Spis treści

Poprzedni odcinek

Maciej Pinkwart

Siódmy krąg

 

(Odcinek 33)

 

Odezwała się moja komórka.

- Jestem koło pola Fabisiaka, pomóż mi! - usłyszałem głos Anety i połączenie zostało przerwane.

- Coś się dzieje... To tutaj, pamiętasz?

Żona skinęła głową i przytuliła się do mnie.

- Jedźmy już stąd - powiedziała szeptem - uciekajmy!

Łatwo jej było mówić. Nie mogliśmy jechać, bo auto nie działało. Wysiadłem i trzymając się blisko samochodu, rozejrzałem się dookoła. Anety nigdzie nie było widać. Miałem nadzieję, że gdzieś po krzakach są pochowani chłopcy od pułkownika, ale nikt się nie ujawniał. Z daleka zamajaczyła sylwetka rowerzysty. Majewski stanął w swoim ulubionym miejscu, pod drzewem na skraju pola. Patrzył ponad lasem, gdzie niósł się już znany mi szum letnich telegramów.

Czarne BMW zatrzymało się tuż przy nas. Pułkownik ledwo skinął mi głową. Wysiadł w towarzystwie dwóch nieznanych mi mężczyzn i jednej znanej mi rudej kobiety i podeszli do zapatrzonego w niebo Majewskiego. Nie bronił się wcale. Pozwolił odprowadzić się do samochodu, ale przy masce odwrócił się i nieco zdziwionym wzrokiem spojrzał na nas wszystkich.

- Dlaczego ja? - zapytał.

- Słuchajcie no, panie obywatelu. Musicie nam trochę wyjaśnić - pułkownik był zawodowo spokojny, ale widać było, że trzyma się resztką sił. - Przed chwilą słyszałem was w radiu, takie wice opowiadaliście. W tym samym czasie byliście w telewizji i od swoich ludzi wiem, że to było na żywo. Jesteście teraz na zebraniu w remizie, stoicie przed domem pana inżyniera i przyjeżdżacie tu rowerem. Marki Ukraina. I zawsze jesteście tam, gdzie się to wszystko dziwne dzieje. I wczoraj jakoś tak dziwnie interesowaliście się gazem.

- Bo się butla skończyła - nieśmiało tłumaczył Majewski. Nad lasem rósł krąg światła.

Zbliżaliśmy się do lądowania i już zupełnie nieźle widzieliśmy wszystkich ludzi, zgromadzonych przy polu Fabisiaka. Aneta spojrzała na mnie bezradnie:

- Nie dasz rady tego zatrzymać? Nie da się uciec? Już nam tak dobrze szło!

Już nam tak dobre szło, wydawało się nam, że uciekniemy, ale samo jakoś zawróciło i musieliśmy wylądować. Kłopot w tym, że nie wiedzieliśmy, jak się tym ustrojstwem steruje i dokąd nas zawiezie. Wylądowanie na znanym polu Fabisiaka wydawało się najmniejszym ryzykiem i taką decyzję podjęły maszyny. Aneta popatrzyła na mnie bezradnie i położyła mi rękę na ramieniu.

- Tu przecież są jakieś komputery, jakieś urządzenia, na których na pewno się znasz. Jakbyś naprawdę chciał ze mną wyjechać, to byś to umiał przeprogramować. No przecież to tylko zmiana programu, uczyłeś się tego!

Pomyślałem, że ma sporo racji. Rzuciłem się do klawiatury, wywołałem źródło kodu, ekran zaczęły wypełniać rozrzucone bez ładu i składu cyfry i litery. Wylatywaliśmy znad krawędzi lasu i ziemia była coraz bliżej.

- Jedźmy już stąd - powiedziała szeptem - uciekajmy!

Łatwo jej było mówić. Ania przyjechała niemal w ostatniej chwili, jak już miałem wychodzić z domu i zamykałem wszystko na cztery, a właściwie nawet na sześć spustów. Mimo moich protestów wzięła ode mnie torbę z rzeczami i nie otwierając bagażnika, umieściła na tylnym siedzeniu. Obok postawiłem klatkę z chomikiem - nie byłem już teraz pewien, co jej do łebka strzeli i wolałem nie ryzykować zamykania jej w bagażniku. W razie czego po prostu usiądzie obok klatki. Błyskawicznie zajechaliśmy do “Czarnego Kota”, gdzie tym razem na parkingu nie było usłużnego pana od wycieraczek i zamykając się starannie na klucz stanęliśmy naprzeciw siebie w hotelowym pokoju.

