Paul Cezanne, Mont Sainte Victoire Maciej Pinkwart

 Dziewczyna z Ipanemy

 

đ Spis treści

đ Odcinek 6

 

Odcinek 7

25-04-2003

 

Pierwszy wyjechał nazajutrz, a po trzech dniach w Komitecie gruchnęła wiadomość, że na posiedzeniu KC został wybrany na zastępcę członka i pracownika administracji KC. Tydzień później na plenum Komitetu Miejskiego funkcję pierwszego sekretarza powierzono Michałowi.

Wyleciał z trzaskiem po kilkunastu miesiącach. Zarzucano mu brak należytej troski o zwartość szeregów, liberalizm i rewizjonizm. Zgodnie z obyczajem zarzuty przedstawił zupełnie anonimowy referent z KW, Michał złożył rutynową samokrytykę, zrezygnował z funkcji i poprosił, by mógł służyć Sprawie jako szeregowy członek partii. Po zebraniu, obejrzawszy się za siebie na korytarzu, podszedł do niego Tadek.

- Masz jakichś dalekich znajomych gdzieś dalej w Polsce? Kogoś, u kogo mógłbyś się zamelinować jakiś czas?

- Jakbym miał, to bym ci i tak nie powiedział, po co miałbym ich narażać?

- Nie ufasz mi?

- Dziwisz się?

- Dziwię się. Jeszcze nigdy cię nie zawiodłem.

- Kiedyś musi być ten pierwszy raz.

Przyszli po niego dwa dni później. Tadek jako przewodniczący MRN usiłował interweniować, ale nie na wiele pomogło. Michał przesiedział cztery lata bez procesu, niemal bez śledztwa i został wypuszczony wówczas, gdy jego płuca niemal całkowicie odmówiły posłuszeństwa. Krakowscy bezpieczniacy nie chcieli narażać się na zupełnie bezpodstawny zarzut, że w ich aresztach ludzie mają się nie najlepiej. Wrócił do Zakopanego i zacząć starać się o pracę. Nie dostał, ale znajomi lekarze załatwili mu rentę.

Krótkie wycieczki do dolinek, spacery z psem, brak życia towarzyskiego zaowocowały poprawą zdrowia. Do ambulatorium przeciwgruźliczego zgłaszał się co dwa tygodnie, odbierał porcję leków i szedł na następny spacer. Budynek przy Grunwaldzkiej omijał szerokim łukiem. Zresztą, nic się tam nie działo ciekawego. Kierownictwo sprawowali dwaj kolejni, przywiezieni w teczkach z Krakowa towarzysze, po czym przez dwa lata na stanowisku pierwszego sekretarza był wakat - zjawisko w dziejach tej organizacji niesłychane. Wreszcie znów pojawił się zakopiańczyk i Michał myślał, że i on nie zagrzeje na długo miejsca, ale trzymał się mocno i zmiotła go dopiero historia w 1956 r.

Wydarzenia czerwcowe w Poznaniu, a potem VIII Plenum KC w 1956 r. mocno podgrzały atmosferę w Zakopanem. Październik był, jak to w górach, ciepły i słoneczny, Michał, już w całkiem niezłej formie, szedł z psem w dół Krupówek, gdy nagle koło „Poraja” zatrzymał go Wojtek Niedziałek. Wysoki, chudy wieczny student, od kilku lat był w Zakopanem przedmiotem kpinek, a jednocześnie zaczynem wielu zwariowanych najczęściej inicjatyw. Wszyscy twierdzili, że Wojtek pisze magisterium, a potem - doktorat z socjologii turystyki, co daje mu asumpt do zaczepiania przyjezdnych pań i panów i prowadzenia z nimi nie kończących się rozmów, z których w końcu uciekali z krzykiem dobrze po północy, nieraz przestawszy z Wojtkiem kilka godzin na zakopiańskich ulicach. Wszyscy porównywali go z Witkacym, ale Wojtek był znacznie mniej demoniczny.

Jednak teraz wyglądał demonicznie, z oczy tryskały iskry i parskał jak rozbuchany źrebak.

- Czy wierzysz w reinkarnację rewolucji?

- Nie - odpowiedział Michał - po Palace, Montelupich, Oświęcimiu i ponownych wczasach na Montelupich już w mało co wierzę. A w rewolucję szczególnie.

