Paul Cezanne, Mont Sainte Victoire Maciej Pinkwart

 Dziewczyna z Ipanemy

 

đ Spis treści

đ Odcinek 5

 

Odcinek 6

22-04-2003

 

Leżał przed nim niewyobrażalny majątek. Ale pieniędzy za te dzieła nie można było zdobyć, przynajmniej na razie. Po pierwsze - uważał obrazy za własność Wassermanów i tylko oni mogli nimi dysponować. Oczywiście, gdyby je sprzedał i nie powiedział o tym nikomu - nikt by nie miał do niego pretensji, bo wszystko i tak poszłoby na konto Niemców. Ale Michał szabrownictwem, czy choćby jego pozorami się brzydził. Po drugie - kto w kraju ogarniętym kończącą się wojną, o milionach zabitych, wśród ruin i na pogorzeliskach, mógłby uczciwie handlować Monetem i Rembrandtem? Byli, rzecz jasna, ludzie, mający sporo gotówki, ale byli to szmalcownicy, którzy w czasie wojny dorobili się na ludzkim nieszczęściu. Pewno i w Zakopanem nie byłoby kłopotu ze znalezieniem takich, ale kontakt był ryzykowny. O tym, że działały tu całe rodziny, wyspecjalizowane w przeprowadzaniu ludzi przez granicę, wiedział każdy. Że nie wszyscy robili to z poczucia patriotycznej solidarności - też wiedziano. Ciszej już znacznie mówiono o kilku rodzinach, które nagle w czasie okupacji zaczęli dokupywać grunta, stawiać domy, obsprawiać się w nieruchomości poza Podhalem. Wymieniano nazwiska osób, które zapłaciły spore sumy, by ich - wraz z pokaźnym nieraz dorobkiem życiowym - przeprowadzono przez granicę. Ostatni raz widziano ich w Zakopanem. Do Budapesztu ani tym bardziej do Włoch już nie dotarli. Byli to głównie Żydzi, ale także Polacy, nawet jeden Francuz.

W obozie Michał przez kilka miesięcy był w jednym baraku z żydowskim lekarzem z Krakowa, który dowiedziawszy się, że jest z Zakopanego, opowiedział mu, jak to pewien dobrze znany Michałowi przewodnik z zacnej rodziny najpierw zażądał od niego horrendalnej ceny za przerzucenie przez Tatry, a po bezpiecznym dotarciu do Podbańskiej najpierw go pobił do nieprzytomności, potem ograbił doszczętnie, a następnie zostawiwszy nieprzytomnego w namiocie, przyczepił mu do piersi kartkę z napisem “Jude” i nasłał grenschutzów. Żyd nie przeżył obozu, ale już idąc do gazu zaklinał Michała, by ujawnił jego historię. Dotąd tego nie zrobił, ale miał taki zamiar.

Teraz, gdy wojna się kończyła, opuszczone przez Niemców domy żydowskie lub nawet polskie były łatwym terenem dla rabunku. Dziadostwo tam głównie pozostało, ale i ono w dużych ilościach mogło dać początek nowym fortunom. Z takimi ludźmi nie było co pertraktować o sprzedaży “Irysów” czy “Sary”.

Obrazy trzeba było dobrze zabezpieczyć, a potem albo zwrócić Wassermanom, albo przewieźć za granicę i tam sprzedać.

Dużo trudu zajęło mu przywrócenie stanu poprzedniego. Kilka dni biegał za akwarelami, koniec końców w jego biednym pokoju zawisły oba arcydzieła. Dla kamuflażu przyniósł jeszcze ze strychu kilka pejzaży tatrzańskich, po amatorsku malowanych przez zmarłego jeszcze przed wojną ojca.

Po 15 stycznia Niemcy dość pospiesznie zaczęli się ewakuować, próbując przedrzeć się na zachód, co nie było już takie proste, bo front po prostu częściowo ominął Tatry i zatrzymał się w okolicach Orawy. 16 stycznia oddział AK “Kurniawa” dowodzony przez Tadeusza Studzińskiego niemal oficjalnie przemaszerował przez Kościeliską i na Krzeptówkach powiesił otoczonego złą sławą góralskiego kolaboranta - Wacka Krzeptowskiego. Reszta działaczy Komitetu Góralskiego - przywódców “goralenvolku” chciała się zabrać na zachód wraz z uciekającymi Niemcami, ale ci nie chcieli słyszeć o pomaganiu niedawnym sojusznikom. Część zatem tradycyjnie poszła w góry, chcąc przedrzeć się na Węgry, część wyjechała własnym przemysłem na Śląsk i dalej. Kilku zostało w Zakopanem, paradując po Krupówkach już bez uniformów góralskich i próbując wytłumaczyć ziomkom, że wszystko to co robili, robili dla ich dobra, albo dla dobra regionu. Najbardziej wyśmiewali ich warszawiacy, którzy nadal nadawali ton miastu.

