają, ale nie wykonują żadnego gestu, więc przejeżdżamy dalej. Bonjour, douce France....

Ejże, czy na pewno słodka Francja? Jesteśmy teraz w tajemniczej Langwedocji, krainie rozciągającej się między Pirenejami a Rodanem i między Morzem Śródziemnym a Masywem Centralnym. Najpierw była to prowincja rzymska, potem pustoszona wojnami ziemia Wizygotów i Franków, wreszcie prowincja królestwa Akwitanii... Najlepiej wychodziła Landgwedocja na niezależności, kiedy była rządzona przez możnych panów – władców bogatych miast, spośród których najważniejsze były Albi na północy, Tuluza w centrum, a Carcasonne, Montpellier i Narbonne oraz Nîmes na południu. Landwedocja i częściowo sąsiednia Prowansja, spokrewnione językowo tak ze sobą, jak i z całą okołopirenejską ludnością, były także ośrodkiem tolerancji religijnej, szczególnie, kiedy w XII i XIII wieku prowadzili tu swoją działalność katarzy, nazywani też – od miejscowości Albi – albigensami. Ich wezwania do odrzucenia hierarchicznego kościoła, propagowanie skromności i ubóstwa, niechęć do uciech świata doczesnego nie mogły być zaakceptowane przez ówczesnych biskupów, ale to przecież głównie chęć zawładnięcia niepokorną prowincją skłoniła władze Paryża do podjęcia, wspólnie z kościołem, krucjaty przeciw heretykom i popierającym ich obywatelom Langwedocji. Ten pierwszy w dziejach religijny holocaust na początku XIII wieku zdziesiątkował ludność możnej i żyznej prowincji. Ślady kacerstwa Dysputa pomiędzy św. Dominikiem i Guilhabertem de Castres (katarem) - obraz autorstwa Pedra Berreguete'a - repr. ze strony www.gnosis.art.plwypalono żywym ogniem w czasie wojny, a gdy umilkł szczęk oręża – zapłonęły stosy Świętej Inkwizycji. Bo to właśnie tutaj, a nie we Włoszech czy Hiszpanii na wielką skalę zadebiutowali inkwizytorzy. Ach, już doprawdy jest dziwnym zbiegiem okoliczności, że to w Weronie, gdzie zapoczątkowaliśmy naszą podróż, na synodzie w 1184 roku papież Lucjusz III wydał dekret Ab abolendam haeresim, ustalający zasady wyganiania diabła zarówno z wielkich grup ludzkich, jak i pojedynczych obywateli. A tutaj, właśnie w Landwedocji, a dokładniej w Proulli koło Tuluzy przybyły, tak jak i my dzisiaj, z Katalonii Dominik Guzmán założył zakon dominikanów, którzy w czasie krucjaty katarskiej i zaraz po niej zasłynęli z inkwizytorskiej gorliwości i skuteczności. Sam młody Katalończyk na początku XIII wieku wędrował pieszo po polach Langwedocji i dyskutował z katarskimi „doskonałymi”, propagując na własnym przykładzie skromność, ubóstwo i bliskość kościoła wobec ludzi. Osiągnął równie mało, jak poprzedzające go wystawne orszaki „ewangelizujących” Landwedocję cystersów. Jego następcy, mieniący się Pańskimi psami (Domini canes), nie poprzestawali na słowach. Uruchomiony został system zdrad i donosów, bo donoszący sam zwykle nie podpadał pod podejrzenie inkwizytorów. Gdy nie stało heretyków, bo wybito ich w wojnach i spalono po pierwszych procesach inkwizycyjnych, dominikanie zajęli się tymi, którzy ich znali, mogli ich znać lub w inny sposób narazili się kościołowi, albo sąsiadom. Na stosy wędrowali ludzie starzy i chorzy, którzy mieli kontakty z katarami, potem Landwedocja stała się miejscem przerażających spektakli, w czasie których inkwizytorzy wykopywali z cmentarzy osoby, które były podejrzane o sprzyjanie herezji. Trupy, wędrujące na stosy auto-da-fé to XIII-wieczny wkład Inkwizycji w rozwój chrześcijańskiej Europy.