- No to nareszcie uciekliśmy - powiedziałem.

- Długo czekałam - powiedziała Ania.

Podeszliśmy do okna. Znad jeziora, od strony dalekiej granicy nadlatywało brzęczące światło. Nie zatrzymując się nad hotelem przemknęło w stronę lasu po drugiej stronie drogi do miasta. Powinniśmy zrobić to samo, tylko w drugą stronę. Ale tyle rzeczy nas trzymało..

- Jedźmy już stąd - powiedziała szeptem - uciekajmy!

Łatwo jej było mówić. Dzieci hałasowały i Ada nie dawała już rady ich uspokajać. Pilot trzy razy przychodził prosić o spokój, groził nawet, że ich wyrzuci przez okno, ale nikt się go nie przestraszył, kot to był kot, chociaż duży, dzieci się tylko wyśmiewały i wołały na niego “Tom, chodź tutaj, poszukaj myszki”. Ada bała się, że to się dobrze nie skończy. Uprosiła ich przecież sama, żeby ją wywieźli na Zachód, gdzieś, gdzie nie będzie musiała bronić się przed agresywnym mężem i czekać na kolejną ciążę. Jeszcze chciała mieć coś z życia, poza praniem pieluch i sprzątaniem domu. Na przykład zapisać się na kurs komputerowy, zrobić prawo jazdy, zakochać się...

Niemal widziałem wszystkie te myśli na jej twarzy, kiedy przyszła do mnie do sterowni, gdzie zielone światło wskaźników nieco niesamowicie oświetlało jej twarz.

- Jedźmy już stąd - powiedziała szeptem - uciekajmy!

Łatwo jej było mówić. Agnieszka nie umiała skupić się na kierownicy i skrzyni biegów. Na próżno tłumaczyłem jej, że umiejętność kierowania takim pojazdem, który z pewnością nie miał homologacji na Polskę, a może nawet na Unię Europejską nie przyda się jej na nic i lepiej jest siedzieć przy oknie i podziwiać widoki. Mogliśmy iść do kajuty i zająć się sobą, czasu mieliśmy dość i nikt nas nie kontrolował, ale ona się uparła i nie było rady. Powoli zbliżaliśmy się do naszej wsi, do miejsca, które nie pozostawiło w nas najlepszych wspomnień. Poczułem, jak zadrżała, gdy zobaczyliśmy stojące samochody, grupkę ludzi i kupy chrustu, rzucone po bokach.

- Jedźmy już stąd - powiedziała szeptem - uciekajmy!

Łatwo jej było mówić. Majewski sztywny jak koci ogon stał koło samochodu i pomyślałem sobie, że znowu wpadł w letarg tak jak wtedy przed remizą. Rozglądałem się wokoło, ale nie widać było żadnego dziwnego stwora, zresztą w obecności pułkownika czułem się znacznie lepiej. Alicja poprawiła rude włosy i uśmiechnęła się bezgłośnie.

- Co miałam robić? Musiałam się zgodzić... On ma z nim kontakt, tam zostały nasze dzieci, no i mnóstwo pieniędzy, które razem zarobiliśmy. Trzeba przeprowadzić formalny rozwód, no i jakoś tutaj ułożyć sobie życie. Więc zgodziłam się najpierw na współpracę, a potem na, no wiesz co... Wpłynięcie na twoją córkę, żeby wybrała akurat tę a nie inną klatkę nie było łatwe, cały sztab specjalistów nad tym pracował... Ale zupełnie nie wiedziałam, że to o ciebie chodzi, nigdy bym się przecież nie zgodziła, nie zapomniałam ani jednej chwili z tamtych naszych czasów... Wybaczysz mi?

Nie miałem nic do wybaczania, w końcu nie zrobiła mi nic złego, przeciwnie - uratowała mi życie i była ze mną w najtrudniejszym czasie.

- Och, Alicjo - westchnąłem - nawet tak nie mów. Przecież dobrze wiesz, ile dla mnie znaczysz, i gdyby nie wszystkie te nawarstwione przez lata sprawy, moje i twoje...

- Jedźmy już stąd - powiedziała szeptem - uciekajmy!

