Maciej Pinkwart

 

Barcelona

 

Tutaj same zdjęcia, ale w większej liczbie...

 

Hotel "Don Juan"Świtało już, kiedy minęliśmy pasmo zbliżających się do morza Pirenejów i po krótkim kręceniu się między śpiącymi jeszcze miejscowościami Costa Brava „cumujemy” przez hotelem „Don Juan” w Lloret de Mar. Piękna nazwa, ale hotel – gigant, może największy w tej światowej stolicy dyskotek. Zestawione ze sobą trzy siedmiopiętrowe gmaszyska (Blanco, Rojo, Negro) sprawiają wrażenie, że żyją własnym życiem, niezależnym od reszty miasta. Mimo, że do szczytu sezonu jeszcze daleko, w hotelu kłębią się tłumy. Z czasem zauważyliśmy, że są ty głównie cztery wycieczki - hiszpańskich emerytów i rencistów, amerykańskich gejów, hiszpańskojęzycznych Murzynek z dziećmi, no i my - grupa polsko-słowacka. Większość osób sprawia wrażenie absolutnie zagubionych, pędzących nie wiadomo gdzie nie wiadomo po co. Zresztą wrażenie jest słuszne, bo większość osób, mimo, że są Hiszpanami, albo przynajmniej mówią po hiszpańsku, jest tak samo „niekumatych” jak ja. W hotelu nikt z obsługi nie mówi z własnej inicjatywy w jakimkolwiek znanym języku – panuje zasada: chcesz zrozumieć, naucz się po katalońsku.

Bez słowa komentarza dostaję od recepcjonisty klucz z numerem 626 B. Rozumiem sam z siebie, że to numer pokoju na 6 piętrze. Wnoszę bagaże swoje i Lidki do windy, na którą czekam najpierw z dziesięć minut, przyciskam guzik i za chwilę ląduję przed pokojem 626. Numeru 626 B nie ma nigdzie. Taszczę walizki przez cały długaśny korytarz, wchodzę nawet na następne, siódme piętro, schodzę na piąte piętro. Nic. Wracam na szóste, próbuję klucza od 626 B do drzwi 626 – nie pasuje. Postanawiam wrócić do recepcji, ale windy nie ma, schodzę z tym wszystkim piętro niżej schodami i tam widzę jakąś starszą sprzątaczkę. Pytam najprostszą angielszczyzną o mój pokój, pokazuję klucz. Macha rękami, odpowiada po kataloński, rozumiem z tego tylko ruch ręką w dół, więc zjeżdżam na parter i tam na parterze spotykam dwie murzyńskie sprzątaczki. Bez używania angielskiego podchodzę do jednej i pytam jakby po hiszpańsku:

- Señora, la hábitacion, por favor?

Wygłasza dłuższy referat po katalońsku, co mnie dziwi, bo jako Murzynka powinna tu być elementem napływowym i kataloński powinien być jej obcy. Ale, z drugiej strony, może to nie jest taki trudny język? Bo po kilku obrotach przemówienia wyławiam z niego słowo blanca, które interpretuję jako „biały”. Gest ręką kieruje mnie do innego skrzydła hotelu. Literka „B” koło numeru pokoju wyjaśnia się jako pokój w skrzydle białym. Skrzydło białe jest pomalowane na niebiesko. Podobnie jak skrzydło czarne i czerwone...

I to była zasada – nikt tu niczego nie tłumaczy, niczym się nie przejmuje, a jedyne na czym mu zależy to to, żeby rozdać możliwie jak największą liczbę ulotek zapraszających na dyskoteki... Założenie, że każdy turysta przyjeżdżający na Costa Brava zna kataloński wydaje się tak absurdalne, że aż śmieszne. Ale w każdym sklepie Lloret każdy sprzedawca widząc, że się zastanawiasz natychmiast cię zatrzymuje i zachęca do kupna swojego towaru – po katalońsku. Po kilku dniach wypracowaliśmy na to metodę – na zagadywanie po katalońsku uprzejmie odpowiadaliśmy bez wahania po polsku. Niektórzy w gwarze góralskiej... Wtedy dopiero sprzedawcy przechodzili na angielski czy francuski. Czasami niemiecki.