A potem przyszli żołnierze francuskiego króla Ludwika VIII i dobili Langwedocję. Ci, którzy na „tak” mówili „oui”, czyli Francuzi z północy – pokonali tych, którzy na „tak” mówili „oc”. Ale tak naprawdę, język „tak” (Langue d’Oc) został zastąpiony językiem „nie”... Pod koniec XIII wieku prowincja została wcielona do korony francuskiej, z zachowaniem wszakże pewnej autonomii. Od czasów Wielkiej Rewolucji Francuskiej autonomię zniesiono.

BeziersMijamy z daleka widoczną miejscowość Béziers. Wydaje mi się, że rozpoznaję (ciekawe, skąd, nigdy tu nie byłem...) wieże XII-wiecznego kościoła St. Nazaire, które mogą pamiętać ów tragiczny dzień świętej Marii Magdaleny, 22 lipca 1209 roku. Wtedy to rycerze i pachołkowie krucjaty przeciw Albigensom oblegli miasto i zażądali wydania ukrywających się w nim 222 katarskich „doskonałych”. Żądanie to zostało z oburzeniem odrzucone przez władze i mieszkańców Béziers – w przeważającej mierze prawowiernych katolików. Podjęto więc decyzję o szturmie. Wtedy to dowódca krucjaty, papieski legat Arnold Amaury z zakonu cystersów, zapytany o to, jak w ferworze bitwy odróżnić dobrych katolików od wszetecznych heretyków, miał powiedzieć owo słynne zdanie, zapamiętane w regionalnej łacinie: Coedite eos. Novit enim Dominus qui sunt eius – zabijcie wszystkich, Bóg rozpozna swoich...

Tego dnia robotnicy pańscy solidnie się utrudzili. Na świętą Magdalenę miasteczko Béziers przestało istnieć. Arnold napisał w swoim raporcie do papieża Innocentego III:

Niemalże 20 tysięcy obywateli poszło pod miecz, bez względu na wiek czy płeć. Dzieło boskiej zemsty było zachwycające....

No nie, że słodka Francja? A, może trzeba tu dodać, że Amaury był także Katalończykiem...

 

Winnice ProwansjiDzień ma się ku południowi, gdy pozostawiając po prawej stronie Zatokę Lwią i ostatnie mokradła i bajora systemu Camargue wjeżdżamy na teren Prowansji. Jest wczesna wiosna, więc na bagniskach nie ma jeszcze flamingów, winnice przedstawiają sobą długie rzędy dość rachitycznych, ledwo zieleniących się krzaczków, a fakt, że nie widać ani jednego pola słynnej lawendy odbieram jako osobistą urazę... Prowansja bez lawendy to jak Podhale bez oscypków: charakterystyczny – choć bardzo różny... - zapach należy wszak do kanonu doznań obu tych regionów. Trudno – trzeba będzie przyjechać jeszcze raz, może później, może dalej w stronę Luberonu...

Przejeżdżamy na lewy brzeg Rodanu i kilkoma zakosami trafiamy na parking w środku Awinionu. Tuż przed nami pojawia się most.

 

Most w AwinionieJest kilka mostów, które w kulturze światowej odgrywają pewną rolę, ale rola każdego z nich jest mocno ograniczona. Zapewne każdy bywalec Paryża pamięta Pont Neuf, Nowy Most – może dlatego, że to najstarszy most w stolicy Francji. Może najlepiej znany z wyglądu jest wiszący most Golden Gate w San Francisco, jest most brookliński w Nowym Jorku, most Karola w Pradze... Ale jest tylko jeden most, o którym śpiewają wszystkie dzieci w krajach frankofońskich i wszyscy, uczący się języka francuskiego na całym świecie.

Most w Awinionie.

TEN MOST, który w całej krasie jawi się właśnie przed nami.

