Spis treści

Poprzedni odcinek

Maciej Pinkwart

Siódmy krąg

 

(Odcinek 28)

 

Traktor jechał coraz szybciej, a gromadka ludzi posuwała się za nim w sporym odstępie, rozciągając się na znacznej odległości. Było całkiem ciemno, ale jakoś mi się tak wzrok wyostrzył, więc z łatwością zauważyłem, że co i raz ktoś zostaje z tyłu i znika między zabudowaniami. Spojrzałem na zegarek, gdy mijaliśmy latarnię - zbliżała się dziesiąta. Ludzie tutaj chodzili wcześnie spać, bo rano trzeba było oporządzać gospodarstwa, robić zakupy, chodzić do kościoła czy jechać do miasta po zasiłek. Najbliżej nas trzymali się najwytrwalsi - sołtys, z racji urzędu, listonosz, z racji umiejętności szybkiego chodzenia, nauczyciel wuefu, także z powodu kwalifikacji, ksiądz z dziennikarskiego obowiązku, Majewski, który jakoś tak od pewnego czasu ogólnie trzymał się mnie, Janek prowadzący traktor też był z nami blisko związany - przyczepą, no i parę kobiet, których bliżej nie znałem.

Dojechaliśmy. Zaproponowałem, żebyśmy nie wysiadali, bo byłem ciekaw jak nas z tej przyczepy wydobędą. Nie znałem się na maszynach rolniczych. Janek włączył jakiś wichajster w traktorze i przyczepa łagodnie podniosła się z jednej strony. Nie dało się ustać. Zsunęliśmy się jak kwintal ziemniaków. Aneta elegancko zeskoczyła sama, od dłuższego czasu podziwiałem jej klasę w każdej okoliczności, Agnieszka upadła na kolano i zauważyłem, że była wściekła, bo czarne spodnie się brzydko pobrudziły, Ania nie mogła się pozbierać z ziemi, ale Alicja jej pomogła, ja pochyliłem się do Ani:

- Zauważyłaś coś?

- Zauważyłam. Już nie nas nie wyzywają, a ludzi jest coraz mniej.

- No właśnie. Ale Majewski wciąż ma dubeltówkę.

Traktor nie wjechał na pole, więc zgromadziliśmy się przy drodze. Na zagonie widniał wygnieciony przed paroma dniami krąg. Teraz wydawał mi się całkiem duży. Sołtys kazał ludziom niosącym chrust wejść do środka i ułożyć stos. Nikt go nie posłuchał. Złożyli gałęzie na brzeżku pola, zaraz za rowem z wodą i stanęli na skraju szosy. Rewolucja zazwyczaj kończy się wtedy, gdy zmienia się miejsce i termin egzekucji pierwszych ofiar.

Sołtys stanął do nas tyłem, przemawiając do kilkunastu już tylko osób:

- To tutaj już pięć razy pojawiły się kręgi. Wygląda na to, że oni uwzięli się na naszą wieś. Ktoś jest temu winny. Musi być ukarany, bo inaczej zło nie odejdzie. Nie pomoże na to żadna policja i żaden urzędnik. To jest nasza sprawa i my musimy ją załatwić. Jesteśmy sami. Nikt na nikogo nie doniesie. Nikogo nikt nie ukarze. Żaden sąd. Tylko my jesteśmy sędziami i już żeśmy tych tu osądzili.

- O, bardzo przepraszam! - oburzyła się Ania - jestem sędzią sądu wojewódzkiego i mam immunitet sędziowski. Mnie nikt sądzić nie będzie, to jest bezprawie. To ja wydaję wyroki, zrozumiano? Jeszcze słowo, a ukarzę was wszystkich grzywną za obrazę sądu. Bez prawa zamiany na areszt. I do końca życia będziecie ją spłacać. Macie natychmiast się rozejść i przeprosić wszystkich, wysoki sąd przede wszystkim.

Cofnęli się o kilka kroków, bo tego się nie spodziewali. Z sądem nikt nie chciał mieć do czynienia, ja byłem może wyjątkiem, ale usprawiedliwiało mnie to, że inicjatywa nie całkiem należała do mnie. Sołtys próbował ratować swój autorytet:

- Jeśli pani jest sędzią, to dlaczego pani jest tutaj i dała się pani wciągnąć w to wszystko?