Nie wiem, czy to ma być przejaw godności narodowej, przeświadczenie, że piękno krajobrazu i klimatu i tak napędzi tu turystów, wiec nie trzeba o nich zabiegać czy po prostu  nieznajomość języków obcych. Pracownicy recepcji „Don Juana” angielski znali, przynajmniej z widzenia, bo to co wychodziło z ich ust w niewielkim stopniu przypominało mowę Beatlesów. Ale młodsze pokolenie – wiemy o tym – uczy się angielskiego jako pierwszego języka obcego w szkołach (pierwszego, przed hiszpańskim...). I co? I nic.

W przeddzień wyjazdu z Lloret zobaczyłem, że sala restauracyjna jest pięknie udekorowana, sprzątające kelnerki są w pięknych, biało-amarantowych strojach, nawet z dystrybutora herbaty zwisa narodowa flaga Katalonii. Podszedłem do młodej, sympatycznej kelnerki, niewątpliwie po jakiejś szkole gastronomicznej i zapytałem po angielsku, z jakiej okazji jest ta fiesta. Kiwnęła głową na znak, że rozumie i odpowiedziała mi po katalońsku. Kierownik sali, którego o to samo zagadnąłem, zaczął w ten sam sposób, ale kiedy mu przerwałem i powiedziałem dość stanowczo: - Tell me it in English! – wyjaśnił po angielsku,  że to narodowe święto lokalnego wina...

*

Asia na plaży w LloretDrobne kamyki sprawiają nieprzyjemne wrażenie zwłaszcza dla kogoś, przyzwyczajonego do miękkiego piasku bałtyckich plaż. Ale morze jest morzem, zwłaszcza Śródziemne, i nikt nie narzeka, tylko rozciąga się leniwie i wsłuchuje w szum fal, biegnących do Costa Brava wprost z Balearów. Dla kogoś, kto spędził noc w autobusowym fotelu, jest to wspaniały środek nasenny. Ale spać się nie da, zresztą nie po to się przyjeżdża do Lloret de Mar, żeby spać – światowa stolica dyskotek w zasadzie takiej możliwości nie dopuszcza... My jednak, po zakwaterowaniu się w hotelu „Don Juan”, opuszczamy Lloret i wyruszamy w rejs do pobliskiej miejscowości Tossa de Mar. Z morza dopiero świetnie widać, dlaczego ta część Katalońskiej Riwiery nazywa się Dzikim Wybrzeżem: strome, nagie skały, opadające wprost do morza, zarośnięte kaktusami urwiska, przybrzeżne groty i niewiele zagospodarowanych plaż – wszystko to przypomina nam Capri, brak tylko Lazurowej Groty czy dolomitowej Bramy Miłości...

Tossa de MarMiasteczko urzeka nas od razu spokojem, średniowiecznymi zaułkami i przepięknymi widokami. Nie bez wpływu na nasze zauroczenie Tossą jest wspaniała, zimna sangrija, wypita w restauracji niemal wprost na plaży... Świadomość, że przed nami podobne przyjemności były udziałem bywalców przez 2 tysiące lat bez przerwy, od czasu gdy pierwsze wille zaczęli stawiać tu Rzymianie – zresztą na miejscu, zamieszkałym już 5 tysięcy lat wcześniej, pobudza naszą wyobraźnię... To na pewno jest miejsce, gdzie można by spędzić kilka lat życia, z pożytkiem dla siebie i może nawet dla innych...

Ale Tossa znika niebawem za rufą statku, wracamy do Lloret i po szybko przespanej nocy odjeżdżamy do Barcelony. 70 km w zasadzie przedrzemuję i dopiero na rogatkach zaczynam wypatrywać uroków miasta. Chaos budynków, ogrom metropolii i początkowy brak znaków orientacyjnych sprawia nie najlepsze wrażenie. Dopiero za którymś pobytem identyfikuję górę Tibidabo, wzgórze Mont Juic ze stadionem olimpijskim, newralgiczny punkt Placu Katalońskiego i główne arterie – Ramblas i Avenida Diagonal. Potem, oczywiście, głównym punktem stanie się katedra Świętej Rodziny, na całym świecie identyfikowana w hiszpańskiej wersji językowej: Sagrada Familia.

Lidka przed SagradąWysiadamy przed fasadą zachodnią i poraża nas ogrom, szczegółowość – żeby nie powiedzieć: detaliczność budowli i jej nieustanne, uparte stawanie się, tak od przeszło stu lat, jak i teraz, na naszych oczach. Wrosłe w pejzaż kościoła i miasta dźwigi nieustannie podnoszą do nieba kolejne figury świętych, detale budowli, pojemniki z betonem. Kościół trwa poprzez budowę.

