Projekt okładki - Rita Walter-Łomnicka, zdjęcie Tatr - Kryspin Sawicz Lidia Długołęcka
Maciej Pinkwart


MUZYKA I TATRY

NASTĘPCY KARŁOWICZA

W latach 50. czynniki oficjalne protegowały nurt ludowości w sztuce, stąd też większość kompozytorów „przestawiła się", choćby częściowo, na różnego rodzaju opracowania muzyki ludowej, w żargonie środowiskowym nazywane „ludówkami". Muzyka Podhala, tak bardzo atrakcyjna, staje się terenem najżywiej penetrowanym. Mocno uproszczony wzorzec Harnasiów Szymanowskiego jest powielany na dziesiątki sposobów, z których tylko niewiele wnosi coś nowego do muzyki tatrzańskiej. Występują ze swymi tatrzańskimi kompozycjami Tadeusz Kassern i Tomasz Kiesewetter, Grażyna Bacewiczówna i Feliks Rybicki, Czesław Marek, Jerzy Lefeld i inni.

Niektórzy z wymienionych kompozytorów bywali w górach często, czasem - jak J. Lefeld - uprawiali wspinaczkę, ale większość niewiele wspólnego miała z Tatrami, a ich zainteresowanie muzyką ludową Podhala miało charakter przejściowy czy wręcz koniunkturalny. W powodzi mało cenionych „ludówek" i równie mało dla Tatr znaczących nazwisk odnaleźć można wszakże osoby trwale związane z góralszczyzną i wierne górom przez całe życie.

Kompozytorem, którego dzieło w największym może stopniu związane jest z Tatrami i Podhalem był Jerzy Młodziejowski - człowiek niezwykle wszechstronny - taternik i turysta, kompozytor, skrzypek, altowiolista, dyrygent i organizator życia muzycznego, publicysta, literat, fotograf i działacz turystyczny, geograf i geolog.

Jerzy Młodziejowski i Jarosław UrbańskiUrodził się w Łuhinkach na Wołyniu 2 lutego 1909 r., całe niemal dorosłe życie spędził w Poznaniu i tam też umarł 7 maja 1985 r. Dzieciństwo spędził na kresach w środowisku ziemiańskim, związanym z teatrem i muzyką. Jego ojciec grał na skrzypcach, miał też w Łuhinkach prywatny teatr, w którym na jego zaproszenie występowali czołowi polscy aktorzy owych lat. W tym też czasie Jerzy Młodziejowski rozpoczął naukę gry na skrzypcach u swego pierwszego nauczyciela - Jana Masłowskiego.

Od 1917 r. miał się uczyć w gimnazjum w Kijowie, ale wybuch Rewolucji Październikowej przekreślił jednak te plany i historia skierowała rodzinę Młodziejowskich na zachód. Po krótkim pobycie w Warszawie matka z dwoma synami (ojciec, ogarnięty Rewolucją, zmarł w głębi Rosji) osiedliła się w Poznaniu, gdzie przeniosła się na 3 dni przed wybuchem Powstania Wielkopolskiego. Był wtedy Jerzy Młodziejowski świadkiem triumfalnego wjazdu Ignacego Paderewskiego do Poznania - wielkiej manifestacji patriotycznej, która dała początek akcji powstańczej.

W maju 1919 r. został przyjęty do gimnazjum klasycznego, z łaciną i greką, rozpoczął także naukę gry na skrzypcach u Edwina Jahnkego, by w rok później dostać się do Konserwatorium Poznańskiego za dyrektury Henryka Opieńskiego - bliskiego znajomego Mieczysława Karłowicza. Jego nauczycielem gry na skrzypcach został Stanisław Pawlak.

Do Zakopanego Jerzy Młodziejowski przyjechał pierwszy raz w lipcu 1923 r. jako uczestnik obozu harcerskiego, zorganizowanego przez Mieczysława Koniecznego - nauczyciela języka francuskiego, zamiłowanego turystę i znawcę literatury tatrzańskiej. Mieszkali wtedy w domu Kuby Mracielnika na Krzeptówkach, a pierwszy szlak w Tatry poprowadził Młodziejowskiego na Halę Gąsienicową i do Czarnego Stawu Gąsienicowego - drogą, którą po raz ostatni szedł w Tatry Mieczysław Karłowicz. Może to zadecydowało o wielkiej miłości Młodziejowskiego do twórcy Odwiecznych pieśni? Ale tego pierwszego tatrzańskiego lata poznał młody muzyk także i folklor górali podhalańskich, za sprawą słynnego później przewodnika - Józefa Krzeptowskiego.

Rok później Jerzy Młodziejowski, wraz z innymi poznańskimi harcerzami, mieszkał właśnie w domu Krzeptowskich. Wtedy też po raz pierwszy wszedł na Giewont i po raz pierwszy zobaczył Morskie Oko. Profesor Konieczny umożliwił swoim podopiecznym poznanie wybitnych badaczy Tatr i osobistości zakopiańskich - m.in. Konstantego Steckiego, Juliusza Zborowskiego, Stanisława Sokołowskiego, Edwarda Passendorffera i Mariusza Zaruskiego. Harcerze obserwowali w Dolinie Strążyskiej prace Passendorffera i ten kontakt z geologią Tatr miał zadecydować o wyborze przyszłej drogi życiowej Młodziejowskiego.

W 1927 r. Jerzy Młodziejowski zdał maturę i rozpoczął studia na Wydziale Matematyczno-Przyrodniczym Uniwersytetu Poznańskiego. Zainteresowań muzycznych wszakże nie porzucił, zachęcany do nich także i przez atmosferę domową: jego matka w 1923 r. wyszła po raz drugi za mąż za dziennikarza Witolda Noskowskiego i w ten sposób Jerzy Młodziejowski został skoligacony z Zygmuntem Noskowskim, twórcą uwertury Morskie Oko.

Jednakże na pójście w jego ślady przyszło czekać wiele lat. Młodziejowski nie ukończył konserwatorium i choć dalej grywał na skrzypcach i altówce, śpiewał w poznańskim chórze „Echo", a nawet go od 1938 r. prowadził - pochłonęła go nauka i działalność w Tatrach. Studia geograficzne ukończył pod kierunkiem prof. Pawłowskiego w 1932 r. przedstawiając rozprawę magisterską pt. Morfologia grzbietowa polskich Tatr, Od 1928 r. uprawiał wspinaczkę i turystykę na większą skalę, wtedy też zaczął fotografować. Pierwsza wycieczka na Rysy i Wysoką stała się wówczas tematem artykułu zamieszczonego w „Kurierze Poznańskim", co zapoczątkowało wieloletnią działalność publicystyczną Młodziejowskiego, która poznaniakom tak bardzo przybliżyła Tatry, że - właśnie za jego przyczyną - gród nad Wartą stał się jednym z „najbliższych Tatrom" miast.

