Spis treści

Poprzedni odcinek

Maciej Pinkwart

Siódmy krąg

 

(Odcinek 17)

 

Zabrał głos oficer UOP-u:

- Po pierwsze, musicie państwo uświadomić sobie, że sprawa ma charakter tajny i podlega ograniczeniom z tytułu tajemnicy państwowej. Nic z tego, co tu zostanie powiedziane, nie może wyjść poza granice tej sali. Kręgi na polu pana – zajrzał do notatek – Fabisiaka mogą mieć charakter naturalny, co jest mało prawdopodobne, mogą mieć charakter prowokacji oraz mogą być zapowiedzią agresji na nasz kraj lub nawet na nasz układ obronny, czyli obecnie NATO. No i, oczywiście – uśmiechnął się – może być to UFO, czyli kontakt z cywilizacją pozaziemską. Zanim sprawa dostanie się do prasy, trzeba ją ograniczyć do tego jednego miejsca. Krótko mówiąc – rozwiązać.

- Do prasy już się dostała – powiedziałem - dzisiejsza gazeta rozstrzygnęła sprawę: Marsjanie.

- Nie wiedziałem – obraził się – pan podał?

- Skąd! Czytałem.

Podałem mu gazetę. Przejrzał, podał posłowi, ten puścił dalej do sołtysa.

Zapadła cisza. Poczuliśmy się tak, jakby ktoś podejrzał nas w łazience. Poseł Partii Prawdziwej Prawicy odchrząknął.

- Panie i panowie! Sytuacja jest poważna... Ktoś zdradził naszą sprawę gazecie o określonej orientacji. Wiadomo przecież wszystkim, jakie elementy i w czyim imieniu rządziły do niedawna Polską. A gazeta jest wyrazicielem tych sił. Trzeba ustalić, kto jej doniósł. To nam Bóg powierzył honor Polaków i tylko prawdziwi Polacy powinni być do tej sprawy dopuszczeni. Po pierwsze, przy polu trzeba ustawić tymczasowy krzyż. Panie i panowie, tylko pod tym znakiem...

Pań nie było. Proboszcz, na którego mimo woli spojrzeliśmy, zaczerwienił się.

- Nie uważałem, że to coś złego, ciekawostka taka. Zawsze do nich wysyłam maila, jak coś u nas w parafii się dzieje. Ludzie powinni o naszych sprawach wiedzieć...

Zrobiło się niezręcznie, ale po chwili dyrektor taktownie zmienił temat:

- Co możemy zrobić? Czy może trzeba by zaorać pole?

Policjant potrząsnął głową.

- Myśmy, na polecenie prokuratury, podjęli pewne czynności, określone procedurami, które trwają i póki nie ustalimy pewnych faktów, nie należy niczego zmieniać.

- Znaczy się jak? – chciał się upewnić ojciec Agnieszki.

- Nie ruszać. Może jeszcze przylecą. A wtedy...

- Za rzyć ich i ciupazeckom! – odezwał się właściciel “Czarnego Kota”. Dopiero teraz go zauważyłem. Był ubrany w góralskie portki i kaszubski kaftan - u niego w karczmie bywali goście z różnych stron kraju.

- Nie tak prosto, panie sąsiedzie! – kontynuował policjant – sprawa może nie być taka łatwa. No dobra, powiem, ale ksiądz nie wygada, dobrze? I nikt z państwa...

- Jak Boga kocham! – przysiągł ksiądz, ale najwyraźniej zrobiło mu się szkoda. Policjant mówił dalej:

- Jak wiecie, w sąsiedniej wsi mieszka taki pan, który widział, jak Talibom z Afganistanu były przekazywane tajne dokumenty, plany i broń bakteriologiczna. Podobnież zagnieździli się tam agenci KGB, którzy nad jeziorem pobudowali sobie domki letniskowe. W Sejmie nawet o tym mówili. Czynności sprawdzające co prawda tego nie potwierdziły, a informator trafił do szpitala na obserwację, ale poseł, który o tym mówił, nie wycofał swego oskarżenia i nadal zajmuje poważną pozycję. W dodatku w tejże wsi w ostatnim czasie padła krowa, a weterynarz nie wykluczył, że była zarażona wąglikiem. Albo tą wścieklizną mózgu. Nie ma pieniędzy na przeprowadzenie analizy, więc dopuszczamy taką możliwość.