Kiedy w 1883 roku 31-letni architekt Antonio Gaudi stanął na placu budowy kościoła, projektowanego początkowo przez jego starszego kolegę, Francisco de Paula de Villar, zapewne nie wiedział, że dzieło, które podjął się kontynuować, zapewni mu nieśmiertelność. Pierwszą częścią katedry, którą ukończono w 1887 roku, była krypta, projektowana jeszcze przez Villara. Tam pochowano Gaudiego, gdy w 1926 roku zmarł tragicznie, przejechany przez tramwaj...

Ostatnie 16 lat swego życia mieszkał na placu budowy, mimo że miał luksusowy dom w projektowanym przez siebie Parku Güell. Praktycznie tworzył na miejscu, budowniczowie realizowali bardziej jego myśl niż projekty. Zamyślony szedł ulicą, pewno chcąc coś zjeść. Nie zauważył nadjeżdżającego pojazdu. Zmarł w szpitalu, stary, brudny, zarośnięty. Nie miał przy sobie dokumentów. O mało co, a czekałby go los innego geniusza sprzed lat – Wolfganga Amadeusza Mozarta. Dopiero w kostnicy został rozpoznany, przypadkowo zresztą. Gdyby nie to – największy architekt przełomy XIX i XX wieku, a może i największy architekt wszechczasów spocząłby w zbiorowej mogile dla bezdomnych biedaków...

Kościół miał początkowo być wybudowany w stylu neogotyckim, ale myśl Gaudiego rozwinęła projekt w kierunku secesji – a potem poszła jeszcze dalej, daleko poza swój czas i przestrzeń. Był wizjonerem doskonałym, inspirującym się tylko Bogiem – który, jak wiadomo, jest nieskończony i niczym nie ograniczonym i przyrodą, która także nie zna innych ograniczeń, poza własnymi. Ale wydaje się, że Gaudi realizując własne wizje poszedł dalej, poza Boga i poza przyrodę. Czyż Sagrada Familia nie jest wyzwaniem, rzuconym Najwyższemu? Czy nie jest współczesną wieżą Babel, której zuchwałość jak dotąd nie została ukarana, bo może Bóg nie ma czasu rzucić na nią pioruna... A może Boska kara za owo wyzwanie polega na tym, że ta budowa nigdy się nie zakończy, że wysokie wieże dźwigów są na niej niemal tak samo sakralne (lub tak samo technicystyczne) jak wieże katedry?

Park GuellW Parku Güell odnosi się wrażenie, że Gaudi zanegował działanie prawa ciążenia. Kamienne drzewa podtrzymują drogi, aleje naturalnych palm pochylają się w tym samym kierunku co łuskowate kolumny z kamienia, aleje, przecinające tę dolną część wzgórza Tibidabo, dwa domki (jeden z nich Gaudi wybudował dla siebie, ale nigdy w nim nie mieszkał), zaprojektowane przez artystę przypominają piernikowe chatki Baby Jagi, widokowy plac otoczony najdłuższą na świecie ławą, której kształt odwzorowuje plecy nagiego robotnika, siedzącego tu na mokrym jeszcze betonie, sala kolumnowa pod placem widokowym, idealna akustycznie czy wreszcie mozaikowy smok, nawiązujący do legendy o patronie Barcelony – Świętym Jerzym... Och, jak mi się spodobała tradycja, w myśl której na katalońskie święto miłości – 24 kwietnia, a więc w dzień św. Jerzego – zakochany mężczyzna przynosi swojej wybrance jedną różę (kwiaty te ponoć powstały z krwi zabitego przez Jerzego smoka...), zaś kobieta ofiarowuje mężczyźnie książkę... Gdyby to się przyjęło u nas...

 Gwałt na prawach fizyki czy bliska przyjaźń z przyrodą? Casa Mila – ostatni projekt „świecki” Gaudiego to zamarznięte w betonie morze, postawione pionowo... Dom bez linii i kątów prostych... Ściany udające fale, balkony z żelaznych wodorostów...