Taternictwo wspinaczkowe, sportowe, było w życiu Jerzego Młodziejowskiego właściwie tylko epizodem. Od 1929 r. był członkiem Sekcji Turystycznej PTT, ale bardziej interesowały go estetyczne niż sportowe walory wspinaczki. Wspominał często w rozmowach pierwszą swoją poważniejszą drogę - wejście północno-wschodnią ścianą Świnicy w lipcu 1930 r., dokonane z Weroniką Thielówną. Był na Lodowej Przełęczy Wyżniej, na Galerii Gankowej, na Widłach, przeszedł północną ścianę Staroleśnej, grań Soliska i odnotowany został w annałach taternictwa jako współtwórca (z Z. Klemensiewiczem) nowej drogi na Kopę Popradzką.

Niemal co rok przyjeżdżał w Tatry, by poznawać coraz to nowe ich partie. Wiele jednakże terenów w Tatrach Słowackich pozostało dlań nie odkrytych. Początkowo dlatego, że praca naukowa zatrzymywała go w Tatrach Polskich. Po II wojnie światowej zaś, za namową dyrektora Muzeum Tatrzańskiego, Juliusza Zborowskiego, zainteresowania swoje przeniósł na polskie Podtatrze - Podhale, Orawę, Spisz.

Od 1932 r. pracował w Wojskowym Instytucie Geograficznym zajmując się badaniem głębokości stawów w Tatrach Polskich. Jednocześnie publikował własne rozprawy geologiczne. W 1934 r. obronił pracę doktorską Morfologia glacjalna Siwych Sadów w Dolinie Kościeliskiej w Tatrach, opisał Zjawiska tektoniczne na grzbietach Tatr Zachodnich (1934), za którą to pracę otrzymał złoty medal Uniwersytetu Poznańskiego, zbadał Krajobraz geograficzny Doliny Pańszczycy w Tatrach (1934), wydał też monografie Stawy w krajobrazie Tatr (1935) i Morskie Oko (1937), a także rozprawy Smreczyny w Dolinie Kościeliskiej (1936) i Rzeźba polskich Tatr Zachodnich (1937).

Trwała przyjaźń połączyła Młodziejowskiego z Juliuszem Zborowskim. Zyskawszy sympatię kustosza Muzeum, zdobył też nieocenioną pomoc w postaci cennych wskazówek krajoznawczych, etnograficznych i historycznych, a niemniej - w postaci stałego locum w „Hotelu Muzeum Tatrzańskie". Tam właśnie był jego letni adres w latach powojennych, tam mieszkał corocznie do śmierci Zborowskiego w 1965 r. Wtedy przeniósł się na Bystre do Józefa Zubka, gdzie zatrzymywał się do 1979 r. - roku ostatniego swego przyjazdu w Tatry.

Swą miłość do Tatr i ziemi podtatrzańskiej najpełniej wypowiedział w trzech artystycznych dziedzinach uprawianych systematyczniej z pasją od zakończenia II wojny - w muzyce, literaturze i fotografii.

Komponować zaczął w połowie lat 30., jednakże większe utwory tworzył dopiero w latach wojny, podczas pobytu w obozach jenieckich, zwłaszcza w Woldenbergu, gdzie przebywał od czerwca 1940 r. do wyzwolenia. Prowadził tam złożoną z jeńców orkiestrę symfoniczną i chór męski - i wtedy, na użytek obozowych wykonawców, tworzył pierwsze tatrzańskie dzieła. Opracowywał pieśni do słów Kazimierza Tetmajera i od tamtej pory twórca ten stał się jego ukochanym poetą i źródłem inspiracji muzycznych, tak w licznych kompozycjach wokalnych, jak i dziełach orkiestrowych. Spośród nich największą popularność zdobyła Suita Tetmajerowska z 1963 r. i poemat symfoniczny Wysoko z przełęczy, oparty na wątku opowiadania Jak dziwnego juhasa zatańcowało z Tetmajerowskiego cyklu Na Skalnym Podhalu. Zamysł muzyczny tej kompozycji powstał na przełęczy Krzyżne.

Pierwsze utwory symfoniczne Młodziejowskiego wiążą się wszakże nie z Tatrami, lecz z Podtatrzem. Są nimi, skomponowane jeszcze w Woldenbergu a ostatecznie wykończone po wojnie Orawska rapsodia i Bialczańska muzyka, obie nawiązujące do ludowej muzyki góralskiej.

Czerpanie z folkloru" rzadko kiedy ograniczało się tu tylko do cytatów z oryginałów podhalańskich. Najczęściej w utworach Młodziejowskiego mamy do czynienia z daleko idącą stylizacją, impresją górską, niekiedy brzmi w nich muzyczny wątek słowacki (jak w kantacie O Janosikowej sławie, miłości i śmierci z 1943 r., przerobionej w 1964 r.). Jest w twórczości Młodziejowskiego wiele pejzaży tatrzańskich, może najpiękniej ukazanych we wspomnianej już Suicie Tetmajerowskiej, podzielonej na pięć „krajobrazów tatrzańskich": Sablikowe łowy, W Poroninie, Samotna limba, Smreczyński Staw, Ciemny, głęboki las - na tenor, cztery solowe instrumenty i orkiestrę symfoniczną. Podobny charakter ma suita Tatrzańskie drzewa (1953), dedykowana wybitnej botaniczce tatrzańskiej - Zofii Radwańskiej-Paryskiej, a także III kwartet smyczkowy, opatrzony tytułem Drzeworyty tatrzańskie, inspirowany pracami Władysława Skoczylasa.

Motywy orawskie i spiskie odnaleźć można w pochodzącej z lat 40. małej suicie Zielone nuty na 6 instrumentów, w koncertach - fletowym (1953), altówkowym (1946) i puzonowym (1964), a także w I kwartecie smyczkowym (1940). Inspiratorem przenikania takich właśnie nut do kompozycji Młodziej owskiego był jego przyjaciel, wybitny działacz spisko-orawski Jan Pluciński z Jurgowa.

Tatry kochał miłością największą i im oddał niemal cały swój talent. Ale niekiedy trafiały do jego partytur i inne góry; pozostawił po sobie poemat symfoniczny Puszcza Jodłowa, Symfonie Gorczańskie na bas solo, recytację (teksty W. Orkana), kwartet smyczkowy, 3 owcze dzwonki, waltornię i chór mieszany, Odę na cześć Tenzinga, zdobywcy Everestu na orkiestrę symfoniczną i oratorium Ararat na tenor i orkiestrę, do słów poetów ormiańskich.

