Paul Cezanne, Mont Sainte Victoire Maciej Pinkwart

 Dziewczyna z Ipanemy

 

đ Spis treści

đ Odcinek 7

 

Odcinek 8

29-04-2003

 

Po urlopie w 1957 roku, spędzonym tym razem w ośrodku dla działaczy w Warnie zastał na biurku mnóstwo zaległej korespondencji, a wśród niej - list od Stefana Cwangowskiego, prawnika z Łodzi, który przedstawiał się jako pełnomocnik Juliana Wassermana do spraw zakopiańskich. Prawnik proponował zawarcie umowy na dzierżawę posesji przy ulicy Grunwaldzkiej, która miała być użytkowana przez 30 lat przez Komitet Miejski PZPR. Warunki finansowe i organizacyjne - pisał pan mecenas - chciałbym omówić podczas osobistego spotkania, którego termin pan sekretarz zechce wyznaczyć we wrześniu. Cwangowski zapowiadał niezwłoczny przyjazd, być może z kimś z rodziny, który swoim podpisem zaświadczyłby o rzetelności intencji.

Do spotkania doszło pod koniec miesiąca. Marty nie poznał, choć to jej właśnie spodziewał się z mecenasem. Przefarbowana na rudo, w awangardowym kostiumie, z gołą głową, prowadziła za rękę może siedmioletnią dziewczynkę, o blond włosach i niebieskich oczach. Ona była bardziej podobna do dawnej Marty niż sama Marta.

Weszli go gabinetu wszyscy troje, wcześniej zaanonsowani przez sekretarkę Pierwszego - Michał własnej nie miał. Gruby, wręcz zwalisty mecenas w ciemnym garniturze przepuścił kobiety przed sobą i sam zatrzymał się przy drzwiach, rozglądając się po gabinecie. Marta puściła rękę córki i widząc Michała, który wyszedł na powitanie zza biurka, rzuciła się do niego z otwartymi ramionami.

- Jak się cieszę, że żyjesz, że dobrze wyglądasz, Boże, aleśmy się zestarzeli, popatrz, wszystko miało być inaczej...

Zorientowała się, że córka i mecenas patrzą na nią ze zdziwieniem, więc cofnęła się o krok, odruchowo poprawiła fryzurę i znów wzięła dziecko za rękę.

- Chodź, Magdusiu, przedstaw się, to jest wujek Michał. Wiesz, Magda ma już siedem lat, w tym roku poszła do szkoły, ale umie czytać i pisać już od dwóch lat, więc zrobiliśmy jej przerwę. Musi zobaczyć Zakopane, o którym tyle słyszała i wujka, o którym, jak się domyślasz, nic nie wie.

Uścisnął dłoń Magdy, która natychmiast wyrwała się i schowała za matką. Podszedł do mecenasa.

- Państwo są, jak się domyślam, razem?

Marta roześmiała się.

- Pan mecenas Cwangowski jest synem dawnego przyjaciela ojca i mieszka w Łodzi. Poznaliśmy się dopiero dzisiaj w Zakopanem. Ja się zupełnie nie znam na tych wszystkich sprawach, ale zgadzam się na wszystko pod jednym warunkiem - że zaprosisz mnie dziś po południu na kawę i spacer.

Usiedli i Cwangowski wyciągnął dwustronicową umowę. Oddawała ona w dzierżawę Komitetowi budynek Wassermana na okres 30 lat. Czynsz nie był wygórowany, choć nie była to też „symboliczna złotówka”. Wszystkie bieżące płatności brał na siebie Komitet.

Michał wezwał Andrzeja Stachonia, radcę prawnego prezydium MRN, by przeczytał projekt umowy. Zakopiański adwokat wprowadził tylko jedną poprawkę: wynajmującym miało być Prezydium MRN, a nie Komitet, bo ten nie posiadał osobowości prawnej.

- Niech pan się nie gniewa, towarzyszu sekretarzu - ale formalnie rzecz biorąc PZPR nie jest organizacją zarejestrowaną, w żadnym sądzie nie złożono jej statutu i nikt nie wyrażał zgody na wpisanie jej do rejestru stowarzyszeń. A zatem nie może stanowić strony w umowach cywilno-prawnych.

Michał odłożył trzymane w ręku pióro.