Łatwo jej było mówić. W zupełnej ciszy podeszliśmy do pojazdu, drzwi otwarły się i przechyliły tak, że utworzyły coś w rodzaju wjazdu dla niepełnosprawnych. Już niewiele mnie obchodziło co kto sobie pomyśli, liczyło się tylko nasze bezpieczeństwo. Objąłem Agatę i delikatnie popychając, skłoniłem do wejścia na platformę. Obejrzała się na stojącą grupkę ludzi, chciała coś powiedzieć, ale drzwi zaczęły się zamykać, więc weszliśmy do środka i stanąwszy w ciasnej galeryjce wyjrzeliśmy przez okna. Pojazd w środku był bardziej ciasny, niż zdawało się z zewnątrz. Byliśmy najwyraźniej sami, ale ktoś przecież to wszystko urządził, ktoś nas tu ściągnął i zapewne miał wobec nas jakieś plany. My też mieliśmy plany wobec siebie, i to od dawna, więc wyjrzeliśmy po raz ostatni przez okno, podświadomie oczekując, że ktoś będzie machał chusteczką, ktoś może będzie płakał, no i przede wszystkim, że między nami a tymi ludźmi będzie taki gąszcz serpentyn, które pozrywają się i wpadną do wody, jak tylko zaczniemy odbijać od brzegu. Ale nie było serpentyn, nie było wody ani brzegu, nikt nie machał chusteczką i chyba nikt nie płakał.

My też już niczego nie żałowaliśmy, a na wahanie było za późno. Podłoga pod nogami drgnęła, Agata odwróciła się plecami do okna.

- Jedźmy już stąd - powiedziała szeptem - uciekajmy!

Łatwo jej było mówić. Mąż bezskutecznie grzebał w silniku nie chcąc przyjąć do wiadomości, że jego skądinąd wysokie umiejętności techniczne nie przydadzą się tu na nic. Agata nie ponaglała go, bo chciała do końca być lojalna wobec mnie i towarzyszyć mi w tym pożegnaniu, choć tylko z daleka. Z kamienną twarzą patrzyła, jak wchodzimy z żoną po pochyłej platformie do wnętrza pojazdu, który z bliska nie wydawał się taki duży i robił wrażenie kiepskiej dekoracji filmowej. Nieomal czekała, jak spod niewielkiej kopułki wieńczącej maszynę popłynie kilkudźwiękowa melodyjka, która z filmu Spielberga przeniosła się niemal do wszystkich telefonów komórkowych, w tym do tego, który sam jej zaprogramowałem. Ten dźwięk oznaczał telefon ode mnie, a ponieważ niemal zawsze oznaczał propozycję bliskiego spotkania, wydawało się nam, że jest bardzo na miejscu. Niestety, wszystkim dookoła też tak się to kojarzyło, skutkiem czego Agata znajdowała się teraz w samochodzie należącym do hurtowni męża, a nie ze mną na Karaibach. Obserwowała, jak zamknęły się za nami drzwi statku i jak stajemy z żoną przytuleni do siebie w okienku galeryjki. Wyjęła chusteczkę, żeby pomachać i z kieszeni wypadła jej serpentyna, zapomniana przy okazji dekoracji przedszkola na kinderbal. Chciała rzucić w stronę pojazdu, ale nie była pewna jak taki gest zinterpretują szeroko otwarte zielone oczy Majewskiego, który stojąc przy czarnym BMW spokojnie kontrolował sytuację.

Pojazd zaczął unosić się ponad ziemią, silnik w samochodzie męża wreszcie zapalił.

- Jedźmy już stąd - powiedziała szeptem - uciekajmy!

Łatwo jej było mówić. Odkąd w Onecie uruchomili bezpośrednią transmisję wydarzeń dnia w formacie *.avi, dopiero zrobił się problem połączenia z portalem. Wszyscy chcieli być na bieżąco, jakby po prostu nie można było włączyć CNN czy TVN 24. A ja miałem chyba większe prawa od wszystkich, żeby to zobaczyć, jako że wszyscy na kursie ode mnie się o całej tej sprawie dowiedzieli. To, że włączone na raz 10 komputerów skutecznie zmniejsza przepustowość naszej sieci nikogo nie przekonywało - nikt nie zamierzał ustąpić. Mój komputer był za wolny, może powinienem w nim posprzątać, bo na dysku było mało miejsca, a pamięć RAM zapychała się przy ładowaniu i w tym wyścigu do danych nie miałem większych szans, umiejętności i praktyka w zasadzie się nie liczyły. Pierwsza połączyła się pani Babcia i pierwsza też stwierdziła, że trwało to za długo.

