Krzyż Camargue |
Krzyż krucjat |
Krzyż hugenotów |
Krzyż celtycki |
Krzyż katarski |
Krzyż z Tuluzy |
Krzyż hańby |
Krzyż katarski |
Krzyż templariuszy |
Krzyż langwedocki |
Krzyż diabła |
Krzyż Św. Saturnina |
Krzyż z Albii |
Krzyż z Fanjeaux |
Krzyż z Prouille |
Krzyż z Laure-Minervois |
Krzyż z Perpignan |
Maciej Pinkwart
Krzyże Południa
Odcinek X – Ametystowe Wybrzeże
można tam znaleźć więcej informacji i dodatkowych ilustracji,
które nie zmieściły się w tekście
głównym
Tak już się nam marzyło to morze, wylegiwanie się na plaży, ciepły piaseczek, szum fal, pluskanie się w ciepłej wodzie. Wydawało się nam, że miejsce Renatka wybrała idealnie: zachodnie wybrzeże Zatoki Lwiej, okolice delty Małego Rodanu, z zapleczem w postaci Camargue, pełnego ciepłych jezior, porośniętego bambusami i wilgotną trawą, z palmami, bananowcami, figowcami… I w sumie się wszystko zgadzało, tylko nie przewidzieliśmy, że w pierwszej połowie lipca będzie rządził wiatr, a Morze Śródziemne zamieni się w Ocean Lodowaty. Przynajmniej dla mnie.
Ale nie tracimy nadziei. 8 lipca 2014 wieczorem, we wtorek, idziemy na rozpoznanie kurortu Le Grau du Roi.
7 Nasza mewa z oczami mordercy
Nazwę miasta trudniej nam zapamiętać, niż nazwę hotelu Miramar, pewnie dlatego, że grau to jest wyraz mało francuski i po oksytańsku oznacza ujście, wodne połączenie jeziora lub kanału z morzem. Czasem sam kanał. Jakby się wznieść, razem z tą mewą, która właśnie okupuje dach nad restauracją koło naszego tarasu i zakrwawionym okiem łypie na naszą kolację, a minę ma taką, żebyśmy myśleli, że jak jej nie damy plasterka kiełbasy to z zaskoczenia wydrze nam serce – to byśmy zobaczyli niezwykłą siatkę stawów, kanałów, piasku, trawy i domów, położonych między Grau a jego metropolią, jaką są znane nam już dobrze Aigues-Mortes.
Bo tak naprawdę to jako samodzielna miejscowość nasz kurort istnieje dopiero od
XIX w. Wcześniej był to po prostu port, funkcjonujący w ścisłym związku z
odległymi dziś o
Jeszcze w połowie XIX w. Grau du Roi było tylko niewielką wioską, której mieszkańcy czerpali skromne dochody z rybołówstwa i rolnictwa. Dopiero pod koniec tamtego stulecia szybko rozwijająca się moda na wodolecznictwo, kąpiele morskie i bywanie u wód spowodowała większe zainteresowanie miejscowością, która w 1924 r. otrzymała status stacji klimatycznej i ośrodka balneologicznego.
Jeśli pierwsza wojna oszczędziła miasteczko, to w czasie drugiej poniosło one
znaczne straty, głównie w substancji materialnej. Po 1942 r. większość ludności
wysiedlono, a Niemcy zbudowali tu system obrony przed inwazją z morza.
Wykarczowano wtedy ponad
Trudno się dziwić: jest tu dość urokliwie, a wieczorny spacer po wąskich i wciąż pełnych ludzi uliczkach pokazuje, że są tu wszystkie atrakcje kurortu i stacji klimatycznej: od kolorowych i tętniących życiem Krupówek po romantyczne promenady nadmorskie. Swój urok ma także znajdujący się tu Port Camargue – drugi co do wielkości francuski port rybacki Morza Śródziemnego.
Snujemy się między promenadą a centrum. Jak prawie zawsze we Francji tam, gdzie bywa dużo turystów, stoi carrousel, który kręci się mimo późnej pory i bawią się na nim dzieci. Obok kolorowo podświetlana fontanna, ale trudno podejść do zrobienia zdjęcia, bo wiatr robi się coraz silniejszy. Dochodzimy do pięknego pomnika na nabrzeżu. Jest to licząca prawie cztery metry wykonana z brązu figura kobiety z rozwianymi włosami, trzymającej za rękę kilkuletnią dziewczynkę. Kobieta osłania dłonią oczy i spogląda w morze. Autorem dzieła, które nazywa się Pomnik Nadziei i zostało w tym miejscu ustawione niedawno, w marcu 2014 r., jest mieszkający obecnie we Francji egipski rzeźbiarz Ali Salem.
Nad kanałem też nie jest specjalnie zacisznie, ale wesoło. Jeden przy drugim cumują tu jachty i małe stateczki, wzdłuż nabrzeża stoją stragany i kioski, z których większość jest właśnie zamykana. Stojąca także nad kanałem nowoczesna (z 1960 r.) arena do walki byków (tutaj też nazywanej tak jak w całym Camargue – wyścigiem, Course Camarguaise) tętni hałasem: niecałą godzinę temu rozpoczęła się tu impreza z udziałem siedmiu byków z trzech manad, czyli stadnin i sześciu matadorów, a właściwie raseteurs, co z biedą można przetłumaczyć jako „golibrodowie”, jako że – przypomnę – korrida prowansalska (a także urządzana na wschodzie Langwedocji i czasem w Katalonii) polega na tym, że należy bykowi pozdejmować ozdoby, umieszczone na rogach i między nimi, a jedyną „bronią”, jaką może dysponować ścigający się z bykiem człowiek, jest spore drewniane narzędzie, podobne do grzebienia.
No, dobrze, rasateurs golą bycze rogi, ludzie krzyczą, byki walą w drewniane bariery, a my idziemy promenadą do domu. Minęła 10 wieczór i zaczyna się ściemniać.
Środa, 9 lipca 2014, budzi nas ładną pogodą, ale wiatr przynoszący spore fale i niosący aż na bulwar mnóstwo piasku zniechęca nas do próby kąpieli. Spacer? Tak, i owszem: postanawiamy dojść aż do końca dalekiego mola, na którym widnieje wielka rzeźba, ochrzczona jeszcze wczoraj przez Renatkę morskim diabłem. Na powiększeniu przez teleobiektyw wygląda dość niesamowicie, więc idziemy w tamtą stronę.
Między nadmorską promenadą a ulicą rozciąga się pięknie utrzymany trawnik, na którym rosną pinie dające przyjemny cień i strzyżone cyprysy, wprowadzające odrobinę elementu nostalgii. I bynajmniej nie ma tu tabliczek z napisem „szanuj zieleń!”, bo trawa służy dla ludzi, a nie odwrotnie. Co dzień przed południem zalegała tu w cieniu przynajmniej jedna kolonia dzieciaków, nawet myślałem, że to może zielona szkoła albo plener artystyczny, ale popatrzyłem na kalendarz: w poniedziałek, 7 lipca, zaczęły się we Francji wakacje.