Poza dziełami wokalnymi ulubionym rodzajem muzyki była dla Młodziejowskiego kameralistyka. Sam uprawiał ją przez wiele lat - jeszcze w obozie w Woldenbergu grał w kwartecie smyczkowym, założył tam też zespół „góralski", w którym poza nim grali marynarz, kupiec, chemik, inżynier i nauczyciel - żaden nie związany z Podhalem niczym poza sympatią. Od 1947 r. pracował jako altowiolista w Filharmonii Poznańskiej, gdzie był również prelegentem i redaktorem programów. Odbył w tym czasie prywatne studia dyrygenckie u Waleriana Bierdiajewa i w latach 1950-52 był jednym z dyrygentów Filharmonii w Poznaniu, prowadząc jednocześnie działalność jako chórmistrz. W 1952 r. założył w Opolu orkiestrę symfoniczną i kierował nią przez dwa lata, a powróciwszy do Poznania został kierownikiem artystycznym i pierwszym dyrygentem Wielkopolskiej Symfonicznej Orkiestry Objazdowej, w której pracował nieprzerwanie do 1970 r., prowadził także od 1954 r. Poznański Kwartet Smyczkowy, w którym grał na altówce.

Od 1970 r. pracował jako redaktor muzyczny Polskiego Radia w Poznaniu, występował też wielokrotnie w telewizji, prezentując znakomite i bardzo popularne gawędy o muzyce i o górach. Także - o muzyce góralskiej. Był bowiem Jerzy Młodziejowski jednym z największych badaczy i popularyzatorów tej właśnie dziedziny sztuki, pisywał na ten temat artykuły i recenzje , a najpełniejsze jak dotąd opracowanie tego tematu znalazło się w jego referacie wygłoszonym na sesji naukowej, zorganizowanej w listopadzie 1974 r. przez Komisję Turystyki Górskiej ZG PTTK w Krakowie pt. Góry w kulturze polskiej. Referat został opublikowany rok później w książce zawierającej materiały z tej sesji.

W latach 1973-76 organizował w Rabce festiwal Muzyka i poezja w górach, jednakże brak poparcia ze strony lokalnych czynników uśmiercił tę interesującą imprezę.

Świetnie pisał, poruszając się równie swobodnie w materii naukowej, jak w publicystyce i swobodnych formach literackiej gawędy. Najważniejsze z publikacji tatrzańskich Jerzego Młodziejowskiego to album Morskie Oko (1966, 1970), O Tatrach rozmowy (1974), Moja tatrzańska symfonia (1981) i Orawą, Podhalem, Spiszem (1983).

W prywatnych, jakże bogatych zbiorach muzycznych Jerzego Młodziejowskiego znajdowała się dedykacja Karola Szymanowskiego, napisana na partyturze ... Epizodu na maskaradzie Karłowicza. Nader charakterystyczne! Choć brał udział w premierowym wykonaniu IV Symfonii Szymanowskiego w Poznaniu, podsunął jej twórcy dzieło jego wielkiego poprzednika.

Spotykaliśmy się od 1976 r. w Zakopanem. Gdy powstało pod Giewontem Towarzystwo Muzyczne im. K. Szymanowskiego, zaproponowaliśmy Jerzemu Młodziejowskiemu, by został jego członkiem założycielem. Nie chciał się zgodzić.

- Nie cierpię Harnasiów - mówił, z wyrazem niesmaku krzywiąc twarz. - W dodatku, przyznam się wam po cichu, że w ogóle nie bardzo lubię Szymanowskiego.

Dopiero, gdy usłyszał o planach zajmowania się twórczością także i innych kompozytorów związanych z Tatrami, o projektach związanych m.in. z Karłowiczem - przystał na naszą propozycję. Karłowicz był jego największą miłością muzyczną. Jego twórczość Młodziejowski nazywał za Tetmajerem „muzyką mojej duszy". Podziwiał Karłowicza jako kompozytora, jako człowieka, jako taternika i jako fotografa. Chodził jego śladami w Tatrach - najczęściej, podobnie jak Karłowicz, samotnie - i miał podobną pasję fotograficzną. Jeszcze przed wojną dostał od matki w prezencie kliszowy aparat Voigtlander, po wojnie fotografował małą Retiną. A fotografował znakomicie i bardzo dużo, początkowo robiąc tylko czarno-białe zdjęcia, zaś od lat 70. - także kolorowe przeźrocza. Zostało po nim prawie 7000 negatywów. Część z nich była wykorzystana w jego książkach i artykułach. Większość stanowi nieoceniony dokument z półwiecza działalności tatrzańskiej.

Pierwszą książką związaną z Tatrami, wydaną przez Jerzego Młodziejowskiego było wznowienie albumu Mieczysław Karłowicz. W Tatrach, z jego przedmową i w jego opracowaniu. Ostatnią - miała być książka o Tetmajerze. Nie dał rady jej napisać. Po kilkunastoletniej walce pokonała go cukrzyca. Pochowano go w Poznaniu, a jego tatrzańska i muzyczna spuścizna uległa rozproszeniu po wielu dalekich od Tatr ośrodkach.

O Wawrzyńca Żuławskim można paradoksalnie powiedzieć, że od Karłowicza był większy o Szymanowskiego, od Szymanowskiego zaś - był większy o Karłowicza... Łączył doskonale muzykę z pasją górską, literaturę i publicystykę z pracą pedagogiczną, a to wszystko z wybitnym talentem organizatorskim i skuteczną działalnością społeczną. W tworzonej przez siebie muzyce próbował zawrzeć i Podhale, i Tatry - idąc drogą tak Szymanowskiego, jak Malawskiego. Wrażeń estetycznych poszukiwał przede wszystkim w górach.

Tak jak Karłowicz umarł w sposób właściwy dla wybrańców bogów - młodo. Tak jak Karłowicz nad wszystko kochał matkę, nie założył własnej rodziny i nie zdążył wypowiedzieć w pełni swego artystycznego credo, pokonany na zboczu górskim przez białą śmierć.

Wawrzyniec ŻuławskiStarsze pokolenie taterników i bywalców Zakopanego dobrze jeszcze pamięta charakterystyczną sylwetkę popularnego „Wawy", jak go nazywano; ubrany, by tak rzec, z elegancką niedbałością, w wytartych pumpach, w swetrze i z nieodłącznym papierosem w ręku często przechodził Krupówkami, przesyłając czarujące uśmiechy licznym znajomym, przeważnie paniom. W Warszawie, gdzie od lat przedwojennych stale mieszkał, piastował liczne godności: był sekretarzem generalnym Związku Kompozytorów Polskich, prezesem Związku Autorów i Kompozytorów Scenicznych, profesorem konserwatorium. Pod Giewontem był zawsze przede wszystkim taternikiem.

Miłość do Tatr była, obok licznych talentów, naczelną cechą rodziny Żuławskich. Tatrzańskie szlaki dynastii rozpoczął ojciec, którego Wawrzyniec nie znał, gdyż był, jak to się brzydko mówi, „pogrobowcem". Jerzy Żuławski - doktor filozofii, literat i dramaturg, autor trylogii fantastycznej Na srebrnym globie, Zwycięzca, Stara ziemia, powieści Powrót i Profesor Butrym z niedokończonej trylogii Laus feminae, której akcja dzieje się w Zakopanem i Tatrach, dramatów Gra, Eros i Psyche, Dyktator i wielu innych - przyjeżdżał do Zakopanego od 1895 r., a w r. 1910 osiadł tu na stałe. W młodości, podczas studiów w Szwajcarii uprawiał alpinizm, a od 1903 r. rozpoczął działalność taternicką. Był członkiem i działaczem Sekcji Turystycznej Towarzystwa Tatrzańskiego i dokonał w Tatrach kilku pierwszych wejść.

