Spis treści

Poprzedni odcinek

Maciej Pinkwart

Siódmy krąg

 

(Odcinek 30)

 

Z petycji, którą Tomek odczytał do kamery wynikało, że załoga firmy mojej żony ogłosiła strajk w proteście przeciw sytuacji finansowej firmy i brakowi pieniędzy na wypłaty, a także przeciw ogólnemu brakowi perspektyw i wstąpieniu Polski do Unii Europejskiej. Wyjaśniał, że oni nie są przeciwni całkiem, tylko trochę, uzależniając swoje ewentualne poparcie od przekazania przez Unię naszej firmie dwunastu komputerów z procesorami Intel Pentium 4. W tym, koniecznie, trzech laptopów, ewentualnie czwartego dla pani dyrektor. Bo oni do pani dyrektor nic nie mają, zdają sobie sprawę, że ona ma trudną sytuację i w ogóle, ale dłużej tak być nie może i ktoś musi coś zrobić. Przez wiele ostatnich lat było tak, że jeśli ktoś musiał coś zrobić, to znaczyło, że ja muszę coś zrobić. Domyślałem się, że teraz nie jest inaczej. Tomek zapowiedział, że strajk będzie trwał aż do skutku, a marynarz dodał, że on postanowił się poświęcić dla sprawy i niezwłocznie podejmuje głodówkę protestacyjną. Był najgrubszy i lekarz mu zalecił odchudzanie. W związku z czym żąda w trybie natychmiastowym soków multiwitaminowych, polędwicy po angielsku, schabowego, dwóch piersi z kurczaka, na deser kawy i nugatów z kawiarni “Samanta” - dlatego, że głodówka ma mieć charakter rotacyjny i rotacyjnie będzie sobie odmawiał raz tego, a raz owego. I musi mieć możliwość wyboru.

Poczułem się głodny, choć na śniadanie Agata zrobiła jajecznicę na rydzach, dawno takiej dobrej nie jadłem.

Moja żona upewniła się, że ma dostać laptop, po czym oświadczyła, że przyłącza się do strajkujących. Pani notariusz powiedziała, że w tej sytuacji być może restrukturyzacji powinna ulec nie tylko część, ale cała firma. Młodziutka redaktorka poprosiła Tomka o sprecyzowanie postulatów bez kartki, żeby miała na przebitkę. Sekretariat był ciasny i wejście mojej córki spowodowało, że stojący najbliżej wyjścia ogrodnik musiał wyjść na korytarz, żeby zrobić trochę miejsca. Zabrał ze sobą tabliczkę z Balcerowiczem.

Córka powiedziała, że to są pańskie jaja i nalała sobie herbaty. Redaktorka powiedziała, że to jej wytną, więc prosi Tomka o powtórzenie kwestii. Późno się robiło, miałem jeszcze dzwonić do Ani, pojechać do Anety, porozmawiać z kierowniczką Urzędu Zatrudnienia, wrócić do domu na wieś i zajrzeć do Agnieszki, za którą się stęskniłem i pomyślałem, że najchętniej zrobiłbym ją kierowniczką jakiegoś działu w firmie, bo by się ładnie prezentowała na tle komputera. Chciałem też umówić się z jej matką w kwestii zajęcia się moim domkiem po kobiecemu. Powinienem też zorientować się na czym stoję w kwestii Agaty. No i w zasadzie chciałem też wprowadzić się do mieszkania mojej żony. Prościzna! Był tylko problem strajku.

- Wiecie co, chłopaki? - powiedziałem - jest, jak to mówią, interes do zrobienia. Moglibyśmy wskoczyć na stały kontrakt do pośredniaka, to jest spora kasa i na okrągło. Poza tym robią do mnie oko w magistracie, jeśli chodzi o obsługę ichniej strony internetowej, no i tamta stara sprawa z Ośrodkiem Kultury. Forsa będzie za parę dni, a poza tym uruchomilibyśmy z powrotem sklep i serwis. A z tą Unią to faktycznie, jakby Tomek wyszperał w necie jakiś fajny konkursik na granta, to mamy spore szanse, na prowincję to teraz chętnie sypną, żeby przed referendum sobie kupić poparcie, nie?