Potem trawniki się kończą i zaczyna się zabudowa kurortowa: hotele, pensjonaty, domki do wynajęcia, bary, kawiarnie i inne atrakcje, a wśród nich największa – coś, co się nazywa Seaquarium, czyli akwarium morskie (czynne 9.30-19.30, dorośli 13,50 €, dzieci 10 €), gdzie prezentowanych jest prawie 200 gatunków morskich stworzeń, a wśród nich m.in. oczywiście rekiny, wielkie płaszczki, żółwie morskie, mureny, ośmiornice, meduzy i ryby o najdziwniejszych kształtach. Robię się chytry i odmawiam zwiedzania. Argumentuję, że za taką sumę to można rybeczkę zjeść, a nie tylko oglądać. Trochę niedoszacowałem, ale ogóle wychodzę na swoje: to znaczy, nie wchodzę…
Jak co środę, przed wejściem na to południowe molo Grau du Roi w Porcie Camargue odbywa się jarmark, ale poza miejscowymi owocami i warzywami nie wzbudza mojego większego zainteresowania; jest mniej więcej taki sam, jak w Nowym Targu, Popradzie, Perpignan czy gdziekolwiek: szwarc, mydło i powidło, przeważnie made in People’s Republic of China…
Dochodzimy do rzekomego diabła. Jest to prawie czterometrowa rzeźba Alberta Marchais z 1979 r., zatytułowana Człowiek-ptak. Rzeczywiście, ludzka sylwetka zaopatrzona w skrzydła to bynajmniej nie anioł, tym bardziej nie diabeł, tylko betonowy facet z jednym skrzydłem uniesionym, drugim opuszczonym i czymś w rodzaju (sorry, ale takie mam skojarzenie) płetwy grzbietowej na plecach. Może trochę dziwaczne, ale świetne jako temat dla fotografii. W ogóle odnoszę wrażenie, że stopień kultury w jakimś kraju/mieście można mierzyć liczbą obiektów – by tak rzec – niepotrzebnych, służących jedynie celom estetycznym, a nie użytkowym. Do użytkowych zaliczam wszystkie pomniki ku pamięci, dzieła religijne czy reklamowe. A więc im więcej asemantycznych dzieł sztuki, fontann, klombów kwiatowych – tym ciekawej, ładniej i bardziej kulturalnie. Oczywiście, we Francji jest mnóstwo pomników marszałków czy generałów, tablic upamiętniających kombatantów (zwłaszcza działających w Ruchu Oporu w czasie II wojny, co jest zrozumiałym odreagowywaniem pewnych elementów dziejów kraju w tamtym czasie) czy obiektów sakralnych, ale jest też wiele punktów czysto estetycznych. Na to trzeba mieć pieniądze oraz coś w rodzaju przyzwolenia społecznego na takie ich wydawanie. Jak się wydaje, o to ostatnie u nas byłoby szczególnie trudno.
Wieje jak diabli, co ma oczywiście doskonały wpływ na zdjęcia, natomiast kiepski
na perspektywę wypoczynku. Zbieramy się z powrotem. Spacer bulwarem zaostrza nam
apetyt, ale postanawiamy się wstrzymać z jedzeniem do późniejszego popołudnia.
Wracamy do hotelu, wsiadamy w auto i jedziemy przeszło
Dygresja dla wykształciuchów - Palavas-les-Flots:
Palavas to podobnie jak Grau dawne rybackie miasteczko, związane jednak z pobliskim Montpelier, dla którego było najbliższym portem, a przede wszystkim dostarczycielem ryb na pańskie stoły. Etymologia nazwy miejscowości jest dość skomplikowana, a hipotez kilka. W formie Pavallanum pojawia się już w X wieku, w 1140 nazwę tę zapisuje się jako Palus. To pierwsze pochodzi od żeńskiej formy pava, oznaczającej samicę pawia, gdyż podobno ptaki te występowały dość licznie w tej okolicy. Palus to po oksytańsku płoto, bagno – a tych tutaj także nie brakuje. W XIII w. miasto nazywało się Pavalas, a potem przez metatezę zyskało nazwę Palavas. Flots to fale.
Mimo historyczności tego miejsca, przez wiele lat była to po prostu zapadła
dziura, żyjąca z rybołówstwa. W 1744 r. utworzono tu strażnicę morską
Redute de Ballestras, mającą na celu
ochronę wybrzeża przed ewentualna inwazją z zewnątrz (w 1710 r. flota angielska
wylądowała w pobliskim Sète). Armaty umieszczonej w reducie użyto tylko raz, w
1843 r.: kiedy zauważono, że w stronę ujścia rzeki Lez żegluje samotna arabska
feluka. Pocisk chybił, łódź zawróciła i tak przydatność twierdzy się
potwierdziła. Potem przerobiono ją na wieżę ciśnień, a obecnie mieści się tu
muzeum rysownika i satyryka Alberta Dubout (1905-1976).
W połowie XIX w. utworzono tu osobną gminę i wtedy też otrzymała ona nazwę Palavas. W 1841 r. poświęcono tu pierwszy kościół, pod wezwaniem św. Piotra, patrona rybaków. Pod koniec XIX w. dotarła tu moda na kąpiele morskie i zaczęli się pojawiać pierwsi turyści i pierwsze inwestycje komunalne. Niebawem do gminy przyłączono części sąsiednich wiosek, w 1872 r. dotarła tu lokalna linia kolejowa z Montpellier, a w 1928 r. miasto otrzymało nazwę Palavas-les-Flots. Inwestycje odsunęły nieco od centrum tereny bagien, będące siedliskiem moskitów, których inwazja niekiedy powodowała, że ludzie opuszczali Palavas na całe lato, kiedy roznoszących choroby owadów było najwięcej. Dziś jest to spore miasto, liczące ponad 6 tysięcy mieszkańców, których liczba w ciągu ostatnich stu lat wzrosła ponad sześciokrotnie.
Największym skarbem Palavas są przepiękne i doskonale utrzymane plaże, zaopatrzone w prysznice, toalety i wygodne parkingi. Wiele kąpielisk ma certyfikat Błękitnej Flagi, rozciągają się na długości siedmiu kilometrów, a na przylegających do nich ulicach jest pełno hoteli, pensjonatów i restauracji. Jest też tu lecznicze źródło wody mineralnej (żelazistej, zawierającej też naturalny dwutlenek węgla), noszące imię Joanny d’Arc, a lecznicze walory klimatu wykorzystywane są także przez działający tu od 1917 r. Instytut Św. Piotra, w którym leczone są dzieci i młodzież, cierpiące na rozmaite choroby dziecięce, dysfunkcję narządów ruchu i dolegliwości audiofoniczne.
Główną osią miasta jest wpadająca tu do morza, całkowicie uregulowana rzeka Lez, z którą krzyżuje się kanał, łączący morze z jeziorem Grec. Rzeka jest także traktowana jak kanał komunikacyjny. Na północ od Palavas przepływa kanał Rodan-Sète. Nad brzegami tych wodnych arterii przebiegają też główne szlaki spacerowe.
Jak zawsze w nowych miejscach nadmorskich, idziemy do portu. Jest jakaś niezwykła poetyka w każdym porcie… Napisałem to i dopiero się zorientowałem, jaki to banał, jeśli już Krzysztof Klenczon zachwycał się nim w piosence Port to jest poezja… Ale coś w tym jest: człowiek, zwłaszcza homo sovieticus, przez prawie całe życie uwiązany jak pies do budy albo jak średniowieczny rolnik glebae adscripti, w wieku późno dojrzałym uwolniony, z paszportem w domu i traktatem z Schengen za pazuchą (za późno na renesans, jeszcze jest jakaś szansa na oświecenie, czy wątpliwy moralnie postmodernizm…), wcześniej mógł tylko pomarzyć o bezkresnych podróżach patrząc na las masztów w porcie. I to mi zostało do teraz, kiedy to mogę sobie westchnąć na temat tego, ile to mil morskich dzieli mnie od portu w Palavas do, na przykład, Gdyni.