Sur le pont d'Avignon l'on y dance, l'on y dance…

Most nosi imię świętego Bénezeta i obydwa człony tej nazwy są tylko częściowo prawdziwe. Jajeczko częściowo nieświeże... Po pierwsze, nigdy żaden człowiek o tym imieniu nie był świętym. Po drugie to, co widzimy to nie jest most, tylko kawałek mostu... Legenda głosi, że młodemu pasterzowi o imieniu Bénezet głos z nieba oznajmił, że ma on wybudować most z Awinionu na drugi brzeg burzliwego Rodanu, w stronę miejscowości Nowe Miasto (Villeneuve). Anioł zaprowadził go do biskupa w mieście, a ten zażądał dowodu, że sprawa ma charakter zlecenia „z góry”. Bénezet dźwignął wtedy wielką skałę, której ani 30 chłopa nie było w stanie ruszyć i zaniósł ją sprzed pałacu biskupiego na brzeg rzeki. Widząc ten cud, mieszkańcy Awinionu założyli „Bractwo Mostowe”, przeprowadzili składkę i w latach 1177-1185 most, liczący 22 przęsła został wybudowany. Niektórzy mówią, że nie został ukończony i do drugiego brzegu zostało jeszcze kilka metrów. W czasie krucjaty katarskiej został zniszczony przez wojska Ludwika VIII, a potem powódź dopełniła dzieła zniszczenia. Po latach zaczęto go odbudowywać, ale zarzucono ten projekt i do dziś zostały ledwie cztery przęsła i niewielka romańska kapliczka, w której był pochowany początkowo – rzekomo - Święty Bénezet.

Kasia Rabiej przed Pałacem Papieskim w AwinionieAle na razie wspinamy się na dziedziniec pałacowy, żeby zwiedzić – dość pobieżnie – główny zespół zabytkowy miasta. Awinion jest równie stary, jak wszystkie poprzednio zwiedzane miejscowości i ma podobną, rzymską proweniencję. Ale pierwsi mieszkali tu, już jakieś 500 lat przed Chrystusem, celtycko-liguryjscy Cavarowie, którzy osadę nazywali Aouenion, co tłumaczy się dziś jako „Miasto wiatrów” albo jako „Władca rzeki”, w zależności od tego, czy będziemy zwolennikami Celtów, czy Liguryjczyków. Potem Rzymianie uprościli to do formy Avenio (przybywam) – co dawało już liczne pole do poetyckich interpretacji. Od IV wieku Awinion był siedzibą katolickiego biskupstwa. Ale największy okres świetności miał w XIV i XV wieku, kiedy to stał się drugim Watykanem. Na skutek nacisków króla Francji Filipa Pięknego (to ten sam, który zniszczył zakon templariuszy) wybrany pod jego dyktando w 1305 r. papież Klemens V odbył swój ingres w Lyonie, a następnie wyznaczył Awinion na stolicę papiestwa (choć sam tu nie rezydował). Po jego śmierci w 1314 roku (podobno była ona skutkiem klątwy, rzuconej na niego przez umierającego na stosie ostatniego wielkiego mistrza templariuszy, Jakuba de Molaya) konklawe przez dwa lata nie mogło wybrać następcy, aż wreszcie został nim biskup Awinionu, który przybrał imię Jana XXII. Po nim jeszcze pięciu papieży - sami Francuzi! - rezydowało w Awinionie, a jeden z nich - Klemens VI, w 1348 roku kupił Awinion od królowej Joanny Sycylijskiej za 80.000 florenów. Wcześniej budowę wspaniałej rezydencji rozpoczął Benedykt XII. Pałac powstał w latach 1334-1352. Pod koniec pontyfikatu Grzegorza XI, w 1376 r. Stolica Piotrowa powróciła do Rzymu, a w Awinionie zaczęli rezydować... antypapieże, uznawani tylko we Francji, Neapolu i Hiszpanii. Schizma awiniońska trwała do 1408 roku, ale własnością Watykanu Awinion pozostał aż do 1791 r., kiedy to w czasie Rewolucji majątek zagranicznych kościołów został przejęty przez państwo i powrócił do Francji.

Katedra Notre-Dame des Dôms, rówieśniczka słynnego mostu (choć wzniesiona w miejscu kaplicy z IV wieku...), ma piękny romański kształt, niestety mocno zeszpecony okropnie złotą figurą Matki Boskiej, świecącej na dachu jak Statua Wolności, którą jakiś szalony entuzjasta wystawił w XIX wieku. We wnętrzu (niestety, mocno zbarokizowanym), pochowani są dwaj awiniońscy papieże – Jan XXII i Benedykt XII. Obok wznosi się majestatyczny i jednolity stylistycznie pałac papieski, który robi największe wrażenie solidnością i oszczędnym wdziękiem gotyckiej surowości.