Ania zmierzyła go swoim najbardziej oficjalnym wzrokiem i zaczerwieniła się, jak zawsze wtedy, kiedy była wściekła. Szkoda, że tego nie widział, bo jednak było dość ciemno. Świecił tylko księżyc, latarnia przy tablicy z nazwą wsi i pochodnie, które w międzyczasie zapaliły dwie kobiety.

- No ciekawe, pan tego nie wie? I pan jest sołtysem? No, dość tego, proszę nas natychmiast uwolnić. I ostrożnie z tym ogniem, bo jeszcze dołożę mandat z zagrożenia pożarowego, nie wiecie, jak sucho jest w lesie?

Przysunąłem się do niej.

- To już blefujesz - powiedziałem po cichu - nie masz uprawnień strażackich!

- Ja nie mam? Ja? Jestem wiceprzewodniczącą wojewódzkiego zarządu straży!

Zawsze potrafiła mnie zaskoczyć. Majewski energicznie pokiwał głową.

- Ta pani ma rację, w lesie ściółka sucha jak cholera, trzeba bardzo uważać. Jakby co, to nie damy rady, jakby się co zapaliło, sami jesteśmy, to nie ugasimy. Wczoraj widziałem, jak mrówki w gębach wodę do mrowiska nosiły.

Musiał mieć niesamowity wzrok, zaczynałem go podziwiać.

- Dobra - uznałem za stosowne włączyć się do akcji. - Zimno się robi, a rano nie wstaniemy do pracy. Wyjaśniliśmy sobie wszystko, to idziemy do domu.

- Józefowa, rozwiążcież mi te ręce, bo czucie tracę, a jeszcze muszę na jutro kartofle naobierać - mama Agnieszki obróciła się do sąsiadki. Ta bez słowa zgasiła pochodnię i zaczęła rozplątywać sznurki.

- Ależ, córko! - próbował włączyć się ksiądz - powinni się przyznać do konszachtów z diabłem. A my tego w naszym kraju tolerować nie możemy, bo do czego by to doszło, jakby każdy chciał sobie chomika zmieniać w kobietę, a kota w krowę?

Najwyraźniej brakowało mu auto-da-fe.

- Co wyście się wszyscy tak tego chomika uczepili? - zdenerwowała się Alicja.

- Jaka córko? - zainteresowała się Agnieszka - to ksiądz jest moim naturalnym dziadkiem? Nic nie wiedziałam, to dlatego babcia tak w kościele stale wysiaduje...

Znów wszyscy mówili na raz, staliśmy na środku szosy i kłóciliśmy się. W międzyczasie ktoś podpalił jeden ze stosów, Majewski rzucił się gasić, sołtysowi najwyraźniej było żal, stał samotny na uboczu, jego byli ludzie znikali w szarej ciemności. Przywódcy nieudanej rewolucji zawsze pozostają samotni. Nie było mi go żal i postanowiłem, że na pewno nie będę na niego głosował. Inna rzecz, że byłem zameldowany tylko na czasowo, więc nie wiedziałem, czy w ogóle mam uprawnienia.

Rozwiązaliśmy się do końca sami, na wszelki wypadek rozgarnąłem drugi stos chrustu, dałem Anecie kurtkę, bo trzęsła się z zimna i wtedy z dwóch przeciwnych stron nadjechały na pełnej szybkości dwa samochody, w ostatniej chwili hamując z piskiem tuż przed nami. Od strony wsi zarzuciło czarne BMW, którym jechał pułkownik UOP-u. Wysiadł, rozejrzał się i podszedł do mnie. W ręku trzymał klucz.

- Światło zgasiłem, komputera nie wyłączyłem, chomika znalazłem i wsadziłem do klatki, drzwi zamknąłem, proszę - klucz. Dziękuję.

- Jakiego chomika? - już nic nie rozumiałem.

- Syryjskiego - wyjaśnił cierpliwie. - Tego, co panu już raz życie uratował.