Ale element poniekąd górski także w Palavas znajdujemy: jest to kolejka
krzesełkowa, taka jak na Goryczkowej, przewożąca chętnych z jednego brzegu rzeki
Lez na drugi. Zainstalowana w 1977 r. przez znaną i u nas firmą POMA, w 2006 r.
remontowana, ma dwuosobowe krzesełka oraz takie wysokie kosze, gdzie jeździ się
na stojąco i można przewozić towary.
Nazywa się to tutaj Transcanal i jest
zabawnie reklamowane jako najkrótsza
kolej linowa na świecie. Rzeczywiście, długa nie jest –
Jak wszędzie, przy nabrzeżu jest mnóstwo sklepików, barów i galerii sztuki. Jedna jest mocno zmyłkowa – to Galeria Gustawa Courbeta (1819-1877). Ten znakomity malarz – realista (a także skandalista, kto był w Musée d’Orsay, ten pamięta jego obraz Pochodzenie świata) nigdy nie mieszkał w Palavas, ale bywał tu, gdy mieszkał w 1854 r. w pobliskim Montpellier, malował tutejsze pejzaże, a w Musée Fabre de Montpellier jest kilka jego prac. Galeria, uruchomiona w 1997 r. nosi więc jego imię, ale poświęcona jest sztuce współczesnej. Wstęp wolny.
Na końcu mola, ale po drugiej stronie kanału oglądamy – na razie z daleka -
pomnik Rybaka, odsłonięty
podczas lipcowych Dni Morza w 2003 r. Jego autorem jest Gil Orengo (ur. 1933).
Bliżej centrum znajduje się dawna wieża ciśnień, zaopatrująca Palavas w wodę w
latach 1943-1997. Potem poddana renowacji, została przekształcona w wieżę
obserwacyjną, w której górnej części, wznoszącej się
Na lewą stronę rzeki przechodzimy tradycyjnie, mostem i idziemy do niewielkiego kościoła pod wezwaniem św. Piotra. Zbudowany w obecnym kształcie w 1896 r. ze składek publicznych w miejscu zniszczonej pierwszej świątyni, starszej o pół wieku, ma charakter neoromański i bardzo proste wyposażenie wnętrza. Zwraca uwagę relikwiarz św. Florencji, chrześcijanki z początków IV w., która poniosła męczeńską śmierć w czasie prześladowań za czasów cesarza Dioklecjana, w położonej niedaleko Sète miejscowości Agde. Ciało świętej przedstawione jest w postaci leżącej woskowej figury. Kościół jest w samym centrum miejscowości. Na tym samym niewielkim placyku znajduje się restauracja, sklepy i punkty usługowe – tuż przed drzwiami świątyni, które są gościnnie otwarte. Funkcje duchowe i jak najbardziej fizyczne są z sobą w doskonałej symbiozie.
Wracamy do Grau-du-Roi. Nocleg w hotelu
Miramar. Słońce zachodzi przed 22.00.
*
10 lipca 2014, w czwartek, mamy na
celowniku ostatnie z dużych i historycznych miast Langwedocji, położone
Na
Parkujemy
koło areny rzymskiej, oczywiście pod ziemią, a dokładniej – pod Place de la
Liberation. Po wyjściu z parkingu wita nas dostojna marmurowa fontanna,
ustawiona tu 1 lipca 1851 r., wspólne dzieło słynnego rzeźbiarza Jamesa Pradiera
i architekta Charlesa Questela. Jak to często bywało w XIX w. we Francji, rzeźba
ma charakter alegoryczny i mocno związany z historią miasta: środkowa figura
stojącej kobiety symbolizuje całą miejscowość, a postacie siedzące – dwóch
mężczyzn i dwie kobiety – to alegorie czterech źródeł wody, którym Nîmes
zawdzięcza rozwój; każde jest podpisane oznaczeniem łacińskim. Są to: Źródło
Nîmes, główne źródło zaopatrujące kolonię rzymską (Nemausa), rzeka Gardon (albo
Gard, rzymskie Vardo), źródło
Eure, położone na północ od Nîmes, skąd Rzymianie poprowadzili akwedukt do
miasta (dziś słynny Pont du Gard, rzymskie Ura) oraz nieodległa rzeka Rodan (Rhodano).
Mijamy XIX-wieczny Pałac
Sprawiedliwości, rozbudowany przez architekta Gastona Bourdona w 1836 roku z
budynku o kilkadziesiąt lat młodszego. Ciekawy styl klasycystyczny z koryncką
fasadą i nawiązującymi do greckiego antyku rzeźbami Paula Colina w tympanonie
każe zadać pytanie, po co tak wystawny gmach sądu w mieście, które jest tylko
stolicą departamentu Gard. I odpowiedź tkwi zapewne w historycznej tradycji i
ambicjach Nîmes.
Miasto powstało około VI w. p.n.e.
założone przez wędrujące z Europy Środkowej celtyckie plemiona Wolków Arekomików,
którzy osiedlili się w miejscu, zamieszkałym już co najmniej od czasów
neolitycznych, o czym świadczy przeszło dwumetrowy menhir, usytuowany w
dzielnicy Courbessac w pobliżu lotniska, datowany na ok. 2500 lat p.n.e. W -218
r. przez osadę Wolków przeszły wojska Hannibala (ze słynnymi słoniami),
zmierzające do Italii drogą w kierunku Alp. Plemiona galijskie utrzymały się tu
do -120 r., kiedy to miasto poddało się Rzymianom bez walki. Wkrótce potem
cesarz Oktawian August w -27 r. utworzył tu pod wodzą swojego zięcia Markusa
Agrypy kolonię wojskową, którą nazwano Nemausa. Było to przejęcie dawniejszej
nazwy celtyckiej Nemausus, co z kolei
według legendy miało pochodzić od imienia jednego z synów herosa Herkulesa, a w
rzeczywistości pewno wzięło się z celtyckiego
nem, oznaczającego miejsce kultu. W
starooksytańskim języku miasto już w średniowieczu zyskało formę Nim.
Od
I w. p.n.e. Nîmes przeżywa okres wyjątkowej prosperity. Powstają świątynie,
budynki wojskowe i cywilne, umocnienia obronne, efektowny akwedukt
doprowadzający wodę z gór położonych na północy, amfiteatr… Przez miasto w -117
r. zostaje poprowadzony odcinek słynnej drogi Via Domitia, łączącej Italię z
Hiszpanią. Liczbę ludności Nîmes i okolic w I w. n.e. różne źródła szacują na
20-60 tysięcy mieszkańców. Sprawy zmieniają się na gorsze w III i IV w., kiedy
to Rzymianie zaczynają faworyzować pobliskie Arles w Prowansji, a Nîmes
podupada. Chrześcijaństwo pojawia się w 287 r. za sprawą świętego Baudille,
który osiada tu z żoną, zostaje pierwszym apostołem Nîmes, ale wkrótce ponosi
męczeńską śmierć z rąk pogan.