 

W kawiarni pod operą w AwinionieRozchodzimy się po centrum miasta, które urzeka swoją sympatycznością. Turystów oczywiście mnóstwo, ale nikt się nie spieszy, nawet Japończycy nie rzucają się z fotograficzną namiętnością na pojawiające się coraz to nowe motywy. Koło budynku merostwa i renomowanej Opery znajdujemy wolny stolik w ogródku kawiarni. Zamawiam cassis i wydaje mi się, że właśnie wszystko znalazło na swoim miejscu: jestem w Awinionie, gdzie średniowiecze harmonijnie splata się ze współczesnością, gdzie najważniejszy na świecie festiwal teatrów fantastycznie wypada na tle ponurego, a niekiedy krwawego okresu dziejów papiestwa, łagodne słońce Prowansji sypie nam na głowy złoto-zielony deszcz przez liście platanów, a zamglony żółty cassis przyjemnie chłodzi trzymającą go dłoń... Nigdzie nam się nie spieszy, nie mamy niczego ważnego i trudnego do załatwiania i tylko jedno postanowienie na przyszłość: wrócić tu jak najszybciej.

 

Słońce chyli się ku zachodowi, kiedy wchodzimy na most. Zadziwiające, że prawie wszyscy z naszej grupy – gdy mówimy o piosence związanej z mostem w Awinionie – kojarzą najpierw wspaniały wiersz Baczyńskiego, śpiewany przez Ewę Demarczyk. Może dlatego, że co roku otwiera on naszą Wielką Galę Poezji?

 

Ten wiersz jest żyłką słoneczną na ścianie

jak fotografia wszystkich wiosen

kantyczki deszczu wam przyniosę

wyblakłe nutki, nieba dzwon

Jak wody wiatrem oddychanie.

Tańczą panowie niewidzialni

na moście w Avignon.

Zielone, staroświeckie granie

jak anemiczne pączki ciszy.

Odetchnij drzewem, to usłyszysz

jak promień naprężony ton,

jak na najcieńszej wiatru gamie

tańczą liściaste suknie panien.

Tańczą liściaste suknie panien

na moście w Avignon.

W drzewach, w zielonych okien ramie

przez widma miast srebrzysty gotyk

wirują ptaki płowozłote

jak lutnie, co uciekły z rąk.

W lasach zielonych białe łanie

uchodzą w coraz cichszy taniec.

Tańczą panowie, tańczą panie

na moście w Avignon.

 

To chyba najpiękniejszy polski wiersz, kwintesencja poezji... Ale przecież na świecie go, niestety nie znają, więc dlaczego, u licha, ten most jest takim ważnym symbolem? Tłumaczenie, że jest to spowodowane popularnością piosenki, jest chyba mało wiarygodne – a bo to mało jest popularnych piosenek o różnych miejscach? Może to przez jego absurdalność? Most – a nie łączy dwóch brzegów, uliczka bez przejazdu, prowadzi ze słonecznego Awinionu wprost do mrocznych nurtów Rodanu. Nie przejdziemy nim na drugą stronę i to jest właśnie optymistyczne – od dziecka boimy się rzeki, za którą czeka nas Druga Strona. I nieważne, czy podążymy tam przez jakiś most na piechotę, czy przelecimy przez świetlisty tunel, czy powiezie nas tam za obola milczący Charon... Nie chcemy tego i już. A most w Awinionie pozwala nam stanąć w wpół drogi, niejako zatrzymać czas. On sam, na pół legendarny, w swoich średniowiecznych kamieniach zamknął to, co nie odeszło. I pewno dlatego się tu wszyscy tak dobrze czujemy...

Wchodzimy na most, śpiewamy.

Sur le pont d'Avignon,

L'on y danse, l'on y danse,

Sur le pont d'Avignon

L'on y danse tout en rond.

Les beaux messieurs font comme ça

Et puis encore comme ça...