- I teraz stamtąd przenieśli się do Fabisiaka? – domyślił się sąsiad po prawej – I u niego lądowali? A on zniknął, jak się dowiedział, że się wydało?

- Zniknął zanim się wydało, co jest jeszcze bardziej podejrzane – powiedział pułkownik z UOP-u, który teraz nazywał się inaczej.

- A te kółka to będą pewno ślady śmigieł helikoptera, który tam lądował – dedukował sąsiad po lewej – w “Discovery” pokazywali takie, co potrafią latać do góry nogami. Obróci się taki na plecy, to i oziminę skosi, nie?

Ustaliliśmy, że od dzisiejszego wieczora będziemy pełnić dyżury nocne przy polu Fabisiaka. Chciałem się wykręcić ze względu na te korzonki, ale pomyślałem sobie, że jestem we wsi jeśli nie obcy, to przynajmniej nowy i mogą mnie wziąć za agenta KGB. Wróciłem do domu. Późno już było i mleko zastałem pod drzwiami, a obok kartkę: byłam, nie zastałam, będę jutro, uważaj na siebie. Pomyślałem, że to może Agnieszka znów się ośmieliła, zwłaszcza, że zobaczyłem pod spodem literkę A, ale po chwili zrozumiałem, że to wysoki sąd się fatygował osobiście. Wypiłem szklankę mleka, nakarmiłem chomika i włączyłem komputer. Migała kopertka Gadu-gadu.

- Dobry wieczór, tu pisze babcia. Jak pan będzie w domu, to proszę się zgłosić.

Zgłosiłem się. Moja kursantka chciała się dowiedzieć, czy to prawda, że u mnie na podwórku wylądował latający talerz, bo słyszała o tym w programie “Sensacje dzisiejszego wieczoru”. Na wszelki wypadek wyjrzałem przez okno. Księżyc wysrebrzył białą powierzchnię śniegu, przestało padać i zanosiło się na mróz. Latającego talerza nie było, ale zobaczyłem ślady. Nie lubię, kiedy ktoś kręci się po obejściu, więc włożyłem kurtkę i wyszedłem. Pies sąsiadów ujadał już od dłuższej chwili, więc moje pojawienie się na podwórku nie zrobiło mu różnicy. Coś przeszło od środka podwórka do stajni, ale przed drzwiami jakby zrezygnowało i znikło tak samo bez śladu, jak przedtem się pojawiło. Kręgów zbożowych nie było, ale ślady były wyraźne.

- Pewno kot – uspokajałem się, starając się nie patrzeć na odciski kopyt, przeplatające się z odciskami miękkich łap. Zrobiło mi się nagle zimno, więc wróciłem do domu. Siadłem do komputera, zamykając przedtem drzwi na wszystkie zamki.

- Sprawdziłem. Latającego talerza nie mam, ale są ślady jakby skrzyżowania diabła z kotem.

- Jak pan nie chce rozmawiać to proszę po prostu powiedzieć, a nie dowcipkować sobie – obraziła się babcia i wyłączyła się.

Nikogo znajomego więcej nie było on-line, więc posiedziałem jeszcze trochę i wyłączyłem komputer. Księżyc świecił tak jasno, że mimo zasłoniętych żaluzji nie mogłem zasnąć. Pies sąsiadów szczekał. Chomik niespokojnie kręcił się po klatce. Nalałem sobie kolację i zasnąłem.

Następnego dnia kurs rolniczy trwał nieco dłużej, bo wszyscy chcieli nagle zakładać własne strony internetowe. Poradziłem, żeby na następny raz przynieśli zdjęcia własne i swoich domów, które mają być reklamowane. Elegancka rolniczka z sąsiedniej wsi po zajęciach podeszła do mnie i poprosiła, żebym poszedł z nią do sklepu i kupił komputer. Poszedłem.

W sklepie z komputerami komputer był tylko przy kasie. Można było kupić od ręki skaner, kamerę cyfrową, telefon bezprzewodowy i mnóstwo części, pewno nawet wszystkie, które byłyby potrzebne do złożenia komputera. Ale komputer w całości trzeba było dopiero zamówić. Co też uczyniliśmy, po czym rolniczka zaproponowała, że mnie odwiezie. Wobec ewentualnego przechodzenia koło pola Fabisiaka po nocy propozycję przyjąłem.