Redaktorka mnie nie nagrywała, bo czekała na protest. Tylko Renatka waliła bez przerwy w blat biurka, ale ciszej, bo też chciała słuchać. Weszła do akcji później, to chciała nadrobić, żeby jej nie pominęli w podziale zysków ze strajku. Nie bardzo przeszkadzało, zresztą już się przyzwyczailiśmy.

Andrzej odłożył swój napis ze złodziejami na podłogę i wziął garść słonych paluszków.

- Głodny jestem. Może dokończymy w “Samancie”?

- Dobry pomysł - powiedziała moja córka, choć zasadniczo była spoza firmy. Ale miała zostać jej przechodnim właścicielem, choć jeszcze o tym nie wiedziała. Dziecko jednak miało intuicję. Po mnie. Z tym, że ja miałem zwykle złą.

Tomek postawił “Precz z komuną” do kąta i podszedł do mnie:

- Wracasz do firmy? Pogodziliście się? - dodał ciszej.

Zastanowiłem się przez chwilę. Musiałem dodać mu otuchy, człowiek sfrustrowany musi mieć na czym się oprzeć.

- Tak, jasne! Wszystko będzie teraz super. Zaproście tylko panią dyrektor na kawę do “Samanty”, a wszystko się ułoży. Ja do was dołączę za chwilę.

Redaktorka z lokalnej telewizji sfilmowała zbliżenie transparentu, nagrała wypowiedź mojej żony, która stwierdziła, że z zadowoleniem wita cenną inicjatywę załogi na temat koniecznej restrukturyzacji firmy, co jest od kilku miesięcy przedmiotem jej troski. Dziennikarka powiedziała, że na konstruktywne nie ma zapotrzebowania, ale może puści to w kulturalnych, pani notariusz dała mi prywatną wizytówkę i zachęcała, że nigdy nie jest za późno na naukę karate, dałem córce 20 złotych na ciastko i wszyscy wyszli. Żona poleciła Renatce przestać stukać i poinformowała ją, że kawy może już nie parzyć. Zostaliśmy w gabinecie sami.

- Cały czas do tego dążyłeś, prawda? Chciałeś mnie wygryźć z tej posady? Udało ci się. Będziesz teraz szczęśliwy? No, zobaczymy jak ty sobie poradzisz...

Pomyślałem przez chwilę o tym wcześniejszym pomyśle, żeby się tak całkiem, ostatecznie i raz na zawsze usamodzielnić. Założyć własną firmę, wynająć jakieś mieszkanie i być tam z kimś, z kim można by normalnie rozmawiać. Kto by chociaż udawał, że żyje po to, żeby być ze mną szczęśliwy, żeby przedstawić mi się w jak najlepszym świetle i żeby choć trochę pokazać, że mu - jej - na mnie zależy. A ja - że ten ktoś jest dla mnie najważniejszy. Zmienić wszystko od początku do końca...

Znaczy, na krótko.

Trochę nieoczekiwanie dla samego siebie położyłem dłoń na jej ręce.

- Razem sobie poradzimy. Przecież to w sumie nieważne, kto zajmuje jakie stanowisko, liczy się tylko to, czy firma przetrwa i będziemy w niej zarabiać. A pieniądze i tak mogą iść na wspólne konto, nasze i naszej rodziny.

- Długo się tego uczyłeś? - sunęła z rozpędu. Nie przejąłem się. Chyba się uodporniłem.

- Nie, improwizuję. Będziesz dalej dyrektorem, dobrze? Ja sobie będę właścicielem, ale nikt o tym nie musi wiedzieć. Ja tylko będę pracował w tle, jak drukarka w Windowsach.

Moja drukarka, jak zaczynała drukować, to zawieszała wszystko i nie można było nawet myszką ruszyć do czasu, aż skończyła.

- Tak jest, szefie - uśmiechnęła się. – W takiej sytuacji nic mnie nie będzie obchodzić. Tak jak ciebie przedtem.

Wstałem i podszedłem do drzwi.

- Mam parę spraw do załatwienia. Na ciebie czekają w “Samancie”. Kiedy mógłbym się z powrotem wprowadzić?

- W zasadzie... - zawahała się - Daj mi jeszcze trochę czasu.