- To... - spojrzałem na Alicję. Nie widziała mnie. Patrzyła na pułkownika, jakby to był Bogusław Linda. Sprawdziłem. Nie był. Nawet nie był odrobinę podobny.

- Marek... - powiedziała cicho. Pułkownik pokręcił głową.

- Mirek. A ty pewno jesteś żoną Marka - Odwrócił się do mnie - Mojego brata. Zawsze nas mylili, choć wcale nie jesteśmy bliźniakami. Szukamy cię od paru dni.

Trzasnęły drzwiczki drugiego samochodu, którego dotąd nie widziałem, bo mi go ludzie zasłaniali. Moja córka przeciskała się w moją stronę. Na wszelki wypadek odsunąłem się od wszystkich moich dotychczasowych współtowarzyszek niewoli. Aneta oddała mi kurtkę, mówiąc, że już się rozgrzała.

- Ćwiczenia obywatelskie tu macie? - spytała córka. Nonszalancko kołysała na palcu kluczyki od samochodu. Popatrzyłem ponad głowami ludzi. Przy naszym punto stała moja żona i uśmiechała się. Widząc, że na nią patrzę, pomachała mi ręką. Przetarłem oczy.

- Anetko... - powiedziałem cicho - uszczypnij mnie, ale tak, żeby nikt tego nie widział. Zwłaszcza moja żona.

Pokręciła głową.

- Ta kobieta przy samochodzie to twoja żona, tak? I nie spodziewałeś się, że może tu przyjechać w takiej chwili? A my...

Przełknęła ślinę...

- No, nic. Jeśli będziesz mógł, to zadzwoń wieczorem. Albo jutro. Szkoda, że nie będziesz już...

Odwróciła się do pułkownika.

- Czy ja mogę wrócić do domu? Będzie bezpiecznie?

Skinął głową.

- Mój człowiek zaprzyjaźnił się z pani teściową i jeszcze przez kilka dni będzie was ochraniał. Teścia pewno wypuścimy za kilka dni, jak tylko przestanie symulować chorobę. Na razie jest w szpitalu pod strażą. Będzie pani pod opieką.

- To my się będziemy też zabierać - powiedziała matka Agnieszki - pewno dziś już pójdziemy spać, ale może jutro wpadniesz na obiad? Bardzo proszę...

- Jak ty do niego mówisz? Po imieniu? - Agnieszka spojrzała na mnie spode łba - To jak to - znasz moją matkę? Skąd?

- To ty do niego mówisz po imieniu? Dlaczego? - obruszyła się Ada.

Uznałem, że moje wyjaśnienia nie będą na miejscu i podszedłem do swojej córki.

- A, takie egzorcyzmy tu robimy, bo diabeł pokazał się we wsi. Takie coś z folkloru. A ty co tu robisz?

- Chodź, pokażę ci.

Podeszliśmy do świateł samochodu, których oczywiście nie wyłączyła, w końcu to nie był jej samochód i jej akumulator, i wyciągnęła z torebki nowiutkie prawo jazdy. Błysnął hologram, kiedy pomachała mi przed nosem plastikowym dokumentem.

- Zdałam! Za pierwszym razem! Bez łapówki, wyobrażasz sobie? No i w nagrodę mogłam tu przyjechać i pochwalić się tobie pierwszemu. No, może nie pierwszemu...

Żona wzięła mnie pod rękę. Zastanowiłem się, czy to nie za dużo sensacji, jak na jeden wieczór. Przypomniałem sobie, że muszę wrócić do domu i zażyć lekarstwa. Wieczorną porcję.

- Patrz, jaka dzielna! I tak dobrze prowadzi! A ja przyjechałam jako pasażer... Ale chciałam z tobą porozmawiać. Jest parę spraw.... Może porozmawiamy w domu?