- Chce pan powiedzieć, że z formalnego punktu widzenia PZPR nie istnieje?

- To nie tak. Z prawnego punktu widzenia jest, jakby, formacją pozalegalną.

Michał roześmiał się pierwszy.

- No, patrzcie. Znów w konspiracji! Ale - spoważniał - dobrze, że mamy już inne czasy, bo jeszcze parę lat temu takie słowa albo by mecenasowi nie przeszły przez usta, albo by się pan je wygłaszał do białych niedźwiedzi. No, to podpisujemy.

W czasie, gdy sekretarka przepisywała umowę na czysto, Marta i Michał objaśniali Magdzie na balkonie panoramę gór, a prawnicy spierali się na temat szans Zakopanego na organizację jakiejś wielkiej imprezy sportowej. Po chwili tekst był gotowy. Michał podpisał z upoważnienia przewodniczącego prezydium MRN, Cwangowski - z upoważnienia właściciela, Marta i Stachoń jako świadkowie.

Odkładając pióro, Cwangowski powiedział:

- Macie państwo świadomość, że w tym momencie panowie potwierdzili prawo własności mojego klienta do wynajmowanego budynku. Nie będzie można mu tej własności odebrać, bo ja wiem, pod pretekstem nie płacenia podatków czy innych świadczeń, bądź nie sprzątania chodnika.

- A były takie obawy? - spytał Michał.

- Pan sekretarz o takich przypadkach nie słyszał? W samym Zakopanem kilkadziesiąt pięknych pensjonatów w ten sposób stało się własnością Państwa i zarządza nimi FWP.

- Przynajmniej ludzie mają gdzie przyjeżdżać - skwitował Michał i pożegnał gości, umawiając się z Martą na piątą w „Europejskiej”.

Przyszła sama, wyprawiwszy dziecko na lody z mecenasem. Michał męczył się, ale próbował nie zadawać żadnych kłopotliwych pytań. Marta zachowała jednak dawną spontaniczność i sama opowiedziała mu, że pokłóciwszy się ostatecznie z Helą któregoś dnia spakowała manatki i wsiadła na statek do Europy, biorąc w garść tylko kilka adresów znajomych ojca we Francji i Szwajcarii. W Paryżu podjęła pracę w firmie przewozowej jako sekretarka. Jej znajomość języka polskiego okazała się przydatna - już po kilku miesiącach nawiązano kontakt z jedną z polskich central handlu zagranicznego, a po pół roku - poznała kierownika zaopatrzenia firmy, która eksportowała do Francji jedwab. Kilka miesięcy później wróciła z nim do Polski, wyszła za mąż i urodziła Magdę.

- A teraz? - zdobył się na pytanie.

Roześmiała się.

- Teraz jestem sama. Pan mąż uznał za stosowne wyprowadzić się do Szczecina, gdzie założył nową rodzinę. Mała go prawie w ogóle nie pamięta. Ja zaczepiłam się w Warszawskiej Wytwórni Filmowej. Ale nie jako gwiazda, tylko księgowa. Osiem godzin pracy, w soboty sześć, córka idzie do szkoły, mieszkanie kwaterunkowe, dwa pokoje - i tak dobrze, bo inni mają gorzej. Z pieniędzmi krucho, ale się żyje.

- Dostałaś coś z tych obrazów?

Wzruszyła ramionami.

- Wiem, że je znalazłeś, bo mecenas mi powiedział. Zadzwoniłam do ojca, ale telefon odebrała Hela. Powiedziała, że mi się nie należy, bo zdradziłam rodzinę. Ojciec chce mi dać połowę, ale pod warunkiem, że przyjadę. Może pojadę, ale nie teraz - niech dziecko spokojnie się uczy.

- Chcesz tu zostać? Po co?

- Nie wiem. Dużo pamiętam i nie chcę zapomnieć.

Michał sięgnął do kieszeni i wyciągnął opakowany w gazetę zeszyt.

- Znalazłem. Czytałem.

Wzięła, rozpakowała, popatrzyła na niego spod oka.

- I co?

- Nic. Zarumieniłem się.

Milczeli chwilę. Kelnerka, nie proszona, przyniosła rachunek i wymownie spojrzała na zegarek. „Zmiana kasy” - wyjaśniła. Michał zapłacił, nie mieli już po co siedzieć.

