Wszystkie zawarte tu teksty mogą być wykorzystywane jedynie za zgodą właściciela strony!

© Copyright by Maciej Pinkwart

 

 

Nowinki 

 

3 grudnia 2015

Nudny tydzień w domu wariatów

 

 

Po prostu nudno. Nie było spotkań z Wariatem z Krupówek, nigdzie dalej niż 100 km nie wyjeżdżałem, trzęsienia ziemi ani huraganu nie było, choć wiał halny, zdmuchnął śnieg i przywiał ocieplenie - z deszczem przeważnie, niestety. Naturalnie, gdzieś tam są wciąż awantury, po cyrku biegają oszalałe małpy z brzytwami, ale tu dość spokojnie. Wiem, że w normalnych czasach normalni ludzie nie interesują się polityką, ale w nienormalnych czasach polityka może się nimi zainteresować. Na przykład przychodząc o 6 rano, zabierając na komisariat i zatrzymując na 48 godzin, żeby zapytać kogo miałem na myśli, pisząc na FB: Najkrótsza recenzja: bezczelność, chamstwo, buta, arogancja, niekompetencja... I poczucie absolutnej bezkarności.

Wspaniałą sprawą jest w takich czasach internet, bo można tam znaleźć - poza całym tsunami hejtu - solidarność ludzi obdarzonych poczuciem humoru, co zdaje mi się najlepszym sposobem na potraktowanie tego cyrku w budowie. Dla mnie jest to także cały ocean stacji radiowych, w których nie ma ekscytacji tym, kto komu i jak przyłożył, zabił, skrzywdził, czy opluł z trybuny sejmowej. Włączam Jazz Radio, czy Radio Swiss Jazz i odpływam w spokojną przestrzeń muzyki. W telewizji - też przez internet - oglądam CNN albo Euronews i zyskuję właściwą proporcję oceny wydarzeń. Patrzcie, o ile gorzej było podczas stanu wojennego, kiedy nie było internetu!

Powiecie, że to oburzające, dokonywać porównania obecnej sytuacji z zamachem stanu pana Generała, kiedy obecna zmiana, pardon - Wielka Zmiana