Sagrada nocąDo Sagrady wracamy trzy dni później nocą. Jeszcze w oczach migają nam kolorowe, tańczące fontanny spod Pałacu Królewskiego na Mont Juic, gdzie kiedyś Krzysztof Kolumb, dziś na pomniku koło portu pokazujący ręką na morze – raportował Ich Katolickim Mościom wyniki swej podróży do Indii: bo przecież do końca życia wierzył, że tam właśnie dopłynął.... Sagrada Familia jarzy się przed nami szczerym złotem i drogimi kamieniami, wszystkie kamienne festony zdają się płynąć jak łzy Boga, każdy szczegół zostaje uwydatniony grą świateł i cieni... Wschodnia fasada wyrasta nad nami jak pomnik Boga i jego największego apostoła – Gaudiego. To największy dowód na wyższość ducha nad materią: Gaudi umarł, pochowano go, jego szkice w większości spłonęły w dziesięć lat po jego śmierci – ale jego myśl żyje i rozwija się. Codziennie słowo staje się ciałem, duch przekuwa się w kamień i to jest główny triumf katalońskiego architekta. Marzenie stało się myślą, myśl staje się budową, budowa katedry jest jej cechą najbardziej charakterystyczną, a katedra jest najbardziej wyrazistym symbolem Barcelony.

Drugie co do wielkości miasto Hiszpanii (prawie 2 miliony mieszkańców, cała aglomeracja – prawie 5 milionów) powstało w 4 wieku przed Chrystusem, jako kolonia grecka. Krótko zdominowana przez Kartagińczyków (którzy nadali jej nazwę Barcina), przez kilka stuleci zarządzana przez Rzymian, potem stolica królestwa Wizygotów aż do podboju arabskiego w 712 roku. Maurowie panowali w Barcelonie przez blisko 100 lat, do czasu, gdy ten największy port wschodniej Iberii wszedł w skład Marchii Hiszpańskiej pod władzą Franków. Stolicą niezależnego hrabstwa Katalonii stała się pod koniec IX wieku, a potem, po zjednoczeniu z Aragonią – stała się stolicą nowego królestwa, mimo iż była jego podbitą częścią... I tak w zasadzie trwa do dziś – odrębna kultura, odrębny język, tradycja niezależności – a zarazem jeden z największych symboli całej Hiszpanii. W 1931 roku Hiszpania proklamowała autonomię Katalonii – ale w 1937 w Barcelonie ulokowano stolicę rewolucyjnej republiki hiszpańskiej. Po zdobyciu miasta przez faszystów Franco niszczona i sekowana, dopiero w 1977 odzyskała swoje znaczenie jako stolica autonomicznej wspólnoty Katalonii.

Dziś miasto w Hiszpanii chyba najbardziej znane i najczęściej odwiedzane, co niewątpliwie wynika z bliskości Francji, atrakcyjności klimatu i pięknych morskich plaż, wspaniałych zabytków i... popularności zarówno sportu, jak i sztuki. Olimpiada w 1992 roku zwróciła uwagę świata na miasto będące symbolem niezależności w ramach reaktywowanego królestwa Hiszpanii, klub FC Barcelona należy do największych potęg piłkarskich świata, a futbolowe wojny (zarówno na boiskach jak i przy stołach transferowych) z „królewskim klubem” Real Madryt należą do wydarzeń, w które emocjonalnie angażuje się cała Hiszpania. Katalończycy uważani są w pozostałej części półwyspu za pozbawionych poczucia humoru i inwencji nacjonalistów, których największe osiągnięcia wynikają z sumienności w pracy i doskonałego położenia geograficznego. Oni sami czują się przez Hiszpanię wyzyskiwani i sądzą, że półwysep wykorzystuje ich potencjał przemysłowy i turystyczny. W końcu – tu w Barcelonie ma siedzibę największy koncern samochodowy Seat, tutaj jest jeden z największych portów na półwyspie, tutaj są stocznie, huty żelaza, ośrodki przemysłu chemicznego.