- Musisz tu być? - spytała, nie patrząc na niego. - Masz kogoś?

- Nie muszę. Nie mam. Ale zostanę, bo nie mam też gdzie się podziać.

- Masz mnie.

- Nie mam. Ale żałuję, że się tak ułożyło.

Wzięła go za rękę. Odruchowo obejrzał się, czy nikt go nie widzi. Na Krupówkach był tłum, ale nikogo znajomego. Zauważyła to, puściła jego rękę i roześmiała się.

- Ech, te konwenanse prowincji! Kompromituję cię, co? Taki ważny pan, a tu nagle obca kobieta bierze go za rękę. Ale - spoważniała - przecież nie jest za późno, i ty i ja jesteśmy wolni, może warto spróbować.

Sam wziął ją za rękę, potrzymał chwilę w swojej dłoni, potem pocałował i powiedział:

- Jest za późno. Nie pozbieralibyśmy się, gdyby okazało się, że nam się nie udało. Ja to nic, ale ty masz córkę. I jej życia nie możemy post factum urządzać.

Wyjechała jeszcze tego samego dnia wieczorem. Pożegnał ją przed hotelem, nie biorąc adresu.

Michał dotrwał do końca kadencji i w rozmowie z sekretarzami Komitetu Wojewódzkiego oznajmił, że odchodzi, chcąc zająć się pracą w turystyce. Początkowo się zgodzili, ale po kilku tygodniach, niemal tuż przed konferencją po całym Zakopanem gruchnęła wiadomość, że władze FIS-u przyjęły wniosek Polski i w 1962 roku właśnie w Tatrach rozgrywane będą Narciarskie Mistrzostwa Świata.

Pamiętał FIS z 1939 roku i szaleństwo, jakie przed mistrzostwami ogarnęło całe Zakopane. Centralne władze sypnęły wtedy sporo grosza i miasto rozwinęło się niebywale. Wojna, co prawda, zniweczyła niemal całkowicie ówczesny impet, ale Michał natychmiast zrozumiał, że może i teraz uda się przeforsować kilka niezbędnych inwestycji. Zgodził się zostać pod warunkiem, że powierzą mu koordynację prac przygotowawczych do Mistrzostw. Województwo się zgodziło, a zaraz potem odbyła się konferencja miejska, gdzie sprawa FIS-u przytłumiła całkowicie przymusowe referaty ideologiczne, z których wynikało niezbicie, że idee października odeszły już niemal całkiem do lamusa. Teraz liczono pieniądze, kubatury, liczbę potencjalnych gości. Michał został ponownie sekretarzem organizacyjnym, z zadaniem koordynowania przygotowań do FIS-u. Kilka tygodni później na jego biurku zadzwonił telefon. Organizacyjny sekretarz z województwa zawiadamiał go, że chce się z nim spotkać sam premier Józef Cyrankiewicz. Naturalnie, w sprawie FIS-u.

- Kiedy, gdzie! - Michał nie lubił spotkań „na szczeblu” - Nie jestem przygotowany, nie mam żadnych materiałów, nie mam czasu nigdzie jechać!

- Spokojnie, towarzyszu sekretarzu. Materiały macie w głowie, bo przecież chyba jakąś wizję macie? A jechać nigdzie nie trzeba, bo właśnie jedzie do was kierowca z URM-u, który was zawiezie do premiera. On jest w Zakopanem.

- Szkoda, że władza miejska dowiaduje się o tym z województwa.

Czarna wołga podjechała po kilku minutach. Łysy, gruby prezes Rady Ministrów, słynący z poczucia humoru i sympatii do Zakopanego, rezydował w willi Urzędu Rady Ministrów na Kozińcu. Ochroniarze sprawnie zrewidowali Michała, po czym wpuścili go do salonu. Premier przyszedł po kilku minutach, odprężony, w swetrze, opalony.

- Mówcie, co chcecie tu mieć przed mistrzostwami. Obiekty sportowe, to wiadomo, ale przecież jeszcze trzeba poprawić ulice, hotele, wszystko co potrzeba, żeby dobrze wypaść. Impreza tej rangi w kraju socjalistycznym musi być co najmniej taka dobra, jak na Zachodzie. Wiecie, że my mamy tylko połowę mistrzostw? Konkurencje alpejskie odbędą się w Chamonix.