Spojrzałem na nią. Zamknąłem oczy. Zobaczyłem wszystkie te zimowe dni w letnim domku, wigilię na dworcu, autobusowe dojazdy na kursy dla bezrobotnych, sądowe korytarze, uśmiechniętą twarz mecenasa... Zobaczyłem wszystkie dni wspólnych wycieczek pierwszym samochodem, wszystkie noce za późno podejmowanych eksperymentów, pierwsze kąpiele pierwszego dziecka, rozpędzoną karetkę, szukającą miejsca w szpitalu przed urodzeniem drugiego dziecka, które wciąż machało mi przed nosem nowym swoim prawem jazdy, wspólnie oglądane śluby znajomych, wspólnie przepłakane pogrzeby bliskich. Zobaczyłem wszystkie zabałaganione sprawy, błędy, do których nie można było się nigdy przyznać, wszystkie kłótnie z byle powodu i bez powodu, wszystkich znajomych i przyjaciół, którzy po kolei odchodzili z naszych szeregów... Zobaczyłem te wszystkie przyszłe dni, w których znikać będą po kolei wszystkie przyjaźnie, miłostki, zawody robocze i miłosne, w których świat, coraz słabiej widoczny bez okularów i słabiej słyszalny bez aparatu słuchowego będzie kurczył się najpierw do jednego miasta, potem do jednej ulicy z najbliższym sklepem, potem do czterech ścian mieszkania, którego już nie będzie można opuścić, potem do łóżka, z którego nie będzie można wstać, potem do ciała, nad którym będzie się mieć coraz mniejszą kontrolę, aż wreszcie do ostatniego spojrzenia, które fajnie by było, żeby miało komu przekazać błysk pożegnania i podziękowania...

Otworzyłem oczy. Uśmiechnąłem się i objąwszy ją ramieniem, pocałowałem w policzek. Ponad ramieniem żony zobaczyłem szarego opla, który cicho podjeżdżał od strony miasta. Za kierownicą siedziała Agata i nie miała szans na przejechanie obok. Pomyślałem, że pewno jedzie po towar do sąsiedniej wsi, ale późno trochę było. Ludzie jednak rozstąpili się i żona już byłaby się odwróciła i zobaczyła ją, ale nagle nad polem Fabisiaka rozległ się szum, jakby leciało stado dzikich gęsi i wszyscy zaczęli patrzeć w tamtą stronę.

Prawie wszyscy - ja wiedziałem, co tam zobaczę, albo przynajmniej się domyślałem, zresztą miałem coś ważniejszego na głowie. A Agata musiała mieć coś jeszcze ważniejszego, bo powoli przejechała obok wszystkich, dając mi głową znak, który zrozumiałem. To musiało być bardzo ważne, jeśli przy całej swojej ostrożności tak ryzykowała. Zrozumiałem, że będzie czekać na mnie. Bałem się, że moment był najgorszy z możliwych - coś zaczynało się sklejać w mojej rozwalonej rodzinie, no i jeszcze koło mojego domu nie było bezpiecznie...

Wiedziałem, nie wiem skąd, co zdarzy się za chwilę, ale miałem jeszcze kilka minut. Pochyliłem się nad żoną i powiedziałem:

- Mieliśmy tu niezły Sajgon, wszystko ci powiem, ale jutro. Dziś jeszcze muszę zabezpieczyć nasz (to zaakcentowałem) domek, bo mam tu, jak widzisz, nieco konfliktową sytuację. Nie mogę dziś wyjechać, bo mi się włamią. Jutro będę rano w firmie, to porozmawiamy. Wszystko będzie dobrze?

- Chyba tak... - powiedziała nieuważnie, nie patrząc na mnie. Nad lasem pokazał się ciemny, wirujący dysk z kilkoma światełkami po bokach, bezdźwięcznie już zawisł nad polem Fabisiaka, delikatnie, jak opadający z drzewa liść, splanował na wygniecione miejsce i zatrzymał się. Stał, nic się nie działo, wszyscy czekali na niespodziewanych gości, ale z pojazdu nikt nie wysiadał. Czułem jednak, że ktoś nas obserwuje, a może nawet coś z nami robi, bo nikt się nie odzywał, nikt się nie ruszał, wszyscy tylko patrzyli na pole Fabisiaka, patrzyli, można by było wszystkim portfele powyjmować, gdyby ktoś miał przy sobie portfel, i czekali.

