Spis treści

Poprzedni odcinek

Maciej Pinkwart

Siódmy krąg

 

(Odcinek 12)

 

Wręczając mi świadectwo ukończenia kursu Tomek mrugnął do mnie, żebym zaczekał. Okazało się, że firma mojej żony podpisała jednak kontrakt na organizację kursu dla rolników, zgłosiło się sporo chętnych i teraz nie mogą się wyrobić. Więc szefostwo złożyło do Urzędu Zatrudnienia wniosek, że chętnie zatrudnią informatyka. Może nawet bez wyższych studiów. Więc może ja bym się zgłosił?

Poszedłem do szefowej Urzędu i poprosiłem o skierowanie. Zdziwiła się, bo pamiętała mnie jako historyka sztuki, poszukującego pracy na wyższej uczelni. Pokazałem jej swoje dokumenty, w tym zwolnienie z firmy komputerowej. Nie skojarzyła, że to ta sama, która teraz szuka pracownika. Wziąłem formularz, wypełniłem i powędrowałem do pracy. Na schodach nikt mnie nie spotkał, w sekretariacie była Renatka, która obejrzała się na drzwi gabinetu mojej żony i udała, że mnie nie zna. Puściłem do niej oko i położyłem palec na ustach. Uśmiechnęła się.

- Pan w jakiej sprawie?

- Ja z Urzędu Zatrudnienia. W sprawie pracy.

Mocno się zdziwiła, ale poniosła słuchawkę wewnętrznego telefonu.

- Przyszedł pan w sprawie pracy – popatrzyła na mnie – Nie wiem, ma skierowanie z Urzędu. Już proszę.

Podeszła do mnie i pogłaskała mnie po policzku.

- Zmarniałeś... Ale może się jakoś ułoży.

- Myślisz, że żona mnie przyjmie z powrotem?

- Szefowej nie ma. Sprawy kadrowe załatwia pan Januszek. No, mecenas, który teraz jest szefem działu osobowego i prawnego. Na pół etatu. Dwa razy w tygodniu urzęduje w tym gabinecie. Idź już.

Adwokat siedział za biurkiem mojej żony, wpatrywał się w ekran laptopa i w ogóle nie zwrócił na mnie uwagi. Stałem w drzwiach.

- Ja w sprawie pracy. Z Urzędu Zatrudnienia.

- Wiem – powiedział – jakie pan ma kwalifikacje?

Dopiero mnie zauważył. Ale udał, że nie poznał. Widzieliśmy się tylko dwa razy, przelotnie. Mógł zapomnieć.

- Dwa lata prowadziłem własną firmę, cztery lata pracowałem w dziale szkolenia. Studia wyższe humanistyczne, potem informatyka podyplomowo. Duża praktyka.

Pochylił się nad papierami i nie patrząc na mnie powiedział:

- Tu praca wymaga żelaznej dyscypliny i ogromnej wytrzymałości psychicznej. Jeśli uważa pan, że pan podoła, proszę złożyć papiery w sekretariacie. Powiadomimy pana, jeśli będziemy chcieli skorzystać.

- Kiedy? Mam parę innych propozycji...

- A, to już pana sprawa. Nie wiem kiedy, w najbliższych dniach. Jak zadecyduje pani dyrektor.

Wypełniłem u Renaty kwestionariusz i podanie, dołączając skierowanie z Urzędu Zatrudnienia. Pokręciła głową:

- Wątpię, czy się zgodzi. Ja bym się nie zgodziła.

- Nie wiesz, jaki jestem dobry – powiedziałem.

- Nie wiem? No, nie wiem. A ona wie?

Miałem jeszcze sporo czasu do ostatniego autobusu, dzień był ciepły i miało się na wiosnę. W rozpiętej kurtce i bez czapki poszedłem do Ośrodka Kultury.

- Z nieba mi pan spadł! – ucieszył się dyrektor. Też się ucieszyłem, bo już dawno nikt się nie cieszył na mój widok – Umie pan obsługiwać nagłośnienie?