27 stycznia pojawił się pod Giewontem przedstawiciel londyńskiej Delegatury Rządu na kraj i przywiózł nominację dla doktora Stanisława Totwena na burmistrza miasta. Zaczął powstawać - jeszcze konspiracyjnie - pierwszy powojenny zarząd Zakopanego.

Tego samego dnia po południu Michał poszedł się przejść nad rzekę, myśląc o tym, jak teraz, po wojnie ma sobie ułożyć życie. Wierzył, że Wassermanowie przeżyli i że, gdy zwróci im obrazy, stary z wdzięczności zechce oddać mu córkę. Którą? - tego sam nie wiedział. Hela starsza i stateczniejsza, na pewno byłaby dobrą żoną. Ale Marta, swoim uczuciem, fantazją i oddaniem - kusiła go coraz bardziej. Coraz poważniej myślał o wyjeździe z kraju. To, co słyszał o poczynaniach nowych, komunistyczno-sowieckich władz, zniechęcało do planowania czegokolwiek w kraju, gdzie nic nie było jasne i niczego nie było w ogóle. Śniła mu się Ameryka - kraj wielkich możliwości, tolerancji i życzliwości dla obcych, nie zniszczona wojną, gdzie podobno trzeba było uczciwie pracować i podobno uczciwie za to można było zarobić.

Zamyślony schodził w dół potoku i niemiecki patrol dostrzegł dopiero z odległości kilkudziesięciu metrów. Koło mostku na Bystrej, obok garaży Spółki Samochodowej przy Nowotarskiej stał oznaczony wroną samochód z karabinem na dachu, trzech żołnierzy majstrowało coś przy filarach mostu. Nie zastanawiając się długo, chwycił kamień i pobiegł w ich kierunku.

- Wy, niemieckie świnie! - wrzeszczał na całe gardło - co wy tu robicie! Zbierajcie się stąd, raus!

Najbardziej umorusowany był ten, który skręcał druty najbliżej rzeki. Ten machnął tylko kombinerkami i odkrzyknął:

- Ruhe! Stój, głupi!

Michał nie zatrzymał się. Drugi z Niemców spokojnie odłożył zwój drutu, podniósł z ziemi schmeisera i wygarnął do niego serią. Trzy pociski trafiły go w pierś. Osunął się na ziemię, a ustami wypłynęła mu różowa piana. Nie stracił przytomności, leżał tylko plecami na śniegu, który coraz bardziej się wokół niego czerwienił i czuł, że mu jest zimno. Patrzył w niebo, na którym płynęły blado-różowe chmury. Ledwo usłyszał wybuch, gdy Niemcy wysadzili w powietrze most.

Gdy dym opadł, zaczęli gromadzić się wokół ludzie. Podszedł do niego doktor Totwen.

- Ej, chłopie! To się nazywa mieć pecha, co? Ale nie martw się, nic ci nie będzie. Potem wnukom będziesz opowiadał, że postrzeliły cię ostatnie kule wystrzelone w tej wojnie w Zakopanem. Dobrze, że cię tak czysto strzelili przez płuca. Będziesz żył.

W szpitalu zrobili mu operację, ale kilka dni później, ledwie przytomnego, obudzili rano i odwieźli do domu dorożką. Jak się okazało, było to zarządzenie nowego komendanta miasta, który kazał się nazywać Potiomkin. Ruscy weszli do miasta 29 stycznia bez jednego wystrzału, a wieczorem, upewniwszy się, że teren jest już bezpieczny, z gór zeszli sowieccy partyzanci, ukrywający się od czasów Powstania Słowackiego w Tatrach Zachodnich. Ich dowódca, Potiomkin, został wojskowym komendantem Zakopanego. Teraz, ponieważ front stał dalej na Orawie, spodziewał się ofiar i wszystkich Polaków ze szpitala kazał odesłać do domu.