- Chwała Bogu - westchnął Michał i od razu ugryzł się w język. Premier uśmiechnął się nieznacznie. - Bo przecież nie dało by się porządnych tras wytyczyć w naszych Tatrach.

Premier machnął ręką.

- Wszystko jedno. Konkurs skoków jest najważniejszy, będą go transmitować na cały świat. Musimy to jak najlepiej pokazać i wszystko zabezpieczyć.

Kelnerka podała kawę, Michał wyciągnął notes, zaczęli uzgadniać. Lista życzeń była długa, wreszcie ustalono, że rząd da pieniądze na budowę nowej skoczni, urzędu telekomunikacyjnego, przejścia granicznego, dworca autobusowego. Na potrzeby zawodników, działaczy i dziennikarzy powstanie kilka hoteli, które potem zostaną jako ośrodki wypoczynkowe.

- A droga? Szosa z Krakowa do Zakopanego? Tu przecież nie da się porządnie dojechać!

Premier rozłożył ręce.

- Za późno. Na to trzeba dziesięcioleci. Przy naszym tempie, to może za piętnaście lat wszystko by się udało zrobić, ale i to niepewne. Postaramy się drogę chociaż trochę poprawić, chcemy uruchomić lotnisko w Nowym Targu. - uśmiechnął się - Może następnym razem, jak zrobicie tu kiedyś Olimpiadę?

Z wielkich planów udało się zrealizować nadspodziewanie dużo. Tylko droga z Krakowa pozostała nadal trudna, choć na całej długości położono nową nawierzchnię, a odcinek podkrakowski znacznie poszerzono. Zupełnym fiaskiem zakończyły się próby wykorzystania do lotów pasażerskich lotniska w Nowym Targu - taksówki powietrzne Li-2, latające z Krakowa, z zaplanowanych 44 wykonały zaledwie 10 lotów - pozostałe uniemożliwiła pogoda, przede wszystkim mgła i oblodzenie. No i nie udało się jeszcze jedno: odniesienie sukcesu sportowego. W całych mistrzostwach Polska zdobyła tylko jeden medal: srebrny, w czasie konkursu skoków na nowo zbudowanej Średniej Krokwi. Niestety, i ten medal nie przypadł zakopiańczykowi, tylko bielszczaninowi Antoniemu Łaciakowi.

Od 18 do 25 lutego była wspaniała pogoda, mnóstwo śniegu, a okolica i góralska oprawa zawodów, którą osobiście zorganizował Michał, ogromnie podobała się akredytowanym przy Mistrzostwach dziennikarzom. Przyjechało ich przeszło 400 z całego świata, więcej niż zawodników... Skoki transmitowało 10 stacji radiowych i 15 telewizyjnych. Zakopane pękało w szwach - pod Krokiew w dniu otwartego konkursu przyszło sto tysięcy osób. Górale wzdychali, żeby takie zawody odbywały się co roku.

W kwietniu 1962 r. na akademii w Warszawie Michał odebrał złoty krzyż zasługi za organizację Mistrzostw. Telewizja transmitowała spotkanie w Urzędzie Rady Ministrów, Michał udzielał nawet wywiadu do Dziennika, a wieczorem w hotelu „Domu Chłopa” zadzwoniła do niego Marta.

Mieszkała skromnie w „fińskich domkach” na Mokotowie, łazienka i ubikacja wspólne dla trzech rodzin, ale okolica ładna, zielona, w bok od głównej ulicy. Zjadł kolację, patrzył, jak dziecko odrabia lekcje i z przyjemnością stwierdził, że Magda rośnie na dziewczynę jeszcze ładniejszą od matki. Marta odprowadziła go do autobusu, gdy musiał już jechać na dworzec - wracał do Zakopanego nocnym pociągiem, rano rozpoczynało się posiedzenie Komitetu Miejskiego.