Trwała sesja rady miejskiej. Ośrodkowy elektryk miał chałturę na studniówce i musiał lecieć. Podjąłem się nagłego zastępstwa. Największe kariery zaczynały się w ten sposób. Sprawa nie była trudna – jeden mikrofon na stole prezydialnym, drugi na mównicy, trzeci, bezprzewodowy, krążył po sali w przypadku dyskusji. Dawałem dźwięk na salę, jednocześnie nagrywałem go na potrzeby lokalnego radia i telewizji kablowej. Prościzna!

Radni, których w zasadzie w ogóle nie znałem, bo z lokalną polityką nigdy nie miałem nic wspólnego, dyskutowali o zmianie nazwy ulicy 1 Maja. Jak się zorientowałem, temat ten podejmowany był po raz kolejny. Część radnych wnioskowała o zmianę nazwy, gdyż we współczesnej Polsce nie ma miejsca na takie komunistyczne święto. Argument, że święto pracy ustanowione zostało pod koniec XIX wieku w Ameryce nie trafił do nikogo, poza profesorem historii z miejscowego liceum, który takie sprostowanie zgłosił. Na poprzedniej sesji przyjęto wniosek, by ulicę przemianować na 3 Maja, jako że to święto, państwowe naraz i kościelne, przez nikogo kwestionowane nie będzie.

Jak się okazało, takie uzasadnienie wniosku było przedwczesne. Protest był jeden, ale za to nie od odrzucenia. Zaprotestował zakon jezuitów, który przy tej ulicy miał siedzibę i prowadził tam renomowaną szkołę średnią. Zakon i szkoła miały tablice, pieczątki, dokumenty, których zmiany byłyby zbyt kosztowne, ponadto braciszkowie nie chcieli zmieniać istniejącej już tradycji. Jezuici przy 1 Maja brzmiało cokolwiek perwersyjnie, ale miło.

Wobec protestu zakonu wniosek upadł. Radny z Klubu Prawdziwej Prawicy zaproponował, by wobec tego przemianować 1 Maja na aleję Jana Pawła II.

- Nikt nie zaprotestuje, Wysoka Rado – argumentował – nawet jezuici. Każda szanująca się miejscowość musi mieć ulicę Jana Pawła II, więc najlepiej będzie, jeśli u nas Ojciec Święty zatriumfuje nad sowieckim Świętem.

Nikt nie zaprotestował. Nawet nauczyciel historii nie wspominał już o amerykańskiej proweniencji 1 Maja. Tylko radny z bloku Przyjaciele Miasta podniósł rękę:

- Ja, oczywiście, całym sercem popieram tę zmianę, tylko chciałem zapytać się o sprawę formalną: czy z punktu widzenia przepisów nie będzie problemów w związku z faktem, że w naszym mieście jest już ulica Karola Wojtyły? i że ulica ta krzyżuje się z przyszłą ulicą Jana Pawła II?

Na sali usłyszałem szum. Kilka osób na raz chciało zabrać głos. Otworzyłem mikrofon przenośny. Mówił radny Prawdziwej Prawicy.

- Bardzo dziwię się koledze radnemu. Takie stawianie sprawy jest czysto komunistyczne. Przecież zarówno Karol Wojtyła jak i Jan Paweł II są dla nas największymi autorytetami na teraz, potem i przedtem. Ja uważam, że powinniśmy jeszcze przy okazji zmienić ulicę Paderewskiego na ulicę Ojca Świętego. A Wierzbową na Polskiego Papieża. Wtedy dopiero bylibyśmy najbardziej polskim z polskich miast.

- Czy pan stawia to jako projekt uchwały? – pospieszył się przewodniczący rady. Był dyrektorem oczyszczalni ścieków, której ceremonialne poświęcenie przez proboszcza wywołało dyskusje nawet w archidiecezji – Bo w zasadzie powinniśmy najpierw przegłosować zmianę na Jana Pawła II.

- Pan przewodniczący chce taką uchwałę głosować? – oburzył się projektodawca – Papieża pan chce głosować? To tak, jakby chciał pan głosować nad Pismem Świętym.