Nadbiegli od strony wsi. Jakoś tak dziwnie, bo całkiem cicho, jak przystało na koty, z drugiej strony jednak mieli tylne łapy z kopytami, więc dlaczego na asfalcie nie było słychać? Agnieszka krótko krzyknęła, jeden zwolnił, popatrzył się na nią, otworzył zielone oczy, ale zaraz jakby się rozmyślił, przymknął i popędził na pole. Może to był ten, co ledwo uciekł przed kołami tigry. Było ich pięciu, minęli nas wszystkich, jakoś tak niezauważalnie wskoczyli do pojazdu, który uniósł się cicho i z rosnącym szumem zniknął za drzewami. Na polu pozostał ślad niemal regularnego koła.

Chwilę trwała cisza.

- To dobranoc - powiedział ksiądz. - Idziemy spać. Mam pierwszą mszę o szóstej.

- Co złego to nie my - dodał sołtys - nie chcieliśmy nikogo obrazić.

Ania kiwnęła do mnie głową i powiedziała:

- Idę po samochód. Podwieźć kogoś do miasta?

Nie było chętnych. Aneta pojechała z Alicją i pułkownikiem. Ada i Agnieszka poszły do domu, trzymając się od siebie na dystans. Listonosz i policjant bez słowa podążyli za nimi. Żona przytuliła się na chwilę do mnie, córka pomachała mi ręką, wsiadły do auta i z trudem zawracając na wąskiej drodze zniknęły za zakrętem. Zostałem sam z Majewskim. Oparty o to samo drzewo, pod którym zobaczyłem go po raz pierwszy, patrzył na pole Fabisiaka.

- To już szósty. Każdy jest inny. Wszystkie widziałem, tylko nie mówiłem. Tu nikt nic nie mówi. Ale to jeszcze nie koniec.

- No, na pewno nie - powiedziałem. Nawet się na mnie nie obejrzał. Jego panterka stopiła się z tłem i tylko lufa dubeltówki połyskiwała ciemno w migotliwym świetle pobliskiej latarni.

 

*

 

Szary opel stał w garażu, garaż był zamknięty, w pokoju cicho grała muzyka, nastawiła moją ulubioną płytę Jobima, kiedyś kupiliśmy dwie takie same mając nadzieję, że może niedługo już tylko jedna nam wystarczy, szumiała woda w czajniku, na kominku płonął ogień, pod blachą było rozpalone i nawet się nie dymiło, co kazało mi po raz pierwszy ciepło pomyśleć o lwowskim zdunie. Agata trzymała w ręku patelnię i smażyła wątróbki. Lubiłem wątróbki.

Obejrzała się na drzwi, kiedy wszedłem. Jej uśmiech mógłby świętego sprowadzić na drogę grzechu. Usłyszała co pomyślałem i powiedziała:

- Poczekaj. Najpierw coś zjedz, na pewno nic w ustach nie miałeś od obiadu. Na szczęście, nie jest jeszcze za późno. W nocnym zrobiłam zakupy, starczy na trochę. Strasznie tu wszystko zapuściłeś...

Zamknąłem drzwi. Zamknąłem okiennice. Podejrzliwie popatrzyłem na chomika Alicję, nasypałem jej karmę, dolałem wody i na wszelki wypadek wyniosłem klatkę do drugiego pokoju. Teraz czułem się przy niej jakoś niezręcznie. Umyłem ręce. Na kuchennym stole zrobiłem trochę miejsca na talerze i chleb. Siedliśmy naprzeciw siebie. Kolacja była pyszna. Pozmywałem. Agata przysunęła dla mnie fotel bliżej kominka, a sama przycupnęła na poduszce przed kominkiem. Miała szkocką spódniczkę i czarne rajstopy. Spódniczki prawie nie było widać. Usiadłem. Dzień był ciężki i niełatwo zmierzał ku końcowi.

- Jestem - powiedziała – teraz już wszystko będzie dobrze. Uregulowałam parę spraw i teraz już nie ma przeszkód. Mogę zostać?

To, zdaje się motto dziennikarzy: być w odpowiednim miejscu o odpowiednim czasie. Niestety, Agata nie była dziennikarzem. Milczałem. I wtedy rozpłakała się pierwszy raz.

Następny odcinek