Nieco mniej znana jest zakopiańska działalność społeczna i kulturalna Jerzego Żuławskiego. Był on jednym z autorów, a przez pewien czas nawet kierownikiem działu literackiego wydawanego tu dwutygodnika „Zakopane", w którego redakcji zasiadał obok twórcy pisma - dra Józefa Żychonia i redaktora działu turystycznego Mariusza Zaruskiego. Brał także udział w pracy teatrów amatorskich, a w 1911 r. założył i prowadził w sali „Morskiego Oka" kabaret literacki „Wesoła Buda".

Jerzy Żuławski był jednym z pierwszych członków rzeczywistych Tatrzańskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego, brał udział w wielu wyprawach ratunkowych i poszukiwawczych, a jedną z najbardziej dramatycznych opisał w szkicu Za zwłokami Klimka Bachledy, opublikowanym w piśmie „Zakopane".

W 1914 r., podobnie jak i wielu innych zakopiańczyków, ojciec Wawrzyńca wyruszył sprzed hotelu „Stamary" na wojnę w służbie Legionów Polskich. W styczniu 1915 r. wrócił do Zakopanego i tu, blisko współpracując z Kazimierzem Tetmajerem, był współorganizatorem Narodowego Komitetu Zakopiańskiego, oddziału Naczelnego Komitetu Narodowego - organizacji, propagującej tzw. koncepcję austro-polską, czyli budowanie przyszłej niepodległości Polski w "aliansie" z Austrią. Procentralnej orientacji pozostał Jerzy Żuławski wierny także i wtedy, gdy u wielu Polaków złudne nadzieje na rzekomą niepodległość pod patronatem okupantów rozwiały się już dawno. Bardzo krytycznie przyjęto jego wystąpienie w sali „Morskiego Oka" na wiecu zorganizowanym przez wojenne władze z okazji zajęcia Warszawy przez Niemców i wypędzenia z niej Rosjan. Zakopiańczycy nie dali się porwać radości z tego powodu twierdząc słusznie, że Polakowi nie wypada zachwycać się z powodu zastąpienia okupanta Moskala okupantem Prusakiem czy odwrotnie.

Los nie dał Jerzemu Żuławskiemu poznać tego trzeciego, właściwego rozwiązania sprawy polskiej niepodległości: powróciwszy z Zakopanego do czynnej służby legionowej zaraził się tyfusem i zmarł w szpitalu w Dębicy. W tym też mieście został pochowany.

Matka Wawrzyńca Żuławskiego, Kazimiera z Hanickich, również posiadająca tytuł doktorski, zajmowała się zawodowo tłumaczeniem literatury francuskiej. Wspólnie z mężem uprawiała taternictwo i alpinizm. W początkach pierwszej wojny światowej działała w piłsudczykowskiej Lidze Kobiet, pełniła też obowiązki sekretarki zakopiańskiego Referenta Naczelnego Komitetu Narodowego. Referentem tym był Kazimierz Przerwa-Tetmajer.

Jerzy Wawrzyniec Żuławski (takie imiona otrzymał na chrzcie) urodził się w kilka miesięcy po śmierci ojca, 14 lutego 1916 r. i jest jedynym, spośród przedstawionych w niniejszej publikacji kompozytorów, który przyszedł na świat pod Giewontem. Był najmłodszym z trzech synów Jerzego i Kazimiery - i pierwszym, który odszedł w najwyższe wierchy ... Uzdolnienia taternickie, a także literackie wyniósł z domu, gdzie wszyscy uprawiali wspinaczkę i zajmowali się literaturą. Zapewne od matki nauczył się doskonałej organizacji pracy - własnej i cudzej, w rodzinnym też otoczeniu kształtował charyzmę przywódczą i pasję społecznikowską. Muzyczną drogę życiową wybrał sam, być może jednak pod wpływem dziadka, ojca matki - Ignacego Hanickiego, który był wiolonczelistą, pedagogiem i założycielem pierwszej szkoły muzycznej w Łodzi.

Wychował się w tatrzańskiej scenerii, od dziecka mając do czynienia z górami: wspinaczkę uprawiali jego starsi bracia Marek i Juliusz, kuzyni, całe środowisko, w którym się wychowywał. Miał zaledwie 16 lat, gdy 13 sierpnia 1932 r., w towarzystwie kuzynów Anny i Jacka Żuławskich po raz pierwszy w życiu uczestniczył we wspinaczce. Trasa wiodła na Mięguszowiecki Szczyt Pośredni, granią od Przełęczy pod Chłopkiem. 26 sierpnia tegoż roku przeszedł już z braćmi lewą połać północnych urwisk Galerii Gankowej.

Potem nastąpiły dwa lata intensywnej nauki taternictwa, po których 25 lipca 1934 r. Wawrzyniec mógł odnotować na swoim koncie pierwszy poważny sukces - przejście (z bratem Markiem) północno-zachodniej ściany Żabiego Mnicha. Kilka dni później, podczas wspinaczki z bratem Juliuszem na południowej ścianie Hrubej Turni - odpadł od ściany. Mimo ciężkiego potłuczenia nie zrezygnował z taternictwa i już w następnym roku dokonał kilku bardzo trudnych i pionierskich przejść, m.in. latem na Mięguszowiecki Szczyt północno-wschodnim filarem, na Małego Młynarza północną ścianą, na Łomnicę wschodnią ścianą, a zimą - na Lodowy Szczyt z Doliny Czarnej Jaworowej przez Dolinę Śnieżną i na Cubrynę północno-wschodnią ścianą. Wspinaczki te odbywał w towarzystwie Zbigniewa Korosadowicza lub Stefana Bernadzikiewicza. Jego towarzyszami wypraw, poza rodziną, byli także Tadeusz Bernadzikiewicz, Jan Staszel, Tadeusz Orłowski, Maciej Zajączkowski, Arno Puśkaś, Zofia i Witold Paryscy, Stefania Grodzieńska i inni.

Później przyszły dalsze sukcesy w Tatrach i poza nimi. W 1936 r. Żuławski pierwszy raz wspinał się w Alpach Wschodnich, a rok później poznał Alpy Zachodnie, m.in. wchodząc wtedy na Mont Blanc granią Innominaty. W1938 r., w wieku 22 lat, był już kierownikiem alpejskiej wyprawy, w czasie której pokonano m.in. wschodnią ścianę Mont Blanc przez Sentinelle Rouge. W tej wspinaczce, na skutek załamania się pogody, Wawrzyniec z towarzyszami musiał biwakować w ścianie. Liczne odmrożenia spowodowały, że stracił wtedy palce u obu nóg.

