Spis treści

Poprzedni odcinek

Maciej Pinkwart

Siódmy krąg

 

 

(Odcinek 15)

 

Musiało tam być nie najlepiej, jeśli żona sama zadzwoniła do mnie, żeby zawiadomić o przyjęciu mojej oferty. Okazało się, że w tym samym czasie w mieście prowadzone były trzy kursy komputerowe i fachowców zabrakło. Mogła, oczywiście, ściągnąć kogoś z województwa, ale ja byłem tańszy. Sprzedaż komputerów znacznie spadła, wzrosły podatki. Urząd Zatrudnienia i Miejski Ośrodek Kultury wycofały się ze współpracy. Wzrosły też koszty osobowe, ale te – jak powiedziała żona – postara się zredukować. No i jeszcze teraz to odszkodowanie dla mnie.

- Mogłabym się odwoływać, składać apelację – siedzieliśmy w jej gabinecie jak za dawnych dobrych czasów. Za parę minut zaczynałem pierwsze zajęcia – ale to podnosi koszty, w razie przegranej. A już nie jestem taka pewna siebie, w sensie prawnym, oczywiście.

Zorientowałem się, że był czwartek i powinien tu siedzieć jej mecenas.

- Coś się stało?

- Nie, skąd, wszystko gra. Krótko mówiąc, muszę cię zatrudnić, żeby zarobić pieniądze za kurs po to, żeby zapłacić ci odszkodowanie. Musisz być zadowolony, co? Nie wiem, czy przez to nie pójdziemy z torbami!

Pomyślałem sobie, że ja nie, wręcz przeciwnie. I to nie ja podejmowałem decyzje o zwalnianiu mnie z pracy. Ale nie powiedziałem tego głośno.

- Wiesz, że w razie czego możesz na mnie liczyć. Na pewno jeszcze ci się przydam, zobaczysz!

Wstałem, mocno przytrzymując się ręką fotela.

- Tak, widzę – zauważyła sarkastycznie – jesteś w świetnej formie. Coś samotne życie ci nie sprzyja!

- A tobie sprzyja?

- Ja nie narzekam. A poza tym skąd ten pomysł, że u mnie to jest samotne życie?

Wyszedłem, bo zaczynały się zajęcia.

W przerwie podeszło do mnie kilkoro kursantów.

- Czy nie pomógłby pan nam kupić komputer? I potem zainstalować w domu? Oczywiście, na prywatną umowę, poza kursem...

Zapisałem telefony i adresy. Większość osób pochodziła z najbliższej okolicy, zauważyłem też sąsiada z mojej wioski. Bardzo się zdziwił, bo we wsi mało kto wiedział, czym się zajmuję. Wracałem z nim po zajęciach do autobusu i potem do wsi. Właśnie po zajęciach w szkołach średnich wracała do domów młodzież szkolna, więc wszystkie miejsca były zajęte.

- Wie pan, ja to bym bardzo chciał taki z DVD – krzyczał mi sąsiad do ucha. Obaj udawaliśmy, że nie słyszymy co i jak mówi w autobusie młodzież szkolna. Nie słyszał też kierowca, trzy nauczycielki, ksiądz i policjant z naszej wsi, wracający po służbie do domu. Przekleństwa nie były zresztą wymierzone przeciwko komukolwiek – ot, po prostu, występowały jako element folkloru, jako niezbędne uzupełnienie slangu młodzieżowego. Były jak palenie papierosów – przydawały dorosłości.

Inna rzecz, że w tym autobusie klęły także dzieci i staruszki rencistki. Nie klął ksiądz i policjant, bo obaj spali.

Sąsiad rozwijał temat komputera.

- Bo taki z DVD to jest jak własne kino. Byłem u znajomego na filmie “Shreck”, pan widział, nie? Jaja nieprzytomne! No i ja to chcę koniecznie. Tylko nie bardzo mam kiedy oglądać, ale chociaż w sobotę wieczór i w niedzielę po kościele. Bo tak, to nie da rady.

Na okres kursu musiał wziąć urlop. Był jednym z nielicznych mieszkańców naszej wsi, który pracował i nieźle zarabiał. Kumpel z wojska załatwił mu posadę w fabryce opon. Kiedyś, za komuny, takie specjalne autokary jeździły po wsiach i bladym świtem zbierały załogę, żeby dowieźć ją przed szóstą do kombinatu. W tym autobusie można było jeszcze podrzemać, albo wypić pierwsze piwo. Po drugiej człowiek wracał tym samym autokarem, klnąc z resztą dojeżdżających na majstra, dyrekcję, zarobki, związki zawodowe i kiepskie piwo w kiosku. Teraz oszczędzali i każdy musiał dojechać na własną rękę.