W 413 r. Wizygoci zajmują Nîmes, które
staje się częścią ich królestwa ze stolicą w Tuluzie, ale wchodzi w skład
chrześcijańskiej Septymanii – związku siedmiu miast, będących siedzibą
biskupstw, do którego poza Nîmes należą Elne, Narbona, Agde, Lodève, Bèziers i
Maguelone. W 472 r. Wizygotów na krótko wypierają Wandalowie. W 672 r. ze
wsparciem Franków wybuchło w Nîmes powstanie antywizygockie, które skończyło się
porażką, ale kres panowaniu Wizygotów położyli Saraceni, którzy w 719 r. zajęli
Nîmes. Byli najlepszymi z okupantów: respektowali wszystkie miejscowe prawa,
zachowali władzę cywilną miejscowych hrabiów i kościelną – miejscowych biskupów.
W 754 r. Nîmes zostało opanowane przez frankońskiego hrabiego Radulfa, a w 892
r. stało się częścią hrabstwa Tuluzy, później podlegało Trensavelom -
wicehrabiom Albi i Carcassonne, od 1181 znów stało się lennem Rajmundów z
Tuluzy.
W czasie krucjaty katarskiej jednolicie
chrześcijańskie Nîmes uniknęło zniszczeń, a w 1226 r. złożyło hołd królowi
Francji Ludwikowi VIII, formalnie przyłączając się do krucjaty. Ucierpiało mocno
w czasie wojny stuletniej w XIV i XV w., w XVI w. zostało opanowane przez
hugenotów, którzy po odwołaniu edyktu nantejskiego w większości opuścili miasto.
Po protestantach
z Nîmes został pewien wynalazek, który – jak się okazuje – w pewnej dziedzinie
podbił świat. Otóż pod koniec XVIII w. większość mieszkańców pracowała w
przemyśle tekstylnym, produkując przede wszystkim tkaniny bawełniane w tzw.
splocie ukośnym, nazywane tutaj serge de
Nîmes, serża z Nîmes. Największymi producentami bardzo wytrzymałych tkanin i
eksporterami zarazem – byli przedstawiciele rodziny André z Nîmes. Wraz z
emigrantami protestanckimi tkanina owa trafiła do Ameryki, gdzie fabryka
zarządzana m.in. przez firmę Levi Straussa pod koniec XIX zaczęła z tkanin tych
produkować najpopularniejsze spodnie świata – dżinsy. Materiał, z którego się
owe spodnie produkuje, dziś nazywany dżinsem
– naprawdę nazywa się denim – czyli de
Nîmes.
A słowo dżins – jeans – wywodzi się
stąd, że pierwsze spodnie z materiału
serge de Nîmes wyprodukowano we włoskiej Genui, która po francusku nazywa
się Gênes, a wymawia się – dżins.
Jednakże odnosi
się wrażenie, że wszystko to, co działo się w Nîmes po epoce antyku, choć
widoczne, jest dla miasta mniej ważne. A z czasów rzymskich najważniejsza jest
arena. No to idziemy do areny. Przyjemność duża, cena niemała: 11,5 € bilet
normalny, 9 € ulgowy i za tę cenę można zwiedzać poza arenami jeszcze dwa inne
zabytki (Maison Carrée i
Tour Magna). Sama arena 9 €, w koszt
wchodzi wypożyczenie audioprzewodnika. Międzynarodowa prasa za
free.
Amfiteatr jest naprawdę wielki:
Budowla
powstała stosunkowo późno – pod koniec I w. n.e. - i reprezentuje dość
rozwinięty styl architektoniczny, co widać nawet z zewnątrz: wszystkie arkady
oddzielone są pięknymi toskańskimi kolumnami, a ich łuki są starannie
wypracowane. Zwraca uwagę umieszczona od strony Pałacu Sprawiedliwości rzeźba,
przedstawiająca legendarnych założycieli Rzymu, Romulusa i Remusa, karmionych
przez wilczycę, która jest – w przeciwieństwie do znanego symbolu rzymskiego –
odwrócona głową do dzieci.
Arena
jest doskonale zachowana – zwłaszcza jak na swoje burzliwe dzieje. Po tym, jak
chrześcijaństwo stało się pod koniec IV w. religią panującą w imperium rzymskim,
w 405 r. walki gladiatorów zostały zakazane jako widowisko niemoralne i okrutne.
Gdy Nîmes opanowali Wizygoci, amfiteatr przekształcono w twierdzę: zabudowano
arkady, wzniesiono kilka wież obronnych, wykopano fosę, wystawiono zewnętrzne
mury obronne. Nieco później budowla zyskała miano „Zamek rycerzy areny”, a w
średniowieczu w obrębie amfiteatru powstało osobne miasteczko dysponujące dwoma
kościołami, 220 pomieszczeniami mieszkalnymi (zbudowanymi z kamieni,
pochodzących z rozbiórki trybun) i wewnętrznymi umocnieniami obronnymi. Można
sobie wyobrazić warunki sanitarne w owym miasteczku…
O restauracji zabytku zaczęto mówić już
na początku XVI w., kiedy to Nîmes wizytował król Francji Franciszek I, który
obiecał nawet na ten cen specjalną dotację, jednak śmierć monarchy zatrzymała tę
inicjatywę. W efekcie prace rozpoczęto dopiero pod koniec XVIII w., a w wieku
XIX doprowadzono do końca i przywrócono amfiteatrowi jego funkcję użytkową,
organizując tu od lat 60-tych XIX w. walki byków. Obecnie, poza corridami,
odbywają się tu koncerty i duże spektakle teatralne.
Występowali tu m.in. Miles Davis, Dizzy Gillespie, Ray Charles, Tina Turner,
Stevie Wander, Björk, Elton John, Phil Collins, zespoły Depeche Mode, The
Police, czy Texas. Kilka
piosenek z albumu grupy Dire Straits On
the night zostało zarejestrowanych właśnie na arenie w Nîmes.
Przed
amfiteatrem stoi najczęściej fotografowany pomnik w mieście: figura,
przedstawiająca francuskiego (choć urodzonego w Niemczech) torreadora Christiana
Montcouquiola, zwanego Nimeño II. Urodzony w 1954 r. szybko zyskał sławę i
rozgłos, uważany też był za mistrza w swoim fachu, niezwykle odważnego, a nawet
brawurowego. Walczył, oczywiście, w korridach typu hiszpańskiego, a więc takich,
które kończą się zabiciem byka. W 1989 r. w Arles drugi byk z którym walczył, o
imieniu Pañolero – wygrał. Oczywiście wygrał tylko z Nimeño, bo potem i tak
poszedł pod nóż. Torreador został przebity rogiem, uszkodzeniu uległy liczne
narządy wewnętrzne, wiele dni przebywał w śpiączce, ale ku zdziwieniu
operujących go lekarzy w Marsylii – przeżył. Po przeszło roku odzyskał częściowo
władzę w nogach i jednej ręce – druga pozostała sparaliżowana i wszystko
wskazywało na to, że do końca życia już pozostanie kaleką. Co więcej – paraliż
lewej ręki uniemożliwiał trzymanie mulety – i grę na gitarze, której matador był
wielkim entuzjastą. Takie perspektywy na dalsze życie były tak sprzeczne z jego
charakterem, że w 1991 r., w wieku 37 lat Nimeño powiesił
się w garażu swego domu w Caveirac koło Nîmes.
Pomnik
odsłonięto w 1994 r. Jego autorką jest urodzona w Paryżu w 1958 r. rzeźbiarka
Serena Carone. Figura ma
Z górnej kondygnacji nimeńskiego
amfiteatru widać całe rozległe miasto (podobno dwudzieste pod względem wielkości
w całej Francji) z mnóstwem zabytków. Jest parę punktów obowiązkowych, ale jak
zawsze największą frajdę sprawia mi włóczenie się po starówce bez specjalnego
programu i oglądanie tego, co ciekawe i akurat „nawinie się” przed oczy.