- Szkoda, trzeba wierzyć. Z tym ci będzie łatwiej, kiedy znów obejmiesz władzę, jutro czy pojutrze. A na razie chodź zobaczyć.

Nie opodal stacji benzynowej i dawnego dworca autobusowego, koło parku, stała drewniana buda, brązowa niegdyś i zapyziała, teraz lśniąca kolorowymi rysunkami. Na drewnianym płocie, okalającym chałupę, widniały dziesiątki plakatów, na których farbą wypisane były aktualne hasła polityczne, fraszki, krótkie artykuły. Towarzyszyły im dość koślawe, ale o przejrzystych intencjach rysunki.

- Jak ci się podoba mój płot dyskusyjny?

- Jak to nazywasz? Płot dyskusyjny? A kto tu z kim dyskutuje?

- No, my, a konkretnie ja z władzami, z radą narodową i całym tym reżimem.

- Jacy my?

- Teraz wszyscy w naszym wieku należą do Związku Młodzieży Rewolucyjnej. Nawet zetempowcy do nas przeszli.

- Zakopiańscy? A byli jacyś?

- Paru było. Teraz popierają Wiesława.

Przeczytał parę ulotek. Były zwięzłe, dowcipne, głównie wymierzone w zakopiańskie osobistości, znane mu aż za dobrze. Jedną przeczytał dokładnie, bo była o nim.

Niech no wszyscy krzyczą „Chwała!”

i wypiją za Michała,

który znów na czele stanie

gdy mu dopomogą panie.

- Mało sensownie. I za bardzo z Kubusia Puchatka. A czy gdyby ktoś był innego niż wy - niż ty - zdania, mógłby tu coś powiesić?

- Pewnie. Tylko dlaczego miałby być innego zdania? Wtedy by się przyznał, że jest ubekiem i stalinowcem...

Pożegnał się i poszedł dalej. W kiosku „Ruchu” zobaczył nowy tygodnik - „Życie Zakopanego”. Wielkie tytuły krzyczały o kulcie jednostki, a właściwie jednostek w Zakopanem i o odwiecznym popieraniu przez górali prawdziwego socjalizmu z ludzką twarzą i demokracji ludowej. Pismo firmowała Rada Narodowa, i ono też miało być organem Związku Młodzieży Rewolucyjnej. Redaktorem był Tadeusz Staich. Kupił egzemplarz i Krupówkami w górę poszedł do domu. Mieszkał wtedy już przy nowo zbudowanym bloku komunalnym przy Bulwarach Słowackiego. Przy wejściu do budynku zatrzymała go dozorczyni.

- Ma pan gościa!

Bał się gości. Przyjaciele z gór byli zbyt zajęci wycieczkami, od polityków stronił, z narciarzami spotykał się, co prawda, próbując im pomóc reaktywować jeszcze sprzed pierwszej wojny pochodzący klub narciarski, rozwiązany niedawno jako „reakcyjny”, ale nie było powodu, żeby spotykać się z nimi w domu, jeśli prawie codziennie bywał w budynku dawnego klubu, gdzie obecnie mieściło się biuro Związku Kolejarzy.

Dozorczyni rozejrzała się dookoła i pochyliła nad nim, zniżając głos do konfidencjonalnego szeptu:

- To kobieta, proszę pana. Jest teraz u mnie. Zagraniczna, choć twierdzi, że kiedyś tu mieszkała, w Zakopanem znaczy się. Ale ja jej nie pamiętam. Inna sprawa, co ta wojna z ludźmi porobiła...

- Niech ją pani poprosi do mnie na górę.

Był zmęczony. Całodziennymi rozmowami, długim spacerem, siatką zakupów, którą trzymał w ręce. I tym, o czym wiedział, że zaraz nastąpi. Wiedział, kto do niego przyszedł.

Helena była gustownie ubrana, choć Michał stwierdził, że zapewne ciężkie, wojenne przejścia, jak i niezbyt modny krój i szary kolor kostiumu robią z niej kiepską parodię Ordonówny w podeszłym wieku. Jak na swoje prawie czterdzieści lat wyglądała jednak całkiem, całkiem. Nieco teatralnym gestem wzięła jego ręce w obie dłonie i długo spoglądała mu w oczy.