- Budzik dzwoni codziennie o 3.15. O czwartej wychodzę z domu. O piątej mam autobus z szosy głównej. O szóstej staję przy taśmie. Za minutę spóźnienia można mieć uwagę i po premii, za trzy uwagi – żegnaj, praco! Po południu biorę pół etatu drugiej zmiany, na portierni. O szóstej kończę i zaczynam powrót. Kiepsko się mi układa, bo na autobus czekam do siódmej. To jeszcze jakieś zakupy zrobię. W domu przeważnie jestem po ósmej, czasem pogodę uda mi się zobaczyć. Najpóźniej o dziewiątej zasypiam. W domu mam przechlapane, kobieta na bezrobociu to wariuje z nudów, chciałaby chociaż porozmawiać, co na świecie się dzieje, nie mówiąc już o tych, pan wie, obowiązkach małżeńskich. A mnie się po byle piwie oczy kleją. I tak w kółko. Pieniądz jest, nie powiem, ale co z tego? To chociaż te filmy bym obejrzał. A jak się uda z tą agroturystyką, to pieprznę tym półetatem, zawsze będzie więcej czasu w domu...

Młodzież robiła widać konkurs na dowcip, bo co parę sekund wybuchały salwy śmiechu, zagłuszające rozmowę. Już z dwojga złego wolałem jak klęli. Na szczęście jednak wysiadali po trochu, więc tłok zmniejszał się z każdym przystankiem, a wraz z nim – hałas. Wreszcie zrobiło się cicho i prawie pusto. Usiedliśmy. Na horyzoncie pojawiła się wieża kościoła, stojącego przy głównym placu w naszej wsi. Sąsiad przeżegnał się. Nie wiedziałem, że jest taki religijny.

- Pan się nie boi? – ściszył głos do szeptu, ale w turkocącym autobusie i tak musiał szeptać bardzo głośno.

- Boję się – potwierdziłem. Z fanatykami lepiej nie zaczynać. W dodatku był bardzo przepracowanym i niewyspanym fanatykiem. – A czego?

- No przecie tego co się dzieje na tym polu Fabisiaków.

- Nie wiedziałem. I co na tym polu?

Rozejrzał się i mówił mi prosto do ucha. Był nieogolony. Nie lubię poufałości, zwłaszcza kiedy drapie kłującą szczeciną.

- Znowu się pokazało. Dziś w nocy. Rano mi powiedzieli, w autobusie.

Wstaliśmy. Autobus zwalniał. Czekał nas jeszcze półtorakilometrowy spacer boczną drogą. Zapadał zmierzch. Poczułem swędzenie na plecach. Jak w zasadzie wygląda ciarka?

Rolnicy z naszej wsi mieli pola pomiędzy główną drogą a ulicą Miejską. Fabisiak był jednym z najbogatszych sąsiadów, pola były dodatkiem do emerytury, którą przez wiele lat wypracował sobie w Niemczech, zazwyczaj uprawiał je wspólnie z kilkoma parobkami, których nazywał gastarbeiterami. Teraz część pola przylegająca do drogi była odgrodzona biało-czerwoną taśmą, przy której stało kilkoro osób. Idący przed nami nasz wiejski policjant zatrzymał się, my też.

- Co się pokazało? Diabeł? Matka Boska?

Nigdy nie wiadomo, która opcja jest dla sąsiada straszniejsza.

- Koła – powiedział i spojrzał na mnie zdziwionym wzrokiem. - Kręgi zbożowe. To już trzeci raz. Pierwszy raz były w listopadzie, zaraz po Zaduszkach. Nie wiedział pan? Wszyscy widzieli.

- Kręgi zbożowe w śniegu? – ciarki mi znikły, sprawa nie wyglądała groźnie – może kto wydeptał?

Sąsiad popatrzył z politowaniem. Nie wiedziałem, co powiedzieć, sprawa może była poważniejsza, niż wyglądała. Policjant usłyszał moje pytanie.

- W śniegu. Zboże wyrośnie później. Teraz są w oziminie. Fabisiak stratny nie będzie, ale to nie dopuszczalne, żeby w porządnej wsi jakieś pojazdy niezidentyfikowane poruszały się poza pasem ruchu drogowego i nie objęte kontrolą. Będziemy teraz pilnować. Sołtys zarządził powołanie straży obywatelskiej.

Przecisnąłem się do przodu. Na ledwie wyrośniętej zieloności wyraźnie rysowały się ślady. Nie za wyraźne, ale w każdym razie coś się z tą ozimina działo. Koło wydawało mi się niezbyt regularne, niemniej jednak coś tę oziminę wygniotło.

- Może ktoś tu łaził? Albo coś weszło w szkodę? Krowa, czy co?

Popatrzyli na mnie, jakbym powiedział jakieś bluźnierstwo, albo chciał im ukraść ulubioną zabawkę.

- Pan miastowy, to na krowach się zna tyle, co ze szkoły. Krowy teraz w oborach siedzą. A to złe może były. Albo ufy – rzuciła starsza kobieta.

Poczułem się głupio. Przeprosiłem i poszedłem do domu. Mój kursant niebawem skręcił w swoją stronę, niespokojnie oglądając się na pola Fabisiaka. Umówiliśmy się, że jutro pojedziemy razem i wymienimy się informacjami.