Wędrujemy
najpierw z powrotem przez przyjemny i pełen zieleni plac Wyzwolenia, bo za
sąsiednim Bulwarem Praskim dostrzegamy ciekawą sylwetkę kościoła. To XIX-wieczna
świątynia Świętej Perpetuy i świętej Felicyty, projektowana przez architekta
Leona Feuchère’a, której kamień węgielny położył w 1852 r. prezydent Ludwik
Napoleon Bonaparte, tuż przed ogłoszeniem się cesarzem. Prace nad budową
zakończono w 1864 r. Ładny budynek w stylu typowym dla eklektyzmu II Cesarstwa,
przyciąga wzrok wysoką, liczącą
Będąc w amfiteatrze wypatrzyliśmy z
góry ciekawą w kształcie romańską wieżę kościelną i teraz dochodzimy do niej
ulicą naszej ulubionej Magdaleny, doprowadzającą do Placu Zielnego (Place
aux Herbes), na którym między budynkami wznosi się dostojnie Katedra Marii
Panny i św. Kastora (chodzi o świętego Kastora z prowansalskiego Apt, nic
wspólnego z Kastorem i Polluksem, oczywiście). Pierwszy kościół w tym miejscu
został wybudowany podobno na szczątkach rzymskiej świątyni Augusta i poświęcony
przez papieża Urbana II w 1096 r. Z
tego okresu dobrze
widoczna jest fasada główna, ozdobiona ślepymi łukami lombardzkimi z dwoma
trójkątnymi frontonami, z których górny zawiera cykl kapitalnych płaskorzeźb
przedstawiających sceny ze Starego Testamentu, będących jednymi z
najpiękniejszych okazów sztuki romańskiej na południu Francji.
|
W czasie wojen religijnych XVI i XVII w. świątynia mocno ucierpiała – m.in. zburzona została południowa wieża dzwonnicy. Północna ocalała i służyła jako wojenny posterunek obserwacyjny. W odbudowie i rekonstrukcji nawy kościoła partycypowali miejscowi protestanci. XVII-wieczna rozbudowa gmachu nadała mu wystrój klasycystyczny. Z tej epoki (1669) pochodzi także piękna barokowa kaplica różańcowa, usytuowana za prezbiterium. Ostatnia przebudowa, w pierwszej połowie XIX w. dokonana pod kierunkiem architekta Henri Antoine Révoila nadała wnętrzu katedry rys romańsko-bizantyjski.
Północna wieża, której najwyższa część
ma charakter gotycki, wznosi się na
Warto porównać nieco chaotyczną i
niejednorodną stylistycznie katedrę (stolicą biskupią Nîmes zostało już w IV w.)
z położonym na pobliskim placu Gabriela Péri kościołem pod wezwaniem św.
Baudille’a, który w III w. poniósł męczeńską
śmierć podczas ewangelizowania Nîmes. Ta z kolei świątynia, mimo swego
antycznego patrona, powstała dopiero w latach 1867-1877 wg projektu architekta
Jeana Julesa Mondeta z Bordeaux i jest w całości neogotycka, nawiązująca wprost
do katedry Notre Dame w Paryżu – oczywiście w wersji, jaką w XIX w. zrealizował
w niej słynny rekonstruktor Eugène Viollet-le-Duc.
Ulicą generała François Perriera
idziemy teraz jakieś
8 Ten Gral to nie Graal, tylko general...
A nasza woda, którą właśnie teraz we
Francji odkryliśmy, jest także stąd, a dokładniej – z Vergéze, położonego
Moda na
perriera zaczęła się bardzo szybko.
Już w 1905 r. pierwsze butelki mineralki
spod Nîmes pojawiły się na stole w Buckingham Palace, Anglicy wywozili je do
Indii, gdzie zapewne używali perriera
do rozcieńczania whisky. Potem do francuskiej wody przekonali się Francuzi – i
Amerykanie, gdzie w latach 70. XX w.
perrier zajął 80 % rynku importowanych wód mineralnych. Trudno było się
oprzeć wymyślonemu jeszcze przez Harmswortha sloganowi reklamowemu:
Perrier – szampan wśród wód stołowych…
W 1992 r. fabrykę wody perrier i
całość jej dystrybucji przejęła szwajcarska korporacja Nestlé.
Dziś w 140 krajach świata sprzedaje się
ponad miliard butelek perriera
rocznie.
Ale tak naprawdę uroki wody, powstałej
w głębi ziemi 150 milionów lat temu, jako pierwszy podobno docenił Hannibal,
stacjonujący w -218 r. koło Nîmes, który zalecał swojej armii picie bąbelkowego
napitku dla orzeźwienia. Pierwsze zabudowania o charakterze
spa wybudowali koło źródła
perriera żołnierze Juliusza Cezara…
No, więc idziemy ulicą NIE TEGO
Perriera do drugiego spośród najważniejszych zabytków Nîmes – Kwadratowego Domu
(Maison Carrée). To drugi po
amfiteatrze zachowany obiekt z czasów rzymskich, budowany na początku naszej
ery, od 2 do 5 r., stanowiący resztkę ważnego założenia urbanistycznego, jakim
było forum, zajmujące centralne miejsce w każdym rzymskim mieście. Był to zwykle
spory plac na skrzyżowaniu najważniejszych ulic, często otoczony zacienionymi
arkadami otoczonymi kolumnadą (w Nîmes zostały z niej tylko bazy niektórych
kolumn), ze stoiskami handlowymi i zabudowaniami publicznymi. Jednym z nich była
świecka kuria, czyli miejsce spotkań
ważnych obywateli, najczęściej miejscowych władz, a drugim – świątynia (lub
świątynie).
No i właśnie taką świątynią, pozostałą
z dawnego rzymskiego forum, jest Maison
Carrée. Wbrew nazwie, wcale nie jest kwadratowy, tylko
prostokątny – ma
Do środka prowadzą wysokie na przeszło
Szerokim
bulwarem Wiktora Hugo idziemy z powrotem w stronę amfiteatru i po chwili
docieramy do kolejnego śladu kultu naszej zaprzyjaźnionej świętej: jest to Place
de la Madeleine, naprzeciw wylotu znanej nam już rue de la Madeleine. Czy
zauważyliście, że Francuzi są z nią bardzo spoufaleni i rzadko kiedy dodają
przed jej imieniem słowo sainte, a
prawie nigdy pierwszego (?) imienia (?) Maria?
Madeleine i już, wiadomo o kogo
chodzi. Tu także jest bardzo ładny kościół, któremu jednak bynajmniej nie
patronuje święta Magdalena, tylko święty Paweł. Świątynia także ma proweniencję
XIX-wieczną i wybudowana została wg zgłoszonego na miejski konkurs projektu
młodego paryskiego architekta Charlesa Questela w latach 1835-1849 w stylu
neoromańskim. Trzytraktowe wejście, piękne rozety i wysoka na
Już
nie damy rady tym razem podejść do Wielkiej Wieży,
Tour Magna, usytuowanej w północnej,
pięknie zadrzewionej dzielnicy Nîmes.
Musimy poprzestać na widoku budynku, jaki mieliśmy z korony amfiteatru. A
szkoda, bo to jeden z najstarszych obiektów zabytkowych w mieście – pochodzi co
najmniej z III w. p.n.e. i usytuowany jest na wzgórzu
Cavalier, w ogrodach otaczających źródło Nemausa, zaopatrujące Nîmes w wodę w
najdawniejszych czasach. Początkowo wieża miała zaledwie
W drodze powrotnej zakupy w
Aigues-Mortes. Kolacja już nad morzem, w jednej z restauracji Grau-du-Roi.