Najwyższa góra Europy zaznaczyła się w jego życiorysie już u progu kariery alpinistycznej. Któż mógł przewidzieć, że Mont Blanc wpisze do tego życiorysu ostatni, tragiczny akapit?

Wawrzyniec Żuławski działał organizacyjnie w polskim taternictwie i alpinizmie już od 1935 r., a w ostatnich latach życia był prezesem Klubu Wysokogórskiego, reaktywowanego po okresie stalinowskim głównie dzięki jego zabiegom. Był także członkiem Zarządu Głównego PTTK.

Droga twórcza Źuławskiego zaczęła się daleko od Zakopanego. Kazimiera Żuławska z synami mieszkała pod Giewontem w Witkiewiczowskiej willi „Pepita", przechrzczonej w 1910 r. przez jej męża na „Ladę". W 1921 r. wszakże willa została sprzedana (spłonęła w 6 lat później), a rodzina Żuławskich wyprowadziła się z Zakopanego aż do Torunia. Tam też Wawrzyniec rozpoczął naukę szkolną w Gimnazjum im. Kopernika, a w 1924 r. zaczął regularnie uczyć się muzyki w toruńskim konserwatorium - wcześniej, od 5 roku życia, uczył się w domu gry na fortepianie. Jednak już w dwa lata później Kazimiera Żuławska podjęła decyzję o kolejnej przeprowadzce - tym razem do Warszawy. W stolicy Wawrzyniec ukończył gimnazjum i w 1934 r. uzyskał maturę. Muzyczną edukację kontynuował w stołecznym konserwatorium, prowadzonym wówczas przez Karola Szymanowskiego. Po maturze rozpoczął studia muzykologiczne w Uniwersytecie Warszawskim, równolegle studiując kompozycję w Konserwatorium Warszawskim u prof. Kazimierza Sikorskiego, gdzie w 1937 r. uzyskał dyplom. W 1939 r. zdobył absolutorium na muzykologii pod kierunkiem Juliana Pulikowskiego. Po wojnie, w 1947 r., uzupełniał studia kompozytorskie w Paryżu u „matki polskiej muzyki współczesnej" - Nadii Boulanger („urywając się" wtedy od nauki na kolejną, czwartą już w swojej karierze, wyprawę w Alpy).

Wybuch wojny przerwał działalność naukową, twórczą i taternicką Żuławskiego, ale jej nie przekreślił całkowicie. Gdy w owych tragicznych dniach września 1939 r. wojska niemieckie i słowackie wkraczały do Zakopanego - Wawrzyniec był w Tatrach. W październiku dopiero wrócił do Warszawy, gdzie najpierw otworzył sklep z konfekcją przy Krakowskim Przedmieściu, a potem imał się różnych prac dorywczych - handlował, był instruktorem ... pływackim na koloniach RGO, pracował jako robotnik. Grał także na fortepianie w zespołach kawiarnianych, zajmując się w podziemiu organizowaniem życia kulturalnego. Mieszkanie Żuławskich było miejscem tajnych koncertów, narad i spotkań, ukrywano tam też żołnierzy podziemia i Żydów. Za tę działalność Wawrzyniec Żuławski oraz jego matka zostali pośmiertnie odznaczeni medalem izraelskim „Sprawiedliwy wśród Narodów Świata", z prawem zasadzenia drzewa z ich imionami na Wzgórzu Pamięci w Jerozolimie za odwagę i ludzką solidarność - jak napisano w dyplomie - którą okazali podczas Holocaustu, narażając własne życie dla uratowania życia Żydów.

Szczególnie piękne karty ma życiorys Wawrzyńca Żuławskiego z czasów Powstania Warszawskiego. Zaskoczony wybuchem walk, nie zdołał dotrzeć do swego macierzystego oddziału i brał udział w ataku na Pocztę Główną, po którym został przydzielony do batalionu „Odwet II", gdzie służył pod pseudonimem Jerzy Koryciński. Kierował tam I kompanią szturmową. Do jego zadań należała m.in. osłona drukarni i litografii Wojskowych Zakładów Wydawniczych, w placówce przy ul. Chmielnej. Brał udział w tropieniu i likwidacji „gołębiarzy" - niemieckich strzelców wyborowych, organizował przyjmowanie alianckich zrzutów broni, zajmował się też funkcjonowaniem powstańczej poczty polowej.

Rejon Śródmieścia dzieliła kontrolowana przez Niemców i silnie ostrzeliwana arteria Alei Jerozolimskich, której przekroczenie groziło śmiercią powstańczym kurierom i łączniczkom. Wawrzyniec Żuławski skonstruował wtedy oryginalną kolejkę linową, która połączyła - do czasu ustawienia barykady - obie strony Alej, służąc do przerzutu poczty, rozkazów i meldunków.

Po likwidacji drukarni na Chmielnej jej załoga przeniosła się na Kruczą, znajdując główną ostoję w domu Żuławskich przy Marszałkowskiej. Po upadku Powstania Wawrzyniec znalazł się w Piotrkowie Trybunalskim i tam doczekał końca wojny.

Mimo nocy okupacyjnej nie zapominał o swych największych pasjach - górach i muzyce. Udało mu się w 1943 r. dotrzeć do Zakopanego i tu, spotkawszy się z wieloma dawnymi towarzyszami wypraw, dokonał kilku wspinaczek w Tatrach Wysokich - m.in. przeszedł słynną południową ścianę Zamarłej Turni, zrobił kilka trudnych i bardzo trudnych dróg w rejonie Morskiego Oka, wspinał się nawet w Tatrach Słowackich. W czasie okupacji, nawet w czasie Powstania słuchał koncertów przez zakonspirowane radio, występował jako pianista i komponował.

Muzykę zaczął tworzyć jeszcze w okresie przedmaturalnym, a najstarszy zachowany do dziś utwór (bez tytułu, określony jedynie tempem molto moderato) na fortepian pochodzi z 1930 r. Drugim numerem opusu oznaczony jest Temat z wariacjami na fortepian, skomponowany w latach 1934-35. W 1938 r. skomponował symfoniczną uwerturę koncertową, której partytura przepadła w okresie wojny.

Tworzył również w czasie okupacji i wtedy właśnie w 1941 r. powstała jego Partita fortepianowa - pierwszy utwór, który ukazał się drukiem: przemycony za granicę, wyszedł 2 lata później w londyńskim wydawnictwie Chestera. Z końcem 1943 r. stworzył swe może najbardziej znane i często grywane dzieło - Kwintet fortepianowy, w 1944 r. zaprezentowany po raz pierwszy publicznie na konspiracyjnym koncercie.

Spuścizna kompozytorska, jaka po nim pozostała, liczy nieco ponad 20 pozycji, w większości pozostających w rękopisach w Bibliotece Narodowej, mało znanych i rzadko wykonywanych. W niektórych z tych utworów odnaleźć można echa nut góralskich i odbicie przeżyć górskich. Dwukrotnie zaledwie uciekał się do cytatów z góralskiej muzyki wokalnej - tworząc w latach 1952-53 Wiązankę góralską na chór męski, a w 1954 - żartobliwe Wierchowe nuty na 3 głosy z towarzyszeniem skrzypiec. W wielu innych utworach umiał znaleźć pomost między stylizacją Szymanowskiego, a ekspresją Karłowicza.