Czułem się dużo lepiej, ale wciąż musiałem zażywać proszki przeciwbólowe, a i pion trzymałem z trudem. Agnieszka od sąsiadów przyszła z mlekiem zaraz jak tylko zobaczyła światło w kuchni. Na szczęście, tym razem bez koleżanki. Poprosiłem, żeby pomogła mi napalić w piecu – schylanie ciągle mi nie wychodziło. Bez słowa zdjęła kurtkę i zaczęła rozpalać. Ja ułożyłem stosik drewna w kominku. Nie rozmawialiśmy. Na gazie nastawiłem wodę na herbatę, wyciągnąłem z siatki zakupy i zacząłem układać w lodówce.

- Wytrzyma pan tak sam? Pani nie wróciła? Nie wróci? – spytała i tym samym się dowiedziałem, że pewno już cała wieś zna dokładnie moją historię.

- Nie, nie wróciła. Ale może wróci. Przeżywany, jak to się mówi w serialach, trudny okres.

Patrzyła na mnie z dziwnym wyrazem twarzy.

- Pan by chciał, tak?

Zastanowiłem się. Odpowiedź “tak, ale...” byłaby najwłaściwsza, ale wobec dwudziestolatki mogła być zbyt skomplikowana.

- Tak, chciałbym. Ale to w małym stopniu zależy ode mnie. To wszystko jest dość skomplikowane. Ale bardzo ci dziękuję za zainteresowanie. I za pomoc.

- Nie ma za co. A ja pana przepraszam za przedwczoraj. Wczoraj nie przyszłam, no bo... głupio mi było, że się tak zachowałam. Wypiłyśmy wino i tak wyszło... Tak zodważniałam... Bo mnie naprawdę jest pana żal i chciałam...

- Dziękuję. Może kiedyś jeszcze będzie okazja, to sam cię zaproszę na wino. I na Internet, oczywiście. I nie masz za co przepraszać, nic się nie stało. A na razie mam zapalenie korzonków i jak widzisz, nawet schylać się nie bardzo mogę. Słuchaj, Agnieszka, co to z tym Fabisiakiem i jego polem?

Puknęła się w głowę.

- Ja głupia, byłabym zapomniała. Dyrektor naszej szkoły, tu we wsi, zaprasza pana na spotkanie jutro po pracy. Ma być o tym UFO. I telewizja ma przyjechać. Może będzie ktoś z “Klanu”?

Czułem się lepiej i podziękowałem za ofertę zrobienia kolacji.

Nazajutrz kurs zaczynał się w południe, więc spokojnie jeszcze spałem, kiedy obudził mnie dzwonek do bramy.

- Nie otwieraj, to pewno znowu ten obwoźny sklep z proszkami... – powiedziałem do kogoś, kto powinien spać w moim łóżku.

Co tydzień świtkiem zajeżdżał spory furgon, który jechał powoli przez ulicę na sygnale, a sprzedawca chodził od bramy do bramy i dzwonił. Uświadomiłem sobie jednak, że to było we wtorki, a dziś był piątek. I nie mam do kogo tego mówić. Dzwonek dzwonił.

Spieszenie się przy zapaleniu korzonków jest bardzo wolne. Ubrałem na piżamę gruby sweter i starałem się nie zemdleć z bólu przy wkładaniu spodni. Wreszcie odszukałem gumiaki i włożyłem na gołe stopy. Dzwonek nie ustawał.

- Cicho, dzwońcu! – Zwróciłem się do chomika – Jak kocha, to poczeka, nie?

Alicja zgodziła się z tą opinią, w każdym razie nie zaprotestowała. Przy bramie stała Zuza i uśmiechała się miło.

- Przepraszam, ale ja tu jestem w imieniu gminnego komitetu wyborczego. Zbieramy podpisy w kampanii. Potrzebujemy jak najwięcej.

Podała mi ulotkę Hubert Urbański na prezydenta!

- Bo to, proszę pana, byłaby wielka szansa dla nas wszystkich. On prowadzi tych “Milionerów” i jakby wszyscy obywatele dostali taki milion, to by się bezrobocie skończyło, bo powstałyby nowe zakłady pracy, no i byłoby wesoło, no nie, proszę pana?

- Jakby wszyscy mieli po milionie, to kto by w tych zakładach pracował, no nie, Zuza? Pogadamy wieczorem, na razie jeszcze nic nie widzę, bo jest za wcześnie. Ale dziękuję, że o mnie pomyślałaś. Pa, tymczasem.

Zuza, tak jak i Agnieszka, była w maturalnej klasie. Pomyślałem, że wykorzystywanie małolatów do kampanii politycznej jest jeszcze bardziej nieetyczne niż wykorzystywanie do czegoś innego. Potem przypomniałem sobie o kogo walczył jej komitet wyborczy i machnąłem ręką. Wiedza o społeczeństwie musiała nie być najlepszym przedmiotem w jej liceum. Tłumiąc ziewanie, wróciłem do domu. Nie opłacało się już kłaść. Zadzwoniła Ania, spytać się, czy czegoś nie potrzebuję. Powiedziałem, że tak, ale ona pewno musi iść do pracy. Pogroziła mi grzywną za obrazę sądu. Zaczynał się fajny dzień.

Następny odcinek