Niestety, to już ostatni wieczór w hotelu „Miramar” – nie dało się przedłużyć
pobytu. Następnego dnia przenosimy się do Palavas.
*
11 lipca 2014, piątek. Przedostatnie pakowanie. Jeszcze dwa dni i nasz obóz wędrowny opuści Langwedocję, choć do nowotarskiego domu wciąż będzie jeszcze daleko. Tymczasem pakujemy klamoty do samochodu, rozglądamy się za zaprzyjaźnioną mewą z oczami mordercy, ale wyniosła się z naszego dachu chyba na szczyt zabawnej latarni przy bulwarze. Nieopodal, na łączce pod piniami rozkłada się kolejna grupa kolonijna, gdzie w coraz większym upale pan nauczyciel gra z dzieciakami w piłkę, a część nauczycielek z młodszymi uczniami je drugie śniadanie, co naszej mewie stwarza zapewne lepszą perspektywę niż nasz balkon, na który za chwilę wejdzie z mopami, szczotkami i płynami czyszczącymi pani sprzątająca. Oddajemy klucze, pozostawiamy samochód na parkingu koło Miramaru i idziemy na plażę.
Upał niesamowity, a woda zimna jak lód. W dodatku okropnie wieje, wiatr niesie nad morze tumany drobniutkiego piasku i w zasadzie jest to mordęga wakacyjna. Na szczęście trochę się uspokaja i łapiemy półtorej godziny słońca. Przymuszam się do kąpieli, głównie po to, żeby pozbyć się z ciała warstwy kurzu. No i po to, żebym mógł powiedzieć, że w te wakacje też się kąpałem w Morzu Śródziemnym. Długo nie wytrzymuję, ale jakoś daje się przeżyć. Drugie wejście do wody za kilkanaście minut jest już łatwiejsze, ale trzecie staje się zdecydowanie ostatnim. Suszymy się w słoneczku, a że wiatr trochę słabnie, więc jest nieźle. Ale dwie godziny to wszystko, na co mnie w tej materii stać. Zwijam się pierwszy i siadam przy bulwarze pod palmą, czekając na bardziej odpornych towarzyszy podróży. Wczesnym popołudniem oporządzamy się z grubsza i wykonujemy półgodzinny transfer do Palavas. Nasz nowy Hotel du Midi jest położony w północno-wschodniej, nieco peryferyjnej części miasta, gdzie jedynymi elementami pejzażu są inne hotele, pensjonaty i kilometry plaż, a także bezkres morza po jednej, a rozlewiska étangów po drugiej stronie.
Nasza część Palavas leży na mierzei między morzem a Étang du Grec, za którym znajduje się dość wąska grobla, a za nią – następne jezioro, Étang de Pérols. A środkiem tej grobli między jeziorami przebiega… kanał Rodan – Sète. Myślę, że w nocy napadną nas komary wielkości łabędzi, ale jakoś nie – mamy jakieś takie elektroniczno-chemiczne odstraszacze, które działają. A może wiatr wywiał komary gdzieś dalej w głąb Camargue.
Wypakowujemy się i robimy rozpoznanie na plaży, która jest trochę mniej cywilizowana niż tamta w Grau, ale i nad nią powiewa błękitna flaga, w końcu decydujemy się na spacer do centrum miasta. Prowadzi tam jedyna na tym odcinku ulica – aleja św. Maurycego, łącząca wejścia na wszystkie plaże miejskie. Ogółem jest ich tu 29, wszystkie – jeśli się nie mylę – bezpłatne, większość zaopatrzona w prysznice i darmowe toalety i chyba wszystkie „dzikie” – bez parasoli i leżaków.
Dochodzimy ponownie do Pomnika Rybaka i obserwujemy wpływające do portu hałaśliwe statki wycieczkowe, na których brodaci bosmanowie wykonują tzw. animacje, polegające na zachęcaniu pasażerów do wydawania głośnych okrzyków i śpiewów. Włóczymy się potem po wąskich uliczkach między rzeką, morzem i kanałami, zaglądamy jeszcze raz do kościoła świętego Piotra, łazimy od sklepu do sklepu, wreszcie z powrotem wzdłuż plaż wracamy do alei św. Maurycego. Nad morzem wstaje ogromny księżyc – zdaje się, że jest to noc największego zbliżenia Ziemi i jej satelity. Taki obrazek nazywają Księżycem Żniwiarzy, bo gdy zjawisko to zdarzało się latem, można było także w nocy kosić zboże, co miało znaczenie w rejonach, gdzie należało wykorzystywać na zbiory każdą chwilę pogody.
Księżyc Żniwiarzy (a może tu: rybaków) w Palavas 5
*
12 lipca 2014, sobota. Trochę smutno, bo to ostatni dzień w Langwedocji. Po śniadaniu idziemy na plażę, gdzie jest dziś spokojnie pod względem pogody i dość tłumnie. Kąpiemy się z nieco mniejszym samozaparciem, potem obserwujemy jak gromadka dzieciaków spaceruje na bosaka po ostrych kamieniach wypatrując krabów. Po południu pogoda trochę się psuje, słońce znika za drobnymi chmurkami i znów wzmaga się wiatr. Jedziemy do ostatniego nie znanego nam, a zarazem najmłodszego miasta langwedockiej Riwiery, La Grande Motte.
Jak to przetłumaczyć? Wielka bryła? Wielki klocek? Wszystko w zasadzie pasuje, ale jednocześnie trochę dziwnie brzmi akurat w tym wypadku. Zbyt trywialnie. Bo jest to miasto niezwykłe. Przede wszystkim – zbudowano je w miejscu bez żadnej historii i tradycji, na surowym korzeniu na podstawie decyzji, podjętej przez władze francuskie w 1963 r. w sprawie rozwoju turystyki w rejonie śródziemnomorskiego wybrzeża Langwedocji i Roussillon, nazywanego czasem Ametystowym Wybrzeżem (przez analogię do Lazurowego Wybrzeża w Prowansji). Uchwała rządowa w tej sprawie powołała zespół pod kierunkiem Pierre Racine’a, dyrektora gabinetu premiera Michela Debré, a ten z kolei powierzył zaprojektowanie zupełnie nowego miasta 44-letniemu wówczas Jeanowi Balladurowi, absolwentowi studiów filozoficznych i literackich (gdzie był uczniem Jeana Paula Sartre’a) i architektowi ze Szkoły Sztuk Pięknych w Paryżu.
Urodzony w tureckim Izmirze Jean Balladur (1924-2002), skądinąd kuzyn późniejszego premiera Édouarda Balladura, stworzył Grande Motte z niczego, na rajzbretach w swojej pracowni. W efekcie w miejscu, gdzie ludzie rzadko dotąd zaglądali z powodu otaczających je bagien, plag moskitów i oddalenia od innych ośrodków powstało niezwykle jednorodne dzieło urbanistyczne, miasto o jednolitej, ale nie monotonnej architekturze, projektowane przez jednego architekta, który nadał mu charakter nowoczesny, a zarazem przyjazny dla turystów i mieszkańców, będące zarazem stacją balneologiczną, kurortem z dużym portem jachtowym, centrum rozrywki i ośrodkiem wypoczynku.