Przytuliłem ją i pocałowałem. Było miło, serdecznie i ciepło jak kiedyś. Wyobraziłem sobie, że dożywamy późnej starości w zgodzie i szczęściu, wspierając się - jak dziś - w trudnych chwilach. Moja wyobraźnia była w zdecydowanie lepszej formie niż moja pamięć.

Sięgnęła do torebki, wyjęła chusteczkę higieniczną i dowód rejestracyjny.

- Weź punciaka, nie będzie nam tu w mieście dziś potrzebny. A skoro masz tyle do załatwiania, to będzie ci wygodniej. Zresztą przyjedziesz z rzeczami, prawda? A jutro pewno musimy pójść do notariusza, więc bądź rano. A zresztą, co ja będę właścicielowi rozkazywać...

Uśmiechnęła się, ale był to uśmiech mocno wymuszony. Wytarła nos i oczy, ale ostrożnie, żeby nie rozmazać makijażu.

- Ale możemy się tak umówić - powiedziałem - że ja nie będę musiał siedzieć tu w gabinecie? I używać tej sekretarki? To znaczy, nie w złym sensie. Tfu, w żadnym sensie...- zaplątałem się.

- No właśnie - powiedziała żona - najlepiej w żadnym.

*

Może pięć minut od momentu, kiedy wjechałem puntem na podwórko, byłem w domu sam. Zdążyłem sprawdzić, że Alicja żyje i nadal jest chomikiem, że ociepliło się jakoś i nie trzeba od razu palić pod kuchnią i że Agata w momencie, kiedy wyprowadzałem jej matiza z garażu zdążyła zrobić bardzo dużo rzeczy: pościelić łóżko, pozmywać po śniadaniu i napisać szminką na lustrze w łazience: Byłam, jestem i będę. Kocham cię - mogę?

To ostatnie, niestety, odkryła dopiero Agnieszka, kiedy przyszła po tych pięciu minutach i zapytała, czy może umyć ręce, zanim mnie dotknie. Jak zwykle przyniosła świeże mleko, co było już pewną przesadą - akurat miałem teraz ochotą na mleko! Nie to, żeby robiła mi sceny zazdrości, ale po prostu była ciekawa kto to u mnie teraz zamieszkał, bo - jak wyznała zupełnie szczerze - jeden diabeł by się teraz w tym wszystkim połapał. Ale zanim zdążyłem wymyślić jakieś wiarygodne kłamstwo, już siedziała mi na kolanach i płakała.

- Przyjechałeś samochodem... To znaczy, że wyjeżdżasz... Że już cię nie będzie... Że...

Ktoś zapukał do drzwi. To zdarzało się na wsi tak rzadko, że chwyciłem leżący na półce pistolet-straszak, zanim powiedziałem “proszę”. Od razu wyobraziłem sobie kolegów z Organizacji albo cielęcego kota, jak strasznie się boją mojego straszaka. Odłożyłem. Agnieszka pobiegła do łazienki. Weszła mama Agnieszki.

- Czy jest tu Agnieszka? - zapytała cicho i smutno. - Wypadła z domu bez kurtki, jak tylko zobaczyła, że przyjechałeś... Że pan inżynier przyjechał, przepraszam...

- Och, przestań, daj spokój z tym inżynierem. Jest w łazience. Płacze. Niepotrzebnie. Trzeba brać życie takie, jakie jest...

- Jakie jest? A jakie jest? Rano chłop wrócił. Jeszcze gorszy jak był. Mówi, że nie wie gdzie był. Upił się pewno i trzy dni do siebie nie dochodził...

Agnieszka wyszła z łazienki, wstawiła wodę na herbatę i spokojnie obserwowała, jak matka wywnętrza się przed obcym człowiekiem. Rozstawiła szklanki i usiadła.

- Wyjeżdżam stąd. Nie chcę mieszkać z ludźmi, którzy chcieli mnie zabić. Dziś wszyscy udają, że nic się nie stało, że nie pamiętają, że to tylko taki amok był. Nie chcę, żeby sobie przypomnieli, że mnie chcieli za czary spalić.

Zacisnęła pięści.

- Szkoda, że nie jestem czarownicą! Zamieniłabym ich wszystkich w świnie, w myszy, w chomiki...