 

Asia pod mostem w AwinioniePotem jeszcze kłaniają się belles dames, musiciens, bébés... Schodzimy na dolny poziom mostu, obok romańskiej kapliczki. Na ostrodze, wybiegającej nieco między nurty rzeki słychać plusk fal. Rodan nazywano kiedyś kręgosłupem Francji, ale to swojego rodzaju przesada, bo ma on ledwie 812 kilometrów długości, a zaczyna się wysoko, w Alpach szwajcarskich, wypływając z lodowca o tej samej nazwie na stoku gór Damma. Wpada do Jeziora Genewskiego i opuszcza je, przebijając się przez Jurę. Potem płynie niemal prosto na południe i wielką deltą wpływa do Zatoki Lwiej koło Marsylii, tworząc niezwykłe rozlewisko słodko-słonych jezior, bagien i moczarów Camargue. Choć to Loara jest najdłuższą rzeką Francji (1020 km), to jednak przez Rodan przepływa najwięcej wody.

Z górnego poziomu dobierają jeszcze słowa piosenki.

Sur le pont d’Avignon...

A ja, będąc właściwie pod mostem, przypominam sobie, że podobno początkowo śpiewano właśnie Sous le pont..., w okolicznościach może romantycznych, ale nie koniecznie jak z dziecięcej bajki: gdy most był wybudowany i pełnił swą podstawową funkcję, tędy właśnie przejeżdżali kupcy, ciągnący do wielkiego i bogatego miasta. A pod mostem czyhali zbójcy, którzy przy sprzyjających dla siebie okolicznościach napadali na nich, rabowali, niekiedy zabijali, a potem z uciechy tańcowali nad ich ciałami...

L'on y danse tout en rond...

Pora odjeżdżać. W lipcu, gdy zacznie się tu międzynarodowy zjazd najlepszych teatrów świata, do parkingu mielibyśmy znacznie dalej. A tak w kilka minut od mostu jesteśmy już przy autokarze, jeszcze chwila na ostatnie zdjęcia zabytkowej, i tak symbolicznej konstrukcji. Zachodzące słońce uwypukla kontrasty i już niebawem most w Awinionie zostanie daleko za nami. Most w Awinionie... Gdy ktokolwiek w naszym kręgu kulturowym używa tych słów, ma właśnie na myśli Most Świętego Bénezeta. Nie żaden z prawdziwych i funkcjonujących normalnie mostów, które w liczbie trzech prowadzą tu na drugą stronę Rodanu. Nawet jadąc przez jeden z nich autostradą nie myślę o nim, tylko o urwanym w połowie rzeki symbolu miasta francuskich papieży. Les demoiselles d'Avignon PicassaMost nie będący mostem jest o wiele bardziej symboliczny, niż most prawdziwy...

Miasto nad Rodanem kojarzy się z jeszcze jednym symbolem kulturowym, które także z awiniońską rzeczywistością nie ma nic wspólnego. To słynny obraz Picassa Les demoiselles d’Avignon, namalowany w Paryżu w 1907 roku, uważany za pierwsze dzieło kubizmu – albo ostatnie fowizmu.... Ale wstępne szkice obrazu powstały prawdopodobnie w 1901 roku, i to daleko zarówno od Paryża, jak i Awinionu: w burdelu, odwiedzanym często wówczas przez 20-letniego Pabla Ruiza w... opuszczonej dopiero co przez nas Barcelonie, przy carrer d’Avinyò, czyli ulicy Avignon... Dzieło znajduje się obecnie w nowojorskim Metropolitan Museum of Art  - piszę to na użytek tych, którzy uważają, że namalował je Leonardo di Caprio i że razem z Leo zatonęło na „Titanicu”...

A więc kolejny symbol nierzeczywisty – ani panny, ani z Awinionu, ale naturalnie z miastem papieży pikantnie kojarzony. Władze Awinionu delikatnie odcinają się co prawda od tych skojarzeń, informując na swojej stronie internetowej, że „ten burdel to nie u nas”... Ale na symbole nie ma siły...

Jedziemy na północ, w górę Rodanu. Słońce chowa się za Masywem Centralnym, robi się chłodniej, zaczyna padać deszcz. Nocujemy w Alpach.

 

Werona

Riwiera

Barcelona

 

Powrót do menu "Barcelona 2005"