Większość projektowanych przez Balladura budynków nawiązuje do kształtu piramid – zarówno tych klasycznych egipskich, jak i meksykańskich z okresu prekolumbijskiego, a także do babilońskich zikkuratów. Domy są słoneczne, z pięknymi widokami i same stanowią wyraz nowoczesnej sztuki.
Pierwsze maszyny budowlane pojawiły się w tym miejscu w 1965 r. Osuszono okolicę, stworzono podstawową infrastrukturę, rok później zaczął powstawać port, oddany do użytku w 1967 r. i wkrótce wizytowany przez prezydenta Charlesa de Gaulle’a. W 1968 r. zaczęły powstawać pierwsze domy w kształcie piramid, w połowie lat 70. nasilił się indywidualny ruch budowlany, który również musiał nawiązywać do koncepcji Balladura. W efekcie w ciągu niespełna pół wieku liczba mieszkańców od zera wzrosła do 8,5 tys., a liczba turystów – także od zera – doszła do przeszło dwóch milionów rocznie.
Parkujemy w centrum, na darmowym parkingu – zacienionym, jak głoszą wszystkie kierujące tu drogowskazy. Zaraz po opuszczeniu samochodu napotykamy informację o tym, że La Grande Motte to miasto dziedzictwa XX wieku. Taki tytuł, nadawany przez francuskie ministerstwo kultury od 1999 r., przyznano miejscowości w 2010 r. Idziemy między fantastycznymi budynkami w stronę portu i nie wiemy, gdzie się patrzeć: wszystko wydaje się niezwykle, piękne, fascynujące, ale odnoszę takie wrażenie, jakbym się zmienił się w mieszkańca Kingsajzu i poruszał się po makiecie w pracowni architektonicznej. Podoba mi się bardzo, ale cieszę się, że tu nie mieszkam…
Port – pomijając piękne i zapierające dech zaplecze architektoniczne – wygląda tak, jak wszystkie mariny Morza Śródziemnego. Usytuowana obok ładna plaża pozwala na chwilowy odpoczynek od nowoczesnej architektury, ale wracają chmury i zaczyna padać. Pod parasolami włóczymy się po mieście – ja z tzw. mieszanymi uczuciami: podoba mi się szalenie. Ale… Może to zboczenie krajoznawcy-historyka, że jeśli coś nie ma backgroundu sięgającego średniowiecza, to nie warto o tym mówić? To, oczywiście, nieprawda – bo wartość historyczna miasta jak ze snu XX-wiecznego architekta jest ogromna.
Mijamy Pałac Kongresowy, wybudowany w 1983 r. wg projektu Balladura, przypominający mi sporą przyczepę campingową, choć sam twórca utrzymywał, że ma on formę… kamyka, rzuconego między piramidy wieżowców. No, Bóg z nim. Równie zaskakujący kształt ma usytuowany obok kościół pod wezwaniem św. Augustyna, szokujący swymi elipsoidalnymi liniami, oraz miękkimi kształtami drzwi i dzwonnicy. Co prawda kamień węgielny pod kościół położono dopiero w 1975 r., ale na wieży (nie wiem, czy można w tym przypadku użyć tego słowa) znajduje się dzwon z 1603 r., ofiarowany dla La Grande Motte przez katedrę w Nîmes.
Grande Motte to miasto pełne zieleni, ale wciąż ma się wrażenie spacerowania po oranżerii: wszystkie te palmy, platany, bananowce są przecież sztucznie sadzone, trawniki zasiane niedawno, klomby kwiatowe i rabatki przypominają mi warszawską Sadybę, skrzyżowaną z poznańską palmiarnią. Na tym tle z radością odnajduję na wydmach koło morza całe mnóstwo lilii morskich (pancratium maritimum, Anglicy nazywają je morskimi żonkilami), znanych mi już z Krety - one, mam nadzieję, rosną tu naturalnie, bo to jest i było ich prawdziwe środowisko. Wiem, że jestem niesprawiedliwy i skrajnie subiektywny. Podoba mi się to miasto i nie podoba mi się to, że mi się podoba.
Więc z tymi mieszanymi uczuciami wsiadam do samochodu. Wracamy do Palavas, ale omijamy centrum i jedziemy na zachodni koniec miejscowości, poza bardzo rozbudowany instytut pediatryczny im. Św. Piotra, by dotrzeć do zagrodzonej drogi na grobli, prowadzącej do średniowiecznej (XII-XIII w.) katedry św. Piotra i św. Pawła, usytuowanej na dawnej wyspie, która w czasach Wizygotów tworzyła miejscowość Maguelone. Na wyspie znaleziono wiele śladów osadnictwa etruskiego i rzymskiego, a także wizygockiego. Chrześcijaństwo pojawiło się z początkiem VI w., a od 533 r. istniało tu biskupstwo. W VIII w. wyspę zajęli Saraceni, budując tu port obronny i prawdopodobnie tworząc tu meczet, choć funkcje katedry pozostawały niezmienione, bo Maurowie respektowali zasadę wolności wyboru wyznania. Po kilkudziesięciu latach zostali wyparci przez Franków.
Od XI w. kościół był rozbudowywany i z czasem nabrał charakteru obronnej fortecy, a w XII w. gościli tu nawet papieże Gelezjusz II (1118) i Aleksander III (1163). Archidiakonem był tu Piotr z Castelnau, legat papieski, usiłujący napominać sprzyjającego katarom Rajmunda III z Tuluzy. Jak pamiętamy, zabójstwo Piotra w 1208 r. stało się pretekstem do rozpoczęcia krucjaty przeciw albigensom. Jednak po zakończeniu działań wojennych i przejęciu kontroli nad tym terenem przez Francję, znaczenie Maguelone zaczęło słabnąć, a w XVI w. siedzibę biskupstwa przeniesiono do Montpellier. Budynki diecezjalne powoli pustoszały, zrujnowana katedra na krótko została przejęta przez protestantów, a potem jej umocnienia w 1632 r. zostały zniszczone na żądanie kardynała Richelieu. Dopiero w XIX w., kiedy to dawną katedrę wpisano do rejestru zabytków, rozpoczęto działania na rzecz jej rekonstrukcji, odnawiając jej jednolicie romański wygląd.
Zwiedzać można codziennie od 9.00 do 18.00. Zbliża się 17.00, dziś już nie zdążymy. Może następnym razem. Jeszcze tylko rozglądamy się po okolicy: wyspa (dziś właściwie półwysep) dzieli jeziora Étang de l’Arnel i Étang de Vic, przez które poprowadzono kanał Rodan – Sète. To może dziwnie brzmi – kanał przez jeziora. Ale jeśli się wie, że tutejsze étangi to często po prostu rozlewiska o głębokości nie przekraczającej długości nogi flaminga, a kanał jest drogą transportu dla barek turystycznych i towarowych, to zrozumiemy, że aby można przejechać przez jezioro, trzeba było przezeń niekiedy poprowadzić umocnioną groblę, a następnie przekopać w niej drogę wodną… Poszukujemy jakichkolwiek śladów dawnej wyspy św. Magdaleny, która miała się gdzieś tutaj znajdować i na której – wg niektórych teorii – święta miała wylądować po długiej drodze z Palestyny, prowadzona przez wiatr od wschodu. Niestety, niczego takiego nie widać.
Konfiguracja terenu zresztą dość mocno utrudnia nie tylko obserwację, ale także dotarcie do miasta, które jeszcze dziś mamy odwiedzić i które stanie się poniekąd miejscem pożegnania z Langwedocją. W linii prostej mamy tam kilkanaście kilometrów, ale żeby objechać wszystkie te étangi musimy się przebić przeszło 50-kilometrową drogą przez góry i doliny.