Obejrzałem się niespokojnie na Alicję. Nie widać jej było. Postanowiłem zadzwonić do pułkownika z Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego, żeby mi podał telefon do Alicji. Tylko nie miałem do niego telefonu. Może sołtys miał? Ale tak jak Agnieszka, nie bardzo miałem ochotę widywać ludzi, którzy uwierzyli w diabły na polu Fabisiaka i w moje z nimi konszachty...

We wsi dzień upłynął spokojnie. Agnieszka była w mieście w szkole, ale jej matka musiała wyjść do sklepu, spotkała tam Teresę i kilka kobiet z tych, które wczoraj układały nam stos. Żadna nie wspomniała o tym jednym słowem, wszystko było normalnie. Prawie normalnie.

- Naszego posła widziałam w telewizji. Przemawiał w Sejmie.

Wzruszyłem ramionami.

- On ciągle przemawia. Nawet w remizie przemawiał. To nie jest bardziej nienormalne niż normalnie.

- Tak, ale on namawiał do wstąpienia do Uni, a on jest z Partii Prawdziwej Prawicy!

Agnieszka popatrzyła na matkę.

- A skąd mama się tak na polityce rozumie? Może poseł zmienił poglądy? Podobno tylko krowa nie zmienia...

Ania pokręciła głową.

- Tylko że on rano jeszcze przemawiał jako opozycja przeciw, a po południu za, jako koalicja. I pokazywali w telewizji, jak w ławce gwizdał na to, co sam przemawiał. Naraz.

- Aha. To jakby to samo co ja widziałam - Agnieszka mieszała herbatę, której wcześniej nie posłodziła. - Po południu pogotowie odwiozło do szpitala Włodka, naszego policjanta. W czasie przerwy obiadowej przechodził koło sklepu Spółki i zobaczył, że ktoś usiłuje przepiłować kłódkę w magazynie. Zaczaił się i złapał złodzieja. Skuł go i potem zaczął tak strasznie krzyczeć i śmiać się, że ludzie przybiegli i wezwali lekarza.

Umilkła, patrzyliśmy na nią, a ona przedłużała naszą ciekawość, pijąc herbatę małymi łykami.

- Ten aresztowany to też był Włodek, tylko po cywilnemu. Policjant był naraz policjantem i złodziejem. Oczywiście, wszyscy podejrzewali, że to było jakieś przebranie, ale to nie było przebranie...

Za oknami zobaczyliśmy światła samochodu. Weszła Ania, z którą umówiłem się na wieczór. Musieliśmy pogadać. Była nie tylko moją przyjaciółką i terapeutką - także doradcą prawnym. Ucałowała się z Agnieszką, moim zdaniem bardziej serdecznie niż ze mną i siadła z nami w kuchni. Dostała herbaty, posłuchała jeszcze raz o pośle i policjancie, i dodała od siebie:

- Spotkałam pułkownika z Agencji. Fabisiak zniknął z więzienia...

- No, pięknie - powiedziałem - ambasada amerykańska złoży protest. A chłopaki z ferajny? Też uciekli?

- Chłopaki siedzą grzecznie. Ale Fabisiak nie uciekł. On zniknął. Rozpłynął się. Wyparował...

- Tak, widziałem ten film... A na ścianie pozostał portret Jayne Mansfield. I za nim dziura, jak stąd do Pyrzyc. Tyle, że Szczytno to nie Shawshank.

- A Fabisiak nie prawnik. I nie pozostawił na ścianie plakatu, tylko na krześle 200 tysięcy euro. I nie wyszedł ani przez tunel, bo tunelu nie było, ani przez komin, bo komina nie było, ani przez drzwi, bo drzwi były cały czas obserwowane, a na korytarzu jest kamera. W dodatku - ale teraz mi nie uwierzycie...

Tak jakbyśmy do tej pory wierzyli! Ale Agnieszka sprawiała wrażenie, że wierzy w każde słowo wysokiego sądu. Ada wyglądała, jakby jej było wszystko jedno.

- Fabisiak siedział w celi z konfidentem, który miał za zadanie wyciągnąć z niego informacje o członkach Organizacji w Polsce. I on widział jak to się stało. Po prostu nic się nie stało. Na jego oczach Fabisiak zniknął. Zamienił się w kupkę kolorowych banknotów.

- Żeby choć w czek - powiedziałem - można by sprawdzić podpisy...

Następny odcinek