Inny kompozytor i bywalec Zakopanego, Zygmunt Mycielski, tak wspominał muzykę „Wawy": Najlepiej pamiętam ,,Kwintet fortepianowy" i „Mazurki", z którymi historia była tak typowa dla Wawrzyńca. Widząc rękopis tego dzieła nie zdawaliśmy sobie sprawy, jakie ono jest osobiste i dojrzale muzycznie, jak pełne wyrazu, niezależnego od wyrazu mazurków Szymanowskiego, który zaciążył w muzyce polskiej na tej formie od czasu, gdy „Karol z Atmy" wydal ten cykl miniatur (...). Żuławski był artystą i taternikiem, zakochanym w tym, co wysokie góry dają człowiekowi jako najgłębsze przeżycie. W tym sensie związany był z górami w sposób - że tak powiem - praktyczny, realizował to, co Szymanowski przeżywał jako ,,postawa artystyczna" tylko. Punkt styczny pomiędzy Żuławskim a Szymanowskim znajdował się dzięki temu w sferze o wiele wyższej niż ta, która łączyła Szymanowskiego z pokoleniem młodych muzyków dziesięciolecia. Ta postawa wewnętrzna Żuławskiego, to była tak bliska Szymanowskiemu sprawa bezinteresowności w sztuce (...). Może to dawało nam wrażenie jakiegoś życia uskrzydlonego, jakby nierealnego, co było jednym z największych uroków Wawrzyńca.

Tworzył, jak wspominali współcześni, wolno i z wielkim wysiłkiem. Owe 4 Mazurki z 1952 r., Kwintet z 1943,4 Kolędy, pieśń do słów Leopolda Lewina Pójdziemy w góry, w góry przyjacielu z 1955 r. i wymienione już utwory wokalne wyczerpują listę „tatrzańskich" utworów Żuławskiego. Śmierć przerwała mu pracę nad dużą kompozycją symfoniczną Suita hiszpańska w dawnym stylu. Utwór ten został dokończony przez zaprzyjaźnionego z nim dyrygenta Witolda Rowickiego, z którym Wawrzyniec ongi wspinał się po Tatrach. Czy nie przypomina się tu historia Epizodu na maskaradzie Karłowicza, dokończonego po jego górskiej śmierci przez innego dyrygenta - Grzegorza Fitelberga?

W muzyce Żuławski nie zdążył wypowiedzieć się w pełni, nie zdążył nawet do końca skrystalizować swego charakteru jako kompozytor. Nie tylko ze względu na przedwczesną śmierć - całe jego życie powojenne było spalaniem się między rozmaitymi, niekiedy wykluczającymi się dziedzinami aktywności. Zaraz po wyzwoleniu osiadł w Łodzi, gdzie podjął pracę pedagogiczną w Państwowej Wyższej Szkole Muzycznej. Od 1945 r. jako profesor nadzwyczajny, a od 1947 r.-zwyczajny prowadził tam do 1949 r. wykłady na Wydziale Teorii i Kompozycji. W 1950 r. przeniósł się do Warszawy i tam aż do śmierci wykładał w PWSM.

Od 1945 r. należał do Związku Kompozytorów, wchodził w skład jego zarządu, a w latach 1951-54 pełnił bardzo czasochłonną funkcję sekretarza generalnego Związku. Jednocześnie działał w ZAiKS-ie i był jego prezesem w latach 1956-57. Podejmował liczne podróże w kraju i za granicą, działając na rzecz propagowania polskiej muzyki i polskiego taternictwa.

Przede wszystkim jednak - pisał. Debiutował w 1932 r. w szkolnej gazetce „Rzeczpospolita Mazowiecka" (w Szkole Mazowieckiej przy ul. Klonowej w Warszawie) artykułem o nauczaniu teorii muzyki. W 1935 r. opublikował swój pierwszy artykuł górski - na łamach „Taternika": W poszukiwaniu Małej Kapałkowej. W 1949 r. zaczął pisywać recenzje i artykuły publicystyczne z dziedziny muzyki, najpierw w piśmie „Kuźnica", potem w „Nowej Kulturze" i „Ruchu Muzycznym".

W 1949 r. został także stałym felietonistą „Ekspresu Wieczornego" i jakoś nie nadwyrężał swego autorytetu profesora PWSM i prezesa licznych stowarzyszeń pisując „lekko, łatwo i przyjemnie" dla zupełnie niefachowych czytelników popularnej popołudniówki o sprawach muzycznych i górskich. Przeciwnie, Żuławski uważał, że apostołowanie wśród nawróconych jest zajęciem jałowym. Toteż głównymi adresatami jego publikacji byli ludzie prości, nie mający na co dzień do czynienia zarówno z muzyką, jak z górami.

Książki zaczął pisać jeszcze przed II wojną światową, adresując je przeważnie do młodzieży. Właśnie w Bibliotece Młodzieży Wydawnictwa Gebethner i Wolf wyszły w 1939 r. jego Wędrówki alpejskie. Ta sama oficyna po wojnie (w 1946 r.) wydała Niebieski krzyż, który uzupełniony Sygnałami ze skalnych ścian (Nasza Księgarnia, 1954) i Tragediami tatrzańskimi (Sport i Turystyka, 1956) utworzył trylogię o Tatrach i tatrzańskich niebezpieczeństwach. Po znanej książce Mariusza Zaruskiego o Tatrzańskim Ochotniczym Pogotowiu Ratunkowym było to najważniejsze dzieło propagujące mądrą turystykę i przestrzegające przed lekceważeniem niebezpieczeństwa gór.

Pracę nad ostatnią książką - Skalne lato, mającą być zbeletryzowanym opisem największego sezonu taternickiego Żuławskiego w 1935 r., przerwała tragedia na Mont Blanc du Tacul.

Na dwa dni przed śmiercią pisał w liście, datowanym z Chamonix:

Góry potrafią być straszliwie nieubłagane, a mimo to nadal mam jakiś bardzo osobisty stosunek do Mont Blanc, do tych wielkich, pustych płaszczyzn śnieżnych, do niekończących się szerokich grzbietów, pokrytych gdzieniegdzie zielonkawym lodem. Nie mam nawet - mimo wszystko - żalu za okrucieństwo, z jakim pochłania ludzi, zagubionych w tych przestrzeniach podczas niepogody, za dziesiątki ofiar, których ciała nigdy nie odnaleziono tak jak być może nie odnajdzie się nigdy ciał Grońskiego i towarzyszy

Latem 7957 r. pojechał do Francji głównie w sprawach ZAiKS-u, jednak i tym razem nie omieszkał odwiedzić Chamonix, gdzie w owym czasie działała 20-osobowa grupa przeważnie młodych polskich alpinistów.