Ale dojeżdżamy. Jesteśmy mniej więcej naprzeciw Sète, po drugiej stronie jeziora Étang du Thau. Wita nas tablica z nazwą miejscowości: Bouzigues. Miasteczko jest spore (1500 osób), rozciągnięte wzdłuż brzegów jeziora, osłonięte od morskich wiatrów przez górę Saint-Clair, na której leży Séte. Nazwa wywodzi się od oksytańskiego słowa bosiga, oznaczającego nieużytki. Bo rzeczywiście, okoliczne wzgórza porastały tylko suche zarośla garrigue, nie nadające się ani do uprawy, ani do pasterstwa. Jednakże jako spadek po okupacji rzymskiej, kiedy to osadę nazywano Bosygium, miejscowa ludność odziedziczyła tradycję uprawy winorośli, doskonale udających się na północ od miasteczka. Jednocześnie zajmowano się rybołówstwem, do czego skłaniał fakt usytuowania nas słonym jeziorem i w pobliżu morza, znajdującego się nieco dalej na południe.
Étang du Thau
to największy, poza morzem oczywiście, akwen w
całej Langwedocji: ma ok.
Parking znajdujemy na pustym już bulwarze na wybrzeżu. Rzeczywiście, dobrze widać nieco odsunięte od brzegu urządzenia, gdzie w specjalnie wydzielonych zagrodach na zanurzonych w morzu linach rosną sobie małże. Ostryga rozmnaża się samorzutnie w ilości 600.000 – 3.000.000 larw rocznie, wcześniej sama się zapładnia, bo ma taką genderową cechę, że co jakiś czas zmienia płeć: chłopczyk robi się dziewczynką, a potem odwrotnie. Wystarczy takie larwy odłowić i skłonić do osadzenia się na naszym poletku, co nie jest trudne, bo ostryżątko osiada tam, gdzie ma trwałą podstawę i dobre warunki klimatyczne. No, a w Étang du Thau wszystko to jest.
Potem dorosły osobnik obżera się bezustannie, przepompowując przez swoje ciałko
dziennie od 100 do
Przy bulwarze są w zasadzie same restauracje i trochę hoteli. Wszędzie proponuje się ostrygi albo mule, najczęściej jedno i drugie. Ale jest już dość późno, a sezonu najwyraźniej jeszcze nie ma, więc prawie wszystko zamknięte. Wreszcie znajdujemy czynną – choć pustą – restaurację o wdzięcznej nazwie Julie, znudzony kelner, widząc, że najprawdopodobniej nie jesteśmy koneserami, tylko chcemy spróbować, podaje nam zestaw standardowy – sześć otwartych już skorupek z lodu, z cytryną.
Ostrygi hodowane w Europie (a Francja jest ich największym konsumentem, i producentem zarazem, na naszym kontynencie) należą zazwyczaj do gatunku ostryg jadalnych (ostrea edulis), zwanych też europejskimi. Jej naturalnym środowiskiem są płytkie i dość chłodne wody u wybrzeży Atlantyku (od Norwegii po Maroko) i wokół Morza Śródziemnego.
Oczywiście, wiemy, że ostrygi powinno się jeść świeże i żywe, samemu rozcinając ich muszle i wydobywając z nich mięczaka, który tego bardzo nie lubi i broni się w sposób widoczny. Przed połknięciem ostrygi powinniśmy ją jeszcze zaatakować cytryną, która ma dodać mięsku smaku, no i nieco zniwelować oddziaływania wody morskiej, w której zwierzątko jest naturalnie zanurzone. Na szczęście takie barbarzyńskie obyczaje odchodzą już do przeszłości.
Nasze ostrygi są już otwarte i nieżywe, choć surowe. Wypada po dwie na osobę, czyli tyle, co dla psa mucha. Nie, żeby jakoś to specjalnie dużo kosztowało (porcja 6 sztuk – 8 €, tuzin – 14,50 €) i nie zamawiamy więcej nie z powodów oszczędnościowych, tylko nie wiemy, jak na to zareagujemy: ja co prawda raz jadłem ostrygę (ostrygi?) w czasach studenckich w jakiejś restauracji na prowincji, ale było to bardzo dawno temu, a byłem wówczas w takiej formie, że zakanszać mogłem byle czym, Renatka jest alergikiem, a Michał w sumie i tak wolałby mule. Ja w pewnym momencie zatęskniłem za schabowym z kapustą: widomy znak, że pora wracać do domu.
Nasze ostrygi zjadamy bez problemów, ale w zasadzie też bez większej przyjemności. Tu jednak prawdopodobnie ilość przechodzi w jakość i poniżej tuzina na osobę nie ma co zaczynać… Co do mnie, mięsa w ogóle nie czuję, tylko cytrynę i słoną wodę. Nasza przekąska pochodzi z hodowli na jeziorze Thau; są też w karcie ostrygi pełnomorskie – te kosztują sporo drożej: 19 € za tuzin.
Przez chwilę nam się marzy, żeby pod ciałkiem choć jednej ostrygi znaleźć perłę – czytywało się o takich przypadkach! Ale rozsądek podpowiada, że to tylko marketingowe bajki: równie skuteczne pewno byłoby poszukiwanie pereł w polskich szczeżujach. Morski producent nieco niemodnej już biżuterii nazywa się perłopław i choć jest z ostrygą spokrewniony, a nawet w językach anglosaskich mówi się o nim pearl oyster, to jednak jest innym gatunkiem, a nawet inną rodziną. Teoretycznie każda ostryga mogłaby wytwarzać perły i może nawet to czyni, ale jubilerskie okazy znajduje się w zasadzie tylko w muszlach rodziny pinctada. No, a na naszym talerzu leżą muszle z rodziny crassostrea. Czy perłopław jest jadalny i może robić za ostrygę? Pewno tak, tylko raczej nie w Bouzigues nad Étang du Thau.
Natomiast za nic w świecie nikt się nie da przekonać, że ostrygi nie są produktem o charakterze afrodyzjaku, że rozmaici seksualni gladiatorzy pożerają kilka tuzinów ostryg dziennie, co daje im możliwości byka skrzyżowanego z nosorożcem. No, ale widział kto, żeby byk – nie mówiąc już o nosorożcu – konsumował mięczaki? Trawkę jeno, kwiatki i sianko. I to im, i ich partnerkom jakoś wystarcza. Ale podobno ostrygi to doskonałe źródło łatwo przyswajalnego białka, wzbogaconego cynkiem, który ma szalllony wpływ na produkcję testosteronu, no a ten powoduje, że dziewczętom rosną wąsy, a facetom inne rzeczy. Jeśli to prawda, to pocieszająca jest świadomość, że od ostryg więcej cynku mają (poza cynkowanymi wanienkami i anodami z baterii alkalicznych) drożdże piwne, co sprawdzają codziennie posiadacze zapasów testosteronu w piwnych mięśniach brzucha.
Słońce powoli chowa się za lesistym grzbietem Montagne Noir. Kolację zjemy w Palavas, a potem trzeba będzie się powoli żegnać z Morzem Śródziemnym, z Langwedocją i regionem Midi. Do zrealizowania celów wyprawy zostanie nam jeszcze tylko jeden punkt: spotkanie z Marią Magdaleną.
Pożegnanie z Morzem Śródziemnym w Palavas 5