W marcu, gdy rany zagoiły się już na tyle, że Michał mógł po kilkanaście minut przesiadywać na ogrzanej słońcem werandzie, odwiedził go niespodziewanie Tadek. Na polowej kurtce wojskowej miał biało-czerwoną opaskę z napisem “Milicja”, a u boku ruski nagan.

- Jak się masz, ostatni partyzancie Zakopanego! - zażartował - Aleś się wymigał od historii! Leżysz sobie, odpoczywasz jak rekonwalescent na wywczasach, a my tu za ciebie klasową walkę prowadzimy. No, nic, dojdziesz do siebie, to do nas dołączysz - ale i dziś takiego doświadczonego towarzysza nie opuścimy w potrzebie.

Wyjął z kieszeni kurtki pomiętą amerykańską czekoladę i paczkę radzieckiej machorki. Michał wziął czekoladę, papierosy odsunął, uśmiechając się blado.

- No, trochę żeś przesadził. Nigdy nie paliłem, a teraz, jako facet z trzema kulami w płucach, chyba nie zacznę. Ale dzięki za dobre serce. Teraz żeś, bracie, jak widzę - władzą został?

- Tak jest. Teraz my rządzimy. Wpadnij, jak już będziesz mógł chodzić. Jestem codziennie w Komitecie.

- Jakim Komitecie? - unieruchomiony przez chorobę i matkę, nie bardzo orientował się w nowościach.

- PPR-u, wiesz przecież, że się tam zapisałem, razem z innymi towarzyszami. Ty też do nas przyjdziesz. A urzędujemy tam, gdzie pewno byś przyleciał jak na skrzydłach, gdyby nie ten szkopski postrzał - zajęliśmy dom Wassermana i tam mamy siedzibę.

- Ten to ma pecha - mruknął Michał - najpierw zajęli mu dom hitlerowcy, teraz komuniści.

- No, uważaj co mówisz, teraz nie wolno krytykować władzy, bo władza reprezentuje lud. A lud ma zawsze rację.

- A kto was wybierał i kiedy?

- Nas wybierała historia.

Tadek opowiedział Michałowi, jak w Zakopanem szybko i skutecznie zadziałała historia. 29 stycznia ze stu żołnierzy Armii Czerwonej weszło do miasta, witanych przez miejscowych z rezerwą, ale i zainteresowaniem. Opanowali wszystkie miejscowe urzędy, stację kolejową, ważniejsze mosty, których nie zdołali wysadzić Niemcy. Wieczorem wsparli ich partyzanci. Mieli doskonałe rozeznanie kto jest kim i jak kogo szukać, bo jeszcze tego samego dnia w nocy wyciągnęli Tadka z domu i zawieźli do jednego z pensjonatów pod lasem, gdzie spotkał się z kilkoma towarzyszami z komórki partyjnej. Kazali przyjść na drugi dzień w południe do domu Wassermana. Tam przedstawili im kilku towarzyszy z Krakowa, którzy zostali oddelegowani do rządów nad Podhalem. Wspólnie napisali komunikat do mieszkańców, w którym powołując się na dekrety lubelskie, ogłosili się Miejską Radą Narodową. Jej przewodniczącym został Marian Turski.

- Wygoniliśmy Totwena, którego powołała sanacja, a burmistrzem został towarzysz Kulesza, też z Krakowa, porządny człowiek, inżynier.

Michał słuchał z zamkniętymi oczami. Nie tak wyobrażał sobie objęcie władzy przez lewicę. Partia reprezentująca lud powinna przez lud być wybrana do sprawowania władzy. Wolne, demokratyczne wybory, w których sanacja doznaje druzgocącej porażki, a kontrola Ligi Narodów nie pozwala pułkownikom na żadne cuda nad urną, w ostateczności nawet - jak we Francji czy w Rosji - zbrojna rewolucja, w której “lud wchodzi do śródmieścia” i osadza najlepszych swoich przedstawicieli na stołkach - to tak, to by zaakceptował. Ale władza ludowa, w której lud nie ma nic do powiedzenia, a “wybierają ją” dywizje obcego państwa, które kilka lat temu napadło na jego kraj...

- Tego Turskiego to powinieneś znać, kiedyś był tak jak i my w PPS, ale potem zmądrzał i zapisał się do PPR. Naprawdę nazywa się Łęczycki, Franciszek Łęczycki.