7 sierpnia 1957 r. po południu wyruszył w góry Stanisław Groński, jeden z najstarszych polskich taterników, w towarzystwie dwóch Jugosłowian - Dragana Stanicevića i Dragana Tekića, planując dokonanie trawersu Mont Blanc od Col du Midi aż do schroniska Vallota. 11 sierpnia w rejonie Mont Blanc rozpętała się wielka burza, a ponieważ grupa Grońskiego nie dotarła w oznaczonym czasie do Vallota - stało się jasne, że ulegli wypadkowi lub zbłądzili. Rozpoczęta 13 sierpnia akcja ratunkowa na wielką skalę (m.in. z udziałem zwiadów lotniczych) nie odnalazła żadnych śladów ekipy „Mojżesza", jak w środowisku taternickim nazywano Grońskiego, natomiast na trasie planowanego przezeń trawersu dostrzeżono kilka świeżych lawinisk.

Wśród 17 uczestniczących wtedy w akcji ratunkowej alpinistów był także Wawrzyniec Żuławski: najbardziej doświadczony w tego typu działalności, uczestniczył bowiem w działaniach Tatrzańskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego od 16 roku życia, najlepiej znający Alpy. Nadto – najbliżej związany z Grońskim: kiedy przed laty nagłe załamanie pogody uwięziło Wawrzyńca wraz z Tadeuszem Bernadzikiewiczem w grani Innominaty, to właśnie „Mojżesz" organizował skuteczną akcję ratunkową.

Tym razem jednak, działania w rejonie Mont Blanc, prowadzone z najwyższym wysiłkiem przy fatalnej pogodzie nie przyniosły rezultatów. Jedynym efektem było dokonanie, w drodze spekulacji myślowej, ustalenia prawdopodobnego miejsca wypadku. Wychodząc ze schroniska na Col du Midi miał iść Groński przez Mont Blanc du Tacul, przełęcz Maudit, Mont Maudit i Mont Blanc do schroniska Vallota. Miejscem, gdzie najprawdopodobniej ogarnęła go lawina, był rejon Mont Maudit.

17 sierpnia 1957 r. w zasadzie postanowiono zakończyć akcję poszukiwawczą i jak najszybciej wracać do kraju. Poza wszystkim innym - brakowało pieniędzy (Groński zginął, mając przy sobie sto kilkadziesiąt tysięcy franków, przeznaczonych na utrzymanie jednej z grup polskich alpinistów), w obozie polskim zapanowało rozprzężenie, spowodowane przemęczeniem psychicznym i fizycznym.

Uważano, że trzej zaginieni alpiniści, po - zapewne - siedmiu dniach od wypadku nie mogli już żyć. Ale ... pisano kiedyś o myśliwym, który zasypany w Tyrolu przez lawinę, przeżył dwa tygodnie i został odnaleziony cały i dość zdrowy, tylko z odmrożeniami nóg. Więc -- czy można przekreślać ten cień cienia szansy?

Wieczorem 17 sierpnia 1957 r. pogoda zaczęła się poprawiać. Francuscy ratownicy z Ecole de Haute Montagne postanowili wtedy po raz ostatni podjąć próbę trawersu zboczami Mont Blanc du Tacul, Mont Maudit i Mont Blanc, czyli przypuszczalną trasą Grońskiego. Wawrzyniec Żuławski przyłączył się do nich z trójką Polaków: Leszkiem Utrackim i Jerzym Warteresiewiczem w jednym zespole oraz Stanisławem Bielem, z którym „Wawa" tworzył drugą dwójkę. Ratowników francuskich również było czterech, a dowodził całością Charles Germain, niezwykle doświadczony instruktor EHM.

Wyjechali najwyższą na świecie kolejką linową na Augille du Midi i zeszli na przełęcz Col du Midi, by tam zanocować w obserwatorium astronomicznym, badającym promieniowanie kosmiczne i nazywanym w żargonie alpinistycznym „Cosmique".

18 sierpnia była niedziela. Wyruszyli o 3 rano i na pokrytych świeżym śniegiem stokach Mont Blanc du Tacul związali się po dwóch linami, by dalej iść z lotną asekuracją.

Poprawa pogody okazała się iluzoryczna. Podczas trawersu zbocza napotkali lodowo-śnieżną zadymkę, która zmniejszyła widoczność niemal do zera. Lodowaty wiatr przenikał ciało do szpiku kości, a jego ogłuszające wycie uniemożliwiało porozumiewanie się. Ratownicy zdawali sobie sprawę z beznadziejności swoich wysiłków - na Grońskiego trzeba by było dosłownie wejść, żeby go w takich warunkach zauważyć. Nadto wyprawa musiała zacząć troszczyć się o swoje bezpieczeństwo: w półmroku i zadymce łatwo było zmylić drogę, świeżo spadły śnieg groził lawiną pyłową, zaś piętrzące się w partii podszczytowej wielkie bryły lodowe - seraki - mogły zacząć obsuwać się po zboczu.

Oddajmy głos Stanisławowi Bielowi: .

Szedłem pierwszy. Od razu ruszyłem ostro, starając się dogonić kolegów. Nieznany teren, zatopiony w czerni nocy, budził pragnienie znalezienia się wliczniejszym towarzystwie. Nagłe szarpnięcie liny. To Wawrzyniec przystanął.

- Nie, nie mam ochoty wykończyć się na Mont Blanc du Tacul - rzucił.

Zatrzymałem się i ja. Rozumiałem dobrze Wawrzyńca: nie był w najlepszej formie. (...) Z nieufnością spoglądałem (...) na podszczytową barierę seraków. Te wyłaniające się z ciemności wieże i wielkie jak kamienice graniastosłupy mogły w każdej chwili runąć na nas. Nasi towarzysze zniknęli nam z oczu. Siady na śniegu i słabe odgłosy dobiegające od czasu do czasu z ciemności były jedynym świadectwem, że oprócz nas na tym rozległym śnieżnym pustkowiu są jeszcze inne żywe istoty.

Byliśmy już około pięciuset metrów nad przełęczą. Pod barierą seraków ślady skręciły w prawo. Widocznie tam gdzieś było przejście przez to urwisko lodowe. Powoli przesuwaliśmy się wzdłuż bariery. Była godzina 4 rano. W dole pod nami przebijały mrok dalekie światełka ,,Cosmique" (...).

Wtem na górze rozległ się trzask, a potem głuchy łoskot. Spojrzenie rzucone w tym kierunku potwierdziło podejrzenie: ponad nami runęły seraki lodowe (...).