- Za późno! Już odlatują...

Kamera miała niezłą rozdzielczość, ale było dość ciemno i nikt oczywiście nie używał sztucznych świateł. Krąg wygnieciony na polu Fabisiaka dawał się jednak rozpoznać dość wyraźnie, na poboczu stała nieruchomo grupka ludzi i kilka unieruchomionych samochodów. Reporterzy Onetu próbowali na zbliżeniu pokazać odlatujący pojazd, ale choć wznosił się początkowo wolno, to ostrość stale się rozmazywała, wreszcie błysnęło na pół ekranu i nad lasem widać już było tylko stale zmniejszający się punkt. Kamera, umieszczona zdaje się na jednym z drzew, tym na którym stanowisko obserwacyjne mieli chłopcy z UOP-u, przeniosła wizję na widzów, stojących na szosie. Sprzęt był pierwsza klasa, bo obraz mimo kiepskiego światła był zupełnie wyraźny, poprawił się nawet dźwięk, tak że szum silników zapalanych silników i odjeżdżających samochodów był całkiem głośny. Przekrzykując go, pani Babcia zawołała:

- No coś podobnego! To przecież pan! To nie jest live?

Silnik zaskoczył, zatrzasnęliśmy drzwi, ale pułkownik miał trudności z zapakowaniem do auta nieprzytomnego Majewskiego. Dochodziła siódma i w normalnych warunkach powinienem kończyć zajęcia na kursie dla emerytów, jednak mimo najszczerszych chęci dziś nie zdążyłem. Moja żona położyła mi rękę na ramieniu.

- Jedźmy już stąd - powtórzyła - uciekajmy!

Łatwo jej było mówić. Ostrożnie cofnąłem, objechałem wszystkich gapiów i za zakrętem włączyłem długie światła. Pół godziny później drzwi w naszym domu otworzyła nasza córka.

Zaniosłem chomika do swojej pracowni. Umyłem ręce w swojej łazience nieswoim mydłem i spojrzałem do lustra. Nie wyglądałem najlepiej. Byłem głodny. Byłem zmęczony. Bolał mnie kręgosłup, od korzonków przeniosło się jakoś tak dziwnie na odcinek szyjny, lekarz uprzedzał mnie o tym, że dyskopatia i widoczne na rentgenie zwyrodnienie siódmego kręgu może powodować bóle głowy, niewyspanie, zawroty głowy, nawet jakieś zmiany w mózgu. Chwała Bogu, nie miałem objawów utraty świadomości i odlotów fantazji - na to zbyt mocno trzymałem się ziemi. Ciężka praca w komputerowej firmie odzwyczaiła mnie od fantazjowania. Po prostu byłem niewyspany. Byłem zmarznięty. Byłem głodny. W najbliższych minutach, godzinach i dniach musiałem trochę posprzątać, uregulować pewne sprawy, ustalić nowe reguły życia w domu, słowem – było trochę do zrobienia. Ale kiedy to wszystko już zrobię – pomyślałem – już naprawdę nie będę robił nic. No – nic. Po prostu dla odmiany. Nadmiar ruchu, tak jak i nadmiar wydarzeń na dłuższą metę też może znudzić. Nie robić nic... No, po prostu – stwierdzić któregoś dnia, że co było do zrobienia, to się właśnie zrobiło i od dziś już jest luz. Nic nie trzeba, niczego się nie musi, a w dodatku jest za co nic nie robić. Nic.

No to właśnie tak jest, tylko z tym “jest za co” jest pewien problem. Ale ponieważ w ciągu najbliższych kilku godzin nikt mi nie podsunie zapewne intratnego kontraktu do podpisania, ani w żaden inny sposób nie podsypie sałaty, no to mogę robić co chcę.

Na przykład opisać moje życie. Zawsze lubiłem ambitne zadania. To może być bardzo interesujące, a nawet ekscytujące doświadczenie. 

KONIEC

 

Frydman - Nowy Targ – Zakopane, sierpień-listopad 2002