Jechaliśmy dość szybko, rozmowa wykraczała coraz bardziej poza tematykę sprzętu cyfrowego. Miała na imię Aneta, była po technikum poligraficznym i w domu zajmowała się głównie gotowaniem. Rodzice wyjechali niedawno do Niemiec, mąż do Ameryki, a gospodarstwo prowadzili teściowie. Agroturystyka nie była też jej celem życiowym, ale kurs dawał pewne uprawnienia podatkowe, więc chciała skorzystać. Prowadziła firmę graficzną i szukała zleceń. Wypiłem herbatę i zjadłem ciasto, własnoręcznie upieczone przez kursantkę.

- Miałam nadzieję, że pan przyjdzie, żeby mi zamontować ten komputer – wytłumaczyła się – ale na następny raz upiekę nowe.

Rozmowa rwała się coraz bardziej, bo w domu rolniczki było centralne ogrzewanie i jako nieprzyzwyczajonemu do ciepła robiło mi się coraz bardziej sennie. Wyobrażałem sobie też moje mieszkanie z porastającym coraz gęstszym futrem chomikiem i małymi zielonymi ludzikami, hasającymi po podwórku w księżycowym blasku. Aneta zaproponowała kolację. Zacząłem się wykręcać – miałem do domu około pięciu kilometrów, a noc była za pasem.

- Nie podoba się panu u mnie?

Podobało mi się. Stylowy, drewniany dom wyposażony był w nowoczesne urządzenia i urządzony z gustem. Na ścianie salonu widniał fresk, namalowany własnoręcznie przez gospodynię, na którym rozpędzone konie wbiegały w nurty jeziora. Niby coś jak jelenie na rykowisku, ale ani jelenie, ani na rykowisku, a krople wody, spływające po grzywach były tak prześwietlone słońcem, jak na pejzażach impresjonistów. Zacząłem się zastanawiać, czy na jakimkolwiek obrazie impresjonistów widziałem konie. Jako historyk sztuki powinienem to wiedzieć. W kuchni ciemnozielone, duże płytki, kuchenka ceramiczna, duży aluminiowy zmywak. Za oknem ciemniało pasmo wzgórz, pod nimi szeroką białą smugą rysowało się zamarznięte jezioro. Poszła za moim spojrzeniem.

- Pięknie tu jest i zostałam dlatego, nie pojechałam z rodzicami. Nie przeniosłam się do miasta, choć powinnam. Siedzę tu i projektuję na zamówienie, czasem opracowuję jakieś grafiki, współpracuję też z tygodnikiem w mieście.

Mimowolnie westchnąłem. Była ładna, nie najmłodsza może, ale samodzielna – self-made-woman, ale emanowało z niej ciepło, choć i zdecydowanie. Wtedy przypomniałem sobie, że muszą wziąć wieczorną porcję leków. Zapiszczała moja komórka, informując o nadejściu SMS-a.

- Mam nadzieję, że jesteś w domu. Chciałabym wpaść.

- Coś ważnego? – spytała Aneta. Nastrój diabli wzięli.

Nadawcy nie było – wiadomość była wysłana z komputera.

- Chyba muszę wracać do domu. Ktoś – nie wiem kto – zapowiedział się z wizytą.

- Trudno – sięgnęła po kluczyki. Opel corsa stał cały czas pod garażem, gotowy do drogi.

- Ale jutro się zobaczymy. I może ten komputer już złożą...

Po kilkunastu minutach samochód zahamował ostro pod moim domem. Kurtuazyjnie zaproponowałem herbatę, ale na całe szczęście odmówiła. Dom samotnego mężczyzny, który rano wychodził przy temperaturze plus 10 stopniu przy piecu nie musiał być najprzyjemniejszym miejscem dla osoby takiej jak rolniczka Aneta. Pożegnaliśmy się w samochodzie. Ucałowałem ją w rękę. W corsie nie jest to łatwe. Odjechała z piskiem opon.

Rozejrzałem się po podwórku. Śladów nie było, nawet te stare zasypał śnieg.

Następny odcinek