Rozpoczęła się szalona jazda w dół. Wydaje mi się, że płynąłem w środku wysokości lawiny. Pod sobą miałem śnieg, który wraz ze mną osunął się ze stoku, nade mną kłębiły się tony śniegu i gruzu lodowego, których ciężar rozgniatał mi żebra. Miał śnieżny wdzierał się do ust, dławił, dusił. Starałem się zasłonić ręką twarz, aby umożliwić oddychanie. Nie potrafię powiedzieć ani jak długo trwała ta makabryczna jazda w nieznane, ani z jaką szybkością posuwaliśmy się w dół. (Odniosłem wrażenie, że lecieliśmy bardzo długo i bardzo daleko; teraz wiem z opowiadań, że wszystkiego nie więcej niż pięćdziesiąt do stu metrów). Lada moment oczekiwałem szczeliny - upadku w kilkunasto- czy kilkudziesięciometrową głębię, uderzenia o twardy lód i pogrzebania przez lawinę lub też zmiażdżenia przez któryś z koziołkujących się nade mną bloków skalnych. Nie miałem złudzeń. To już koniec. 

Próbowałem nie być bierny - walczyć. Ale cóż mogłem zdziałać gołymi rękoma - czekan zgubiłem.

Jakaś nieznana siła - był to, przypuszczam, blok lodu, który przetoczył się nade mną - wgniotła mnie w śnieg, cisnęła z mocą, zadając ból. Przez moment zdawało mi się, że jestem w prasie. Jeszcze sekunda, a zostanę zmiażdżony. Na szczęście nacisk niespodzianie ustał i raptem poczułem się dziwnie lekko, jak gdybym został wyrzucony w powietrze. Potem nastąpiło zamortyzowane przez śnieg uderzenie

I w tej samej sekundzie gwałtowne szarpnięcie liny w pasie. Szarpnięciu temu towarzyszył straszliwy, przeszywający ból. Wydawało mi się, że pętla liny przecina moje wnętrzności.

Zatrzymałem się.

(...) Dopiero po chwili do świadomości dotarła myśl: a co z Wawą? Drżącym głosem krzyknąłem w otaczającą mnie, szarawą przestrzeń:

- Wawa!

Odpowiedziało mi głuche milczenie.

Po chwili zeszli do niego pozostali uczestnicy wyprawy. Jeden z Francuzów, na znak Stanisława Biela, przeciął wiążącą go w pasie linę. Drugi jej koniec tkwił powyżej, w zasypanej przez lawinę szczelinie lodowca. Wokół tego drugiego końca wydrążono jamę może metrowej głębokości, ratownicy ciągnęli za linę - bezskutecznie. Wówczas, z uwagi na coraz cięższy stan rannego Biela i stale grożące niebezpieczeństwo lawin, zarządzono odwrót.

Odliczając kawałek liny, który był widoczny na powierzchni ustalono, że Wawrzyniec Żuławski, a raczej jego ciało znajduje się na głębokości 13 metrów, pod potężnymi zwałami śniegu i lodu. Odkopanie go wymagało specjalnego sprzętu, którego ratownicy nie mieli. Ranny Stanisław Biel zaczął tracić przytomność, należało szybko dostarczyć go do szpitala: jak się później okazało, na
skutek owego szarpnięcia liną doznał on pęknięcia jelit i urazów wątroby, uratowano go dzięki kilkakrotnym transfuzjom krwi.

Postanowiono zatem w jedynie słuszny sposób. Teoretycznie wszystko jest w porządku. Tylko obraz tej liny, wyłaniającej się w szarym świcie na Mont Blanc du Tacul z lodowcowej szczeliny może śnić się po nocach. Wszystko w porządku. Tylko ta lina, u końca której znajduje się człowiek. Pewno martwy, ale człowiek. A może tylko nieprzytomny? Może świadom pozostawienia go na śmierć przez towarzyszy, z którymi razem wyruszył, by ratować innych ludzi? 13 metrów liny. Może prostopadle w głąb? A może ukosem i wystarczyło tylko włożyć nieco trudnej i niebezpiecznej pracy ...

Świszczący wiatr i zadymka wkrótce zasypały i ten ostatni ślad po Wawrzyńcu Żuławskim. „Wawa" dołączył do Grońskiego i jego współtowarzyszy, których nie udało mu się odnaleźć.

Po wypadku, Ryszard W. Schramm, kierujący grupą przebywających w Chamonix polskich alpinistów, podjął decyzję o natychmiastowym powrocie do kraju. Lodowy grób Wawrzyńca Żuławskiego nie doczekał się ze strony jego towarzyszy nawet próby rekonesansu ...

Zatroszczono się natomiast o uczczenie pamięci zmarłego. W październiku 1957 r. specjalny koncert poświęciła mu warszawska Filharmonia Narodowa, w tym samym roku, w dniu Święta Zmarłych staraniem Polonii francuskiej do szczeliny lodowca Mont Blanc du Tacul wrzucono ze śmigłowca bukiet biało-czerwonych goździków i woreczek z polską ziemią. W pierwszą rocznicę tragicznej śmierci Żuławskiego na cmentarzu w Chamonix odsłonięto ufundowaną przez polski ZAiKS tablicę pamiątkową. Rok później podobną tablicę ufundowali górscy przyjaciele „Wawy" i umieścili na Symbolicznym Cmentarzu Ofiar Tatr pod Osterwą na Słowacji. W 10-lecie tragedii, trzecią już tablicę odsłonięto staraniem ZAiKS-u, Związku Kompozytorów Polskich i Ministerstwa Kultury i Sztuki na domu przy ul. Mochnackiego w Warszawie, w którym Wawrzyniec Żuławski w ostatnich latach życia mieszkał. Jego imieniem nazwano Zakopiański Dom Pracy Twórczej ZAiKS-u w willi „Halama".

W 20-lecie śmierci Wawrzyńca był w Chamonix jego brat, znany pisarz Juliusz Żuławski. Skromna i prywatna tym razem uroczystość odbyła się w cieniu sensacyjnego wydarzenia, jakim żyła w tamtych dniach stolica francuskich Alp: oto lodowiec, spływający z mniej więcej stałą prędkością w dół, zniósł w dolinę i wyrzucił na powierzchnię zwłoki młodego angielskiego alpinisty, który zginął wpadłszy do szczeliny kilkadziesiąt lat temu.

Za kilkadziesiąt lat krewasa spod szczytu Mont Blanc du Tacul znajdzie się w podalpejskiej dolinie Chamonix. Wyniesione wtedy na powierzchnię ciało 41-letniego Wawrzyńca Żuławskiego ma być, zgodnie z wolą jego rodziny, pochowane skromnie na cmentarzu w Chamonix, u stóp tak ukochanych wysokich gór.

W 1962 r. Polskie Radio nadało w przeddzień rocznicy śmierci Żuławskiego utwór Witolda Rudzińskiego Dach świata - poemat symfoniczny na głos i orkiestrę. Autor tekstu, Bogdan Ostromęcki, dedykował go pamięci Wawrzyńca Żuławskiego, ideowo wiążąc jego motto z działalnością „Wawy":

Kiedy człowiek oddany jest wielkiej sprawie, musi jej nieść w darze wielkie serce

Kiedy człowiek idzie zdobyć górę, musi zapomnieć o kretowisku.

 ő Powrót do spisu treści   

Dalej ř