- Nic się nie zmieniłeś – skłamała – zawsze ten sam sportowiec, z plecakiem i wiecznym pośpiechem.

- Dobrze wiesz, że to nieprawda. Nie ma takiego, który by się w tym wszystkim nie zmienił.

- Nie ożeniłeś się?

- Nie.

- Dlaczego?

Dlaczego się nie ożenił? Zaraz po wojnie myślał, że znów trzeba będzie walczyć, iść na wschód, na zachód, obojętnie, ale daleko od domu. Potem praca, która nie pozostawiała na dom, zwłaszcza będący bezpieczną przystanią, zbyt wiele miejsca. Potem więzienie, choroba - nie chciał nikogo unieszczęśliwiać. Wiedział, że nawet jeśli by się spotykał dłużej z jedną kobietą, już samo to wystarczyłoby, żeby towarzysze z Bezpieczeństwa wzięli ją pod lupę, założyli kartotekę, skłaniali, żeby informowała ich o jego poczynaniach. Czułby się jak stale podglądany w małżeństwie przez weneckie lustro.

- A, tak jakoś, nie ułożyło się. A co u ciebie?

Matka Heleny zmarła tuż po zakończeniu wojny, którą bezpiecznie spędzili najpierw w Szwajcarii, potem w Ameryce. Nie wierzyli w tragiczne wieści z Polski, w cały ten Shoah. Dopiero, kiedy już po skończeniu działań wojennych wszystkie listy do krewnych i znajomych w kraju wracały z adnotacją „adresat nieznany”, kiedy w prasie amerykańskiej zaczęły się pojawiać coraz bardziej dramatyczne relacje tych, co przeżyli - uwierzyli, ale i tak nie do końca. Teraz oboje z ojcem mieszkali w Stanach, w Filadelfii. Wiodło im się nie najgorzej, ale milionerami nie byli. W końcu, przez wojnę stracili wszystko, co posiadali w kraju. Kapitał zgromadzony w Szwajcarii pozwolił na zainwestowanie w papiery wartościowe. Poszczęściło się i mogli teraz żyć z odsetek. Ojciec przekroczył 70 lat i ciągle był członkiem dwóch rad nadzorczych spółek, gdzie mieli ulokowane kapitały. Ona dawała lekcje niemieckiego i muzyki.

- A Marta?

- Nie kontaktujemy się. Wyjechała z Ameryki zaraz po śmierci Stalina. Włóczyła się po Europie, aż gdzieś we Francji poznała Polaka z kraju, który namówił ją do powrotu. Wyszła za mąż za goja, mają córkę.

Zerwał się wiatr. Za oknem liście jesionu żółtym deszczem leciały na ziemię, dalej, w reglach, na ciemnym tle smreków płonęły złociste pochodnie modrzewi. Wysoko w górach leżał już śnieg. 23 października daleko na południe od Tatr zaczęło się Powstanie Węgierskie. Sowieci wjechali do Budapesztu na czołgach, a Zachód przypatrywał się temu bezradnie. Mało nadziei zostało na lepsze lata. Może i lepiej, że się nie ożenił i pewno już nie ożeni. Zresztą - z kim? Teraz, gdy Marta już zapomniała...

- Czemu się nie odezwała, nie przyjechała?

- Pewno się jeszcze z ciebie nie wyleczyła do końca. A ty? Słyszałam, że jako socjalista najbardziej się nie podobałeś komunistom?

- No, racja, chyba nie bardzo. Ale też się specjalnie nie starałem.

Milczała chwilę, rozglądając się po pokoju.

- Byłeś tam? - odezwała się po chwili.

- Tak. Parę lat, dzień i noc. Są tutaj.

Akurat siedziała plecami do obrazów. Promienie zachodzącego słońca wydobyły z cienia lekko różowe irysy Moneta i pogłębiły czerń i zieleń sukni „Ciotki Sary”, jak w myślach nazywał obraz Rembrandta. Dziwne, ale dzieła przetrzymały wszystkie rewizje, przeprowadzki, kilkumiesięczny okres po śmierci matki, kiedy to inne dobra łącznie z niektórymi meblami zostały rozkradzione przez życzliwych sąsiadów. Sztuką nie interesowali się ani ubecy, ani szabrownicy.