No i jeszcze – najwspanialsi artyści.... Katalończyk Joan Miró, urodzony, wychowany i wykształcony w Barcelonie jest może widoczny tu najczęściej: konsorcjum banków Katalonii zamówiło kiedyś u niego projekt logo. I dziś przy Logo Mirókażdym bankomacie Caixa Catalunya, przy każdym budynku bankowym, nawet na Casa Mila Gaudiego, gdzie ma siedzibę Fundacja Banku Katalonii widać niebieską gwiazdeczkę z dwiema kropkami – większą czerwoną i mniejszą żółtą – to mała dziewczynka wrzuca grosik do skarbonki... Muzeum Fundacji Miró, usytuowane na Wzgórzu Mont Juic, prezentuje prace artysty w najrozmaitszych dziedzinach – rzeźby, obrazy, rysunki, tkaniny, konstrukcje mobilne... Cała nasza grupa rozchodzi się po budynku i widzę, niemal dosłownie, jak nowoczesna sztuka działa na naszych młodych artystów, niemal słychać pytania: „To tak można?”.

Można, a nawet trzeba. To co, że „Kobieta z ptakiem” nie przypomina ani kobiety, ani ptaka, ani tym bardziej kobiety z ptakiem nie stanowi dla nikogo problemu. Alegorie, metafory, oddziaływanie na wyobraźnię – tego u Miró jest najwięcej. Znacznie więcej niż – na przykład – w twórczości Salwatora Dali, którego muzeum oglądamy w jego mieście rodzinnym – Figueres. I więcej niż w Muzeum Picassa na barcelońskiej starówce, gdzie jest tłok, hałas i niewiele ciekawych prac. No fakt – najwięcej najbardziej znanych obrazów Pabla Ruiza jest w Ameryce i w Paryżu...

Starówka w Barcelonie to dzielnica gotycka, stanowiąca centrum miasta w wiekach średnich, pełna wąskich uliczek, strzelistych wież i ciekawych ekspozycji sklepowych. W dawnej dzielnicy żydowskiej nie znalazłem ani jednego sklepu żydowskiego, ale spędziłem wiele minut w sklepie indiańskim... Do katedry świętej Eulalii wchodzi się za biletami, no i oczywiście poza godzinami sjesty. Idę więc do Ramblas, gdzie czuje się jak u siebie na Krupówkach. Aleja spacerowa – dokładniej – pięć odcinków ulicy, łączącej port z głównym miejscem Barcelony – Placem Katalońskim na długości niespełna 1200 metrów, czyli właśnie jak zakopiańskie Krupówki. Dochodzę najpierw do pomnika Krzysztofa Kolumba, stojącego u wejścia do portu, gdzie zaczyna się Rambla de Santa Monica. Samo słowo rambla pochodzi podobno z języka arabskiego i oznacza koryto rzeki. Ale tak naprawdę aleja powstała dopiero w XVIII wieku i poprowadzono ją na wzór paryskich bulwarów. Mnie kojarzy się ona i z Wielkimi Bulwarami i – w dalszej części – z Bulwarem St. Michel w dzielnicy łacińskiej Paryża. Przez Rambla de los Capuchinos dochodzę do placu Boqueria i znów spotykam się z Joanem Miró – kolorowa mozaika ozdabia plac, wokół którego jeszcze barwniejszymi kolorami pyszni się targ owocowo-warzywny. Stąd już jest tylko coraz bardziej kolorowo, bo wchodzę w Rambla de las Flores i Mozaika Mirokwiaty towarzyszą przechodniom aż do Rambli świętego Józefa, gdzie stragany prezentują coraz więcej pamiątek i towarów bukinistycznych. Deptak zajmuje środek ulicy i dość wąskie chodniki, zaś między chodnikami i zwartym tłumem pieszych są wąskie pasy ruchu, po których wolno i ostrożnie przesuwają się taksówki i nieliczne samochody osobowe. I wreszcie Rambla de Canaletes, biorąca swą nazwę od źródełka, a właściwie żelaznej fontanny, wokół której jak zwykle gromadzi się sporo osób. Jeśli przybysz napije się z niego wody, z pewnością przyjedzie znowu do Barcelony. Piję więc, bo już wiem, że to miasto warte jest bliższego poznania.

I jeszcze runda wokół i poprzez Plac Kataloński. I tutaj fontanny, od których wiatr niesie tęczową mgiełkę w moją stronę. Gorąco, choć dopiero czerwiec. Przed nami ostatnie dni w Hiszpanii, którą już niebawem będziemy z zazdrością obserwowali tylko na mapach telewizyjnej pogody – jako miejsce, gdzie zimne lato z pewnością należy do rzadkości.

 

Werona

Riwiera

Awinion

Powrót do menu "Barcelona 2005"