Michał otworzył oczy. Franek! Pewno, że go znał - najpierw jeszcze gdy był szczeniakiem, Franek bywał w zakopiańskim schronisku dla działaczy spółdzielczości i lewicy - “Gospodzie Włóczęgów” i tam spotkali się po raz pierwszy, gdy matka poleciła mu zanieść jakieś papiery do poety Broniewskiego. Broniewskiego nie było, dokumenty zostawił pierwszej spotkanej osobie, nie zapomniawszy zapytać o jej nazwisko. To był właśnie Łęczycki. Potem chodzili razem po Tatrach, ale krótko, bo Franek - prawie od początku byli po imieniu - był o blisko 30 lat starszy, a po przebytej gruźlicy i tak trzymał się dzielnie, choć ograniczał się do turystyki. Michała pociągała wspinaczka, którą uprawiał aż do owej tragicznej przygody na Zamarłej. Potem jeszcze parę razy byli razem w grupie, która przemycała przez Tatry lewicową bibułę. Wydawało mu się, że Łęczycki traktuje tę sprawę podobnie jak Michał - bardziej jak górską przygodę niż ideologiczną powinność. To, że w razie schwytania miało się zapewniony bilet do Berezy - dodawało sprawie pieprzyku emocji.

Tadek zbierał się do wyjścia.

- Teraz już wiesz wszystko. Przyjdź, przydasz się.

Michał podniósł się z trudem z fotela. Nad Tatrami zapadał mrok, przecinany czarnymi już szkieletami bezlistnych drzew.

- Dzięki, bracie. Może przyjdę. O ile nauczę się z powrotem chodzić.

Nie przyszedł. Turskiego-Łęczyckiego po kilku miesiącach odwołano z Zakopanego, na jego miejsce powołano zakopiańczyka, Władka Gromkowskiego, komunistę. Wojny bezpieki z “Ogniem” prawie nie zauważył - żył jak pustelnik, znajomi prawie go nie odwiedzali, on sam siedział w domu, wpatrywał się w Rembrandta i Moneta i myślał o wyjeździe. Przeczytał wszystko, co było w domu, co mieli sasiedzi i ci nieliczni koledzy, z utórymi otrzymywał kontakt. Nieraz, zwłaszcza pod gazem, sąsiad pracujący na kolei opowiadałl mu o kolejnych wyczynach watażki z Waksmunda, ciesząc się jak kibic piłkarski z każdej udanej dla partyzantów potyczki. Michał kręcił głową. Miał dość wojny i wierzył, że teraz strzelanie do swoich - jakie by nie były ich przekonania - jest niegodziwe. Wajchowy ze stacji tłumaczył, że ci swoi to jakby obcy, ale rozmowa się nie kleiła.

- Socjalista pan jesteś - przestrzegał go sąsiad - a i z Żydami się pan zadawałeś, to lepiej nie wychodź pan z domu. Ogień takich nie lubi...

Michał wzruszał ramionami.

- Niemców się nie bałem, to i jego się nie boję. A śmierci w oczy już nie raz patrzyłem...

Gdy w grudniu 1948 roku w auli Politechniki Warszawskiej partię Michała, PPS, wcielono do utworzonej na bazie PPR-u PZPR - natychmiast chciał się wypisać. Zresztą i tak jego związek z organizacją był prawie żaden. Ale przyszedł kolejny kryzys zdrowotny - tym razem osłabione płuca zaatakowała gruźlica. Wyciągnęli go z tego, ale wiedział, że ani praca fizyczna, ani nauczycielstwo - czego, wzorem matki, chciał się złapać po wojnie - już nie są dla niego. Wtedy przyszedł list od Heli.

Mój stary przyjacielu, czemu się nie odzywasz? Nie dostałeś moich poprzednich listów? Od innych znajomych z Zakopanego wiem, że przeżyłeś tę okropną wojnę, za co Bogu Najwyższemu niech będą dzięki. U nas, dzięki Bogu, też wszystko w porządku, mama trochę słabuje, ale ojciec i siostra zdrowi, ja też. Ameryka to piękny kraj, ale szalenie rozległy i wszystko zajmuje tu wiele czasu. Ojciec chciałby wrócić do Polski, o mnie i Marcie nawet nie mówię, ale mówią, że tam u was bardzo niepewnie i nie wiadomo co będzie, więc na razie się wstrzymujemy. Co z naszym domem? Wiemy, że stoi, ale jak z wnętrzem, co z ogrodem? Jak tylko Bóg da - wrócimy, więc może wszystko się ułoży. Ale nie wiadomo, kiedy to nastąpi. Zatem uczciwość nakazuje mi zwrócić ci dane mi kiedyś słowo - nie możesz czekać na mój powrót, nie układając sobie życia. Zatem, proszę, nie uważaj się już za związanego ze mną narzeczeństwem i jeśli chcesz - poszukaj sobie żony. Nie zmienia to naturalnie i nie zmieni mego do Ciebie stosunku i mej przyjaźni, która trwać dalej będzie - jeśli nie wzgardzisz biedną Żydówką. Hela.