Wstała, popatrzyła, siadła z powrotem.

- To teraz majątek. Mogłeś sprzedać, przecież nie wróciliśmy.

- Obrazy nie są moje. Miałem je tylko na przechowaniu. Zabierz je, przydadzą się, a Tate się ucieszy.

Milczała chwilę.

- Sprawdzałeś ogród?

- Nie bardzo. Zacząłem, ale dość gwałtownie zmieniłem miejsce pracy. Z sekretarza partii zostałem producentem tablic rejestracyjnych.

Popatrzyła ze zdziwieniem.

- Nie rozumiesz? Przy moim więzieniu był zakład produkcji tablic, tam pracowałem, dopóki nie zwolnili mnie ze względu na zły stan zdrowia. Przyjemna robota, zwłaszcza jako terapia dla tych, co za dużo myślą: taśma podsuwa przyciętą blachę, szarpnięcie dźwignią, spada tłok, szarpnięcie dźwignią - tłok się podnosi i przesuwa się numerator. Taśma podsuwa następną blachę... I tak przez osiem godzin. Ale w soboty tylko sześć. Ćwiczyłem mięśnie. Tysiąc ruchów prawą, zmiana na stołku, tysiąc ruchów lewą. Ale nie na wiele mi się to przydało - w góry już nie mogę chodzić, bo nie mam czym oddychać. A co tam było?

Położyła mu rękę na dłoni.

- Właściwie nic. Małe srebrne pudełko biżuterii, torebka skórzana rubinów i diamentów, około pięciu tysięcy dolarów w złocie, jakieś inne waluty, pewno już zdewaluowane. Wszystko razem w skrzynce wielkości sporego radia.

- W której części ogrodu?

- Nie wiem. Zakopywała matka. Jeśli powiedziała ojcu, to on już nie pamięta. Mówi, że pod jakimś krzakiem, ale nie wie pod którym. Samych róż było 200 krzaków.

Została jeszcze kilka dni w Zakopanem, ale zobaczyli się potem tylko raz - gdy przyszła po obrazy. Namawiała go długo, żeby zatrzymał choć jeden, ale nie chciał się zgodzić. Twierdził, że nie ma dla kogo zostawiać majątku, a po jego śmierci i tak wszystko by przeszło na skarb państwa. I żeby to jeszcze trafiło do muzeum - ale z pewnością jakiś ważniak ukradnie i sprzeda za granicę. Problem przewiezienia Helena rozwiązała bardzo prosto. Na Kościeliskiej u znanego malarza amatora Bronisława Kłosowskiego kupiła dwa pejzaże tatrzańskie, przycięła na wymiar i skleiła delikatnie po brzegach, umieszczając w zwykłych, tandetnych ramach, kupionych u szklarza na targu.

Na odchodnym zatrzymała się w korytarzu i przyciszonym głosem powiedziała:

- Jeszcze dwie sprawy. W przyszłym miesiącu zgłosi się tu, do tego waszego Komitetu, pełnomocnik mojego ojca. To prawnik, znaliśmy jego ojca jeszcze przed wojną w Łodzi. Przywiezie projekt umowy na wynajęcie tego domu dla waszej organizacji. Po co ktoś ma mówić w świecie, że ukradliście staremu Żydowi dom, jeśli ten Żyd może go wam wynająć. Wy będziecie mieć święty spokój, Żyd jakieś pieniądze, a ty swobodę działania. Masz tam wrócić, teraz podobno idą lepsze czasy, postaraj się. Szukaj w ogrodzie. Ale umawiamy się - jak znajdziesz, połowa twoja.

I druga sprawa. Może... - zawahała się - może pojedziesz ze mną? Mieliśmy kiedyś plany...

W źle oświetlonym korytarzu kłębiły się wszystkie duchy przeszłości, wywołane jej słowami. Pierwsze randki i spacery między krzakami olch na Antałówce, gdzie było tak pusto, że można było się bezpiecznie całować, a jakby chcieli, to i coś więcej; Mietek, spadający z łatwego trawersu na Zamarłej, Niemcy, do których strzelał we wrześniu i kominy krematorium oświęcimskiego, Totwen i Patiomkin, dołek na UB i Montelupich... Potrząsnął głową.