Oklaski zagłuszyły dalszą orację. Uchwałę przyjęto przez aklamację. Wniosek o zmianę Paderewskiego na Ojca Świętego przeniesiono na następną sesję. Dostałem ekstra 300 złotych. I temat do przemyśleń. Dyrektor MOK-u zaproponował mi pół etatu informatyka miejskiego, z sugestią, żebym zorganizował kurs Internetu dla miejscowego Klubu Rencistów. Poczułem się pewniejszy i potrzebny społeczeństwu. Wyobraziłem sobie, że za parę lat, jeśli jeszcze coś zostanie, może jakąś ulicę nazwą moim imieniem. Albo nawet nazwiskiem.

Następnego dnia pojechałem do miasta w samo południe. Nieogolony, za to w koszuli z krawatem. Kupiłem kwiaty i poszedłem do Urzędu Zatrudnienia. Zapisałem się do kierowniczki i zostałem przyjęty prawie od razu. Podziękowałem za kurs i skierowanie mnie do pracy. Co prawda, nie dostałem jeszcze odpowiedzi, ale przywróciła mi nadzieję na nowe życie.

- Nie ma za co. Przez pół roku może pan przebierać w ofertach. Taki fachowiec na pewno znajdzie pracę. Ja sama...

Przerwała i popatrzyła na mnie uważnie. Poczułem się jak koń na targu. Stary koń. Miałem nadzieję, że nie zacznie mi zaglądać w zęby.

- W zasadzie moglibyśmy spróbować... Dlaczego mamy zlecać organizowanie kursów jakimś firmom z zewnątrz? Przecież takie kursy są co miesiąc, a pan mógłby je świetnie poprowadzić. Więc, gdyby pan u nas pracował, to byłoby dla nas taniej, a pan by miał pracę, prawda?

No, prawda. Brzmiało logicznie. Tylko nie wiem, czy chciałem pracować w Urzędzie Zatrudnienia.

- A ile bym zarabiał? – spytałem interesownie, żeby nieco zniechęcić. Kierowniczka nie wzięła mi tego za złe.

- Niestety, nie mogłabym dać panu całego etatu, najwyżej pół. Byłoby to – spojrzała do dokumentów – coś koło 400 złotych. Na rękę.

- To chyba bardziej mi się opłaca zasiłek, który mi pani wypłaca, prawda? To może już niech tak zostanie...

Posmutniała. Ale po chwili milczenia uśmiechnęła się.

- To może zatrudnimy pana na czarno?

- W Urzędzie Zatrudnienia?

- Czemu nie? – uśmiechnęła się kierowniczka – skoro nie ma innej możliwości? Dostanie pan zlecenie na kurs w marcu, potem na szkolenie w kwietniu, potem na konsultacje w maju – i tak przez pół roku, póki będzie przysługiwał panu zasiłek. A potem albo nie pogardzi pan pół etatem, albo przyznają mi cały etat. Więc jak?

Zgodziłem się. Kto by mógł odrzucić propozycję kierowniczki Urzędu Zatrudnienia? Tym bardziej, że na zleceniu miałem zarabiać dwa tysiące miesięcznie. Plus ten zasiłek. Plus robota dla Ośrodka Kultury. Plus, ewentualnie, Kurs Rolniczy. Jeśli adwokat mojej żony da mi tę robotę. W co wątpiłem. Zapowiadało się, że zostanę milionerem. Kupiłem Alicji dwie kolby na miodzie, sobie butelkę Johnny Walkera i ćwierć kilo kaszanki. Zapowiadał się uroczy wieczór.

 

*

 

Wieczorem najstarsza córka sąsiadów przyniosła mi mleko. Postawiła kankę na stole i czekając, aż przeleję zawartość do garnka, rozglądała się ciekawie po mieszkaniu. Na ekranie komputera migał wygaszacz, którego treść nie powinna być pokazywana młodzieży. Choć córka sąsiada była już klasie maturalnej, czułem się skrępowany. Udawała, że tego nie widzi.

Następny odcinek