W kopercie wciśnięta jakby sekretnie była jeszcze druga kartka. Michał bez wahania rozpoznał nerwowe pismo Marty.

Mój ukochany, wytęskniony i tysiąckroć opłakany! Gdyby łzy, jak mówią w bajkach, mogły zamieniać się w perły i drogie kamienie, byłabym najbogatszą kobietą świata. Ja z ciebie nigdy nie zrezygnuję i nie zwracam ci żadnej wolności (jak robi to ta bezkrwista ryba), ale też nigdy ci jej nie zabrałam, choć Bóg wie, jak tego chciałam. Jeśli byłeś u mnie i czytałeś, to wiesz. Choć codziennie tysiąc razy rumienię się na myśl o tym, że to czytałeś, ale - rumieniąc się po raz tysięczny i pierwszy - upewniam cię, że to ani setna część tego, co naprawdę do ciebie czuję, co o tobie myślę, i o czym marzę. Tak więc żyj, bądź zdrowy i jeśli tylko możesz - czekaj. Przylecę jak na skrzydłach, gdy tylko będę mogła - z nimi czy bez nich. Podobno Polacy znowu urządzają pogromy Żydów. Ale co tam, jaka tam ja Żydówka! Nadal jestem blondynką z niebieskimi oczami, a Tate się do mamy śmieje, że tam chyba musiał się wtrącić jakiś aryjski Polak albo i Niemiec. Przyjadę, zrobimy w naszym domu porządek, a potem wyjedziemy gdzieś, gdzie jest ciepło i nie trzeba nosić tych wszystkich konwencjonalnych ubrań, gdzie są słodkie owoce i gorące słońce i gdzie nareszcie będziemy mogli być razem. Wiesz kto, prawda?

No, pewnie że wiedział. O pogromie w Kielcach już prawie zapomniał, nie chciał pamiętać. Tu, w Zakopanem dalej było spokojnie, choć jego koledzy trzymali miasto żelazną ręką.

W połowie 1949 roku pozbierał się jakoś wreszcie ze zdrowiem i zaczął wychodzić z domu. Najpierw odwiedził na cmentarzu matkę, która zmarła cicho i bez chorób w czasie jednego z jego pobytów w sanatorium poza Zakopanem. Na urodziny dostał od dawnych towarzyszy wypraw tatrzańskich owczarka alzackiego, z którym teraz jak emeryt przechadzał się po Krupówkach. W sierpniu wziął psa na smycz i poszedł do domu Wassermanów.

W dawnej recepcji urządzono portiernię. Przy drzwiach siedział zwalisty, czarniawy chłop, nie znany Michałowi zupełnie. Wylegitymował go, spytał do kogo i zapisawszy starannie, choć nie bez trudu nazwisko w grubej księdze, zatelefonował do sekretariatu. Okazało się, że w gabinecie pierwszego sekretarza trwa narada, ale ma się niedługo skończyć i towarzysz Michał ma poczekać.

Okna korytarza wychodziły na podjazd od strony Grunwaldzkiej. Dawny ogród, pełen kolorowych kwiatów był bardzo zaniedbany, a po klombach i rabatkach zostały tylko zarysy kształtów. Jednak nie widać było, żeby ktoś czegoś tu szukał.

Pierwszy okazał się dość młodym człowiekiem z Warszawy, który na ofertę współpracy złożoną przez Michała odpowiedział szerokim uśmiechem i wyciągnięciem ręki. Michał, powołując się na swój fatalny stan zdrowia, prosił o pracę spokojną, siedzącą, najlepiej organizacyjną. Dostał posadę kierownika organizacyjnego Komitetu z zadaniem prowadzenia spraw gospodarczych oraz - w sferze ideologicznej - współpracę (czytaj: nadzór) nad środowiskiem przewodników i ratowników tatrzańskich oraz nad schroniskami. Miał zatem zajmować się turystyką.