- Mam jeszcze pamiętnik Marty, znalazłem u was w domu. Zabierzesz?

Położyła mu rękę na ramieniu.

- Nie będę jej widzieć, zresztą wiem, że nie chciałaby, żebym czytała. Jeśli go znalazłeś, to z pewnością chciała, żebyś ty go miał. A więc - nie?

Nie odpowiedział. Cóż mogłoby ich teraz połączyć? Te wszystkie przegrane lata, wojna, komunizm, szpitale i więzienia - wszystko to przeżywane osobno, przepaść nie do zasypania. Z Martą można by zasypać przepaść wielkim uczuciem. Letnia sympatia do Heleny zrobić tego nie mogła.

Pochyliła głowę i ukrywając łzy wyszła, niezgrabnie lokując pod pachą paczkę z obrazami. Nie odprowadził jej.

Po kilku dniach dostał zaproszenie na plenum Komitetu Miejskiego. Poszedł bez większego entuzjazmu i równie bez wielkiego entuzjazmu dał się wybrać do egzekutywy, na stanowisko sekretarza organizacyjnego. Dawało mu to możliwość powrotu do domu Wassermanów, a ludziom w mieście mydliło oczy: Michał był znany jako nonkonformista i jego obecność we władzach miała za zadanie uwiarygodnić nurt przemian.

Na Węgrzech dogasało powstanie. W Polsce entuzjazm dla towarzysza Wiesława też pomału się kończył, a Gomułka coraz mniej interesował się demokracją, a coraz bardziej ilością ton stali, kwintali z hektara czy liczbą członków. W Zakopanem w 1957 roku uruchomiono przekaźnik telewizyjny i Michał kupił sobie za ciężkie pieniądze ogromną skrzynię, w środku której było małe okienko. Telewizor nazywał się „Wisła” i przez kilka godzin dziennie pokazywał obrazki ze świata, który niby był niedaleko, ale zupełnie inaczej wyglądał.

Wiosną 1957 roku zabrał się do porządkowania ogrodu przed komitetem. Zatrudnieni przez administrację miasta ogrodnicy nie mogli się nachwalić jego gospodarności, gdy był niemal przez cały czas z nimi podczas wytyczania i przekopywania klombów, a nieraz sam brał łopatę, by wyrównać niestarannie jego zdaniem ułożoną rabatkę. Najpierw chodziło mu o to, by nie przegapić wykopania skarbu, potem wciągnął się w tę robotę i nawet ją polubił, bo szybko przynosiła konkretne efekty.

Ogród, jeden z najładniejszych w Zakopanem, wkrótce był gotów. Przekopano niemal każdy metr kwadratowy parceli przed budynkiem. I nic. Została jeszcze część zachodnia, z tyłu domu, granicząca z posesją Kulów. Tam właśnie rozpoczęto budowanie kolejnego osiedla spółdzielczego. Za budynkiem nie dało się urządzić klombów, więc Michał czekał sposobniejszej okazji.

Nie spieszyło mu się. Zarabiał nieźle i nie troszczył się o codzienne sprawy. W środkowej części Krupówek funkcjonował sklep „za żółtymi firankami” - niedostępny dla ogółu, urządzony przez „Społem” tylko dla zaopatrywania osobistości miejskich - z egzekutywy KM, prezydium Miejskiej Rady Narodowej, ze ścisłego kierownictwa „bratnich partii”. Michał mocno przeciwstawiał się uruchomieniu takiego sklepu dla uprzywilejowanych, ale nie wyrzucał za okno towarów, które przynosiła mu stamtąd zaopatrująca go komitetowa sprzątaczka. Nie było tam specjalnych frykasów - może tylko portugalskie sardynki i cytrusy trafiały się częściej niż gdzie indziej - ale unikało się stania w kolejkach. W Zakładach Mięsnych przy Krupówkach deputaty odkładane były na listę - dostanie się do miejskiej „Erki” było marzeniem wielu rodzin, bowiem przydziały trudno dostępnych towarów na rynek trafiały dopiero po zaspokojeniu potrzeb prominentów i ich rodzin.

đ Odcinek 8