- Nie zostaniesz? - bardziej stwierdziła, niż spytała, gdy doszli do przystanku. Autobus, według rozkładu, powinien przyjechać za dziesięć minut,

- Mam przeszło 40 lat. Za późno na zaczynanie życia od początku. Poza tym jak się już jest w tych trybach, nawet na miejskim szczeblu, to już nie bardzo jest jak z tego wyskoczyć. Słyszałaś o karuzeli dyrektorów? Jeśli zajmiesz wysokie stanowisko, to potem, choćbyś się nawet nie sprawdził, dalej będziesz zajmować wysokie stanowisko, tylko w innej branży. Nie dlatego, że tak bardzo cię cenią i bronią, tylko że póki jesteś w karuzeli, póty jesteś pod kontrolą. Każde stanowisko kierownicze musi być opiniowane przez partię i zajmujesz je dotąd, dopóki partia chce. Partia, czyli towarzysze z egzekutywy.

- Czyli musisz tam być dożywotnio?

- Dożywotnio nie. Ale wyjechać się nie da. A przede wszystkim - jak bym tu miał funkcjonować? Jako kto? Przyjaciel rodziny?

- No, właśnie! - roześmiała się i podała mu rękę. - Jedzie twój autobus. Żegnaj, przekonałeś mnie. Już cię nie będę namawiać, już cię nie będę szukać.

Zanim autobus zatrzymał się na przystanku, odwróciła się i znikła w swojej alejce. Michał wsiadł i z poczuciem, że właśnie ostatecznie stracił coś ważnego, usiadł na tylnim siedzeniu. Za pół godziny miał pociąg do Zakopanego.

Z pracy w Komitecie zrezygnował w kwietniu 1968 roku. Dokładniej - poproszono go o rezygnację. Pierwszy, z którym dobrze mu się współpracowało od 1957 roku, poprosił go do siebie pod koniec marca.

- Słuchaj, wiesz co się teraz dzieje. Syjoniści i tak dalej. Co o tym sądzisz, czy u nas też mogą podnieść głowę?

- Chyba stary Rozenzweig, z budki „Ruchu” koło dworca. Może sprowadzać „Kurier i Nowiny” z Tel Avivu. A w ogóle to ostatnio jakoś nie słyszałem, żeby ktoś w Zakopanem porywał chrześcijańskie dzieci na macę.

- Nie, no oczywiście, towarzysz Michał jak zawsze dowcipny. Ale to jest bardzo poważna sprawa, my tu musimy uprzedzić atak. My wiemy, naturalnie, o twoich jeszcze przedwojennych kontaktach i sympatiach, my wszystko rozumiemy, młodość musi się wyszumieć, a poza tym Żydówki są podobno bardzo temperamentne, he, he! Ale do ciebie i ostatnio przyjeżdżała jakaś syjonistka. I to z Ameryki. Więc rozumiesz, trzeba to jakoś będzie wyjaśnić, najlepiej na jakiś czas zejść z oczu...

- Dobrze, rozumiem. Chcę tylko zapytać, czy w związku z tym zamierzacie przenieść Komitet w inne miejsce?

- Nie rozumiem? - Nowak potrząsnął głową - czy to jakiś twój nowy dowcip?

- No, przecież pracujemy tu w starym żydowskim domu, na dobitkę jeszcze sami potwierdziliśmy status własności Wassermana, podpisując z nim umowę. Więc albo - albo.

- A, to ciekawa sprawa. Zdaje się, że to ty podpisywałeś tę umowę? Więc najlepiej siedzieć cicho i nie wywoływać wilka z lasu...

Na najbliższym plenum ustąpił z funkcji ze względu na zły stan zdrowia i poprosił o przeniesienie do pracy w turystyce. Dostał skierowanie na wakujące stanowisko kierownika schroniska w Dolinie Chochołowskiej.

Pierwszą noc przespał spokojnie. Zmęczony pakowaniem, transportem i pośpiesznym urządzaniem się nie pamiętał momentu, w którym głowa dotknęła poduszki. Nic mu się nie śniło, mimo, że sen w pierwszą noc na nowym mieszkaniu ma wartość proroctwa. Następnego dnia było ciężko, duszno, krokusy mimo niezwykłego jak na początek maja upału nie rozwinęły główek. Pies, któremu wraz z pracownikami schroniska jeszcze poprzedniego dnia sklecił na zapleczu wygodną budę, nie chciał iść na spacer, wreszcie niemal siłą wyciągnięty pobiegał trochę wokół budynku, napił się wody z basenu przeciwpożarowego i zaraz wrócił pod dach, najwyraźniej odmawiając pójścia na spacer. „Widać trudniej niż ja znosi zmianę mieszkania” - pomyślał Michał. Burek do lasu wejść nie chciał, jakby bał się nieznanego. A przecież wielokrotnie spacerowali tu razem, w dodatku w okolicy Chochołowskiej wilczur pobierał nauki, gdy zostawał „lawinowcem”.

Po południu nad górami pojawił się brudnożółty, ciężki wał chmur, a Michała rozbolała głowa. Szykował się halny. „Idzie wiosna...” - pomyślał, biorąc dwa proszki z krzyżykiem. Przyszykował sobie książkę, na wypadek gdyby halny nie dawał zasnąć, a potem świecę i latarkę. Co prawda, schronisko korzystało z własnej rezerwowej elektrowni wodnej, ale stan wody na razie był niewielki i jej wydajność także.

Wiatr uderzył koło siódmej wieczór, ostro, bez uprzedzających słabszych podmuchów, od razu z siłą huraganu. Ze źle zamkniętego okna któregoś z pokoi posypały się odłamki szkła. Pracownicy rozbiegli się sprawdzić pozostałe, Michał wpuścił do środka wyjącego Burka w obawie, by nie uderzyło go przewracające się drzewo. W środku pies się uspokoił, ale strzygł uszami i jeżył sierść przy każdym mocniejszym porywie wiatru. Światło zgasło po godzinie, telefon nie działał, kilkoro turystów, mieszkających w schronisku zeszło, podobnie jak cały personel do holu koło recepcji, skąd dobrze widać było niemal kładące się poziomo smreki na stoku Ropy. Zaczęło się błyskać, a siła wiatru stale rosła. Przy świetle błyskawic zobaczyli, jak grube pnie łamią się jak zapałki, a korony drzew lecą w powietrzu jak wiechcie siana.

Nie spali całą noc. Wiatr ucichł dopiero przed południem 9 maja, zaczął padać deszcz, potem śnieg. W porze obiadowej przyszli z Zakopanego koledzy z GOPR-u i pracownicy TPN-u ocenić straty. Znikł cały las na stokach Ropy, częściowo także na Trzydniowiańskim i w środkowych partiach Kominiarskiego. Ocalały szałasy na polanie, kilka tylko potraciło gonty z dachów, w bacówce wyrwało drzwi i przerzuciło na sam skraj łąki. Niesiony z wiatrem pień drzewa uszkodził dach kapliczki, którą kilka lat wcześniej wybudowano jako dekorację do filmu Janosik, i tak została, czczona przez turystów i mniej uświadomionych miejscowych jako „zabytkowy kościółek pasterski”.

W innych częściach Tatr spustoszenie było o wiele większe. Zniknął las na Kalatówkach, Wierch Poroniec zamienił się w gołoborze, w Dolinie Białki zwalone pnie zatarasowały drogę. Na przeszło 300 hektarach ocalały tylko kikuty drzew, gdzieniegdzie powyrywanych z korzeniami. Szybkość wiatru przekraczała 280 kilometrów na godzinę.

- Jeszcze żaden kierownik schroniska nie miał tak efektownego wejścia na scenę - skomentował zaprzyjaźniony polonista z Liceum Plastycznego, z którym zaprzyjaźnił się w GOPR-ze.

Powoli przypominał sobie swoją turystyczną przeszłość. Okolice Polany Chochołowskiej, szczyty otaczające ją, nieco dalsze wypady - wszystkiego tego uczył się od nowa. Chodził najczęściej sam lub w towarzystwie Burka. Lato zrobiło się upalne, turystów było sporo, tak że czasu specjalnie dużo nie miał, ale starał się przynajmniej dwa razy w tygodniu wyjść choćby na Grzesia czy Trzydniowiański. Pod koniec sierpnia ruch w schronisku nieco zelżał, jak to zwykle przed końcem wakacji - młodzież szkolna z rodzicami wyjechała, studenci jeszcze nie przyjechali. 20 sierpnia postanowił wybrać się na dwudniową włóczęgę granią. Popołudniu zamknął księgowość schroniska, sprawy bieżące zostawił na głowie młodej recepcjonistki, wziął Burka i namiot i wyruszył na „obchód” - jak nazywał graniową trasę z Grzesia szczytami wokół Chochołowskiej. Biwakować chciał w połowie drogi, pod gwiazdami.

đ Odcinek 9