Dostał klucze od “firmy” i mógł teraz legalnie bywać tu o każdej porze dnia i nocy. Naturalnie, w dzień w starej recepcji Wassermana czuwał portier, w nocy pilnował komitetu uzbrojony strażnik, a po ogrodzie biegały psy. W przybudówce obok garaży mieszkał na stałe dozorca i konserwator w jednej osobie, z czasem wraz z żoną i dziećmi. Ale strażnik, konserwator i portier byli znajomi, a psy też zdołał tak do siebie przywiązać, że tylko machały ogonami, kiedy się zbliżał.

Zarządził generalny remont budynku, połączony z przebudową wnętrza. Na sygnał z Komitetu, dyrektorzy wszystkich miejscowych i okolicznych zakładów pracy deklarowali pomoc, czy to w robociźnie, czy to w darach rzeczowych. Ludowi twórcy ochoczo przekazywali dla partii swoje wyroby, dostarczali dziesiątki obrazów na szkle, bogato rzeźbione ławy i stoły, wykonywali wygodne fotele. Michał dziękował, tam gdzie było to niezbędne - proponował wysokie zapłaty, każdemu ściskał rękę i był “ludzkie panisko”. Kładzenie boazerii dało okazję do opukania wszystkich ścian, w piwnicy na jego wniosek założono archiwum i kancelarię tajną. I tam dokładne badanie nie wykryło żadnych schowków. W krótkim czasie Komitet zyskał całkiem nowe wnętrze, a Michał pewność, że obrazy były jedynymi cennymi rzeczami w obrębie domu. Pozostał ogród, do którego można było się zabrać dopiero wiosną.

Na początku zimy 1950 roku Pierwszy niespodziewanie zajrzał do gabinetu Michała, gdy ten siedział zawalony stertą papierów, zaniedbanych w czasie jesiennych prac remontowych.

- Masz chwilkę?

Wzruszył ramionami.

- Nie mam, ale pewno dla przeszkadzania nie przychodzisz. Siadaj.

Sekretarz przycupnął na niezbyt wygodnym krzesełku i patrząc niewidzącym spojrzeniem przez okno, wyjął papierosa i zapalił. Na kaszlnięcie Michała spojrzał na niego, jakby nie wiedział kim jest, potem uśmiechnął się przepraszająco i zgasił niedopałek. Michał rozłożył bezradnie ręce.

- Przepraszam, ale moje płuca...

- Dobra, dobra, to ja przepraszam. Zapomniałem. - Milczał znów przez chwilę, wreszcie zebrał się w sobie i zaczął mówić - Wiesz z czym przychodzę? Wyjeżdżam. Już niedługo. Może na zawsze. W każdym razie znikam z Zakopanego.

- Coś się stało?

- Nie wiem. Odwołali mnie wczoraj - dostałem polecenie z województwa, żebym się tam stawił w wydziale organizacyjnym, a stanowisko i zaczęte sprawy powierzył komuś miejscowemu.

- Dlaczego?

- Też nie wiem. Mówią, że odwołują mnie dla “nowych, ważnych zadań”. No ale oni zawsze tak mówią.

- Czego się spodziewasz?

- Niczego dobrego. Ale równie dobrze może to być coś z turystyki, jak i ze wspinaczki.

- Czekaj, bo...

- Nie rozumiesz? No, albo wyjazd na białe niedźwiedzie, albo awans do województwa czy nawet centrali.

Teraz Michał zapatrzył się w okno. Co za pieprzony świat! Jakieś dupki sto czy czterysta kilometrów stąd decydują o całym życiu faceta, który był ich wiernym sługą i zbierał tu, w “głębokim terenie” wszystkie cięgi za nie swoje winy, tylko za ich politykę. A teraz nawet nie raczą mu powiedzieć, o co im chodzi i dlaczego rujnują mu życie. Michał wiedział, że Pierwszy wsiąkł głęboko w sprawy uzdrowiska, nawet, będąc kawalerem, miał tu kogoś stałego, chciał rządzić jak najlepiej, bo chciał tu zostać, więc niejako pracował dla siebie. Nie mogli choć powiedzieć?

Sekretarz jakby czytał w jego myślach.

- Może jeszcze sami nie wiedzą? A może boją się, że reakcja podsłuchuje i może pokrzyżować im plany?

- Reakcja? - Michał wzruszył ramionami - prędzej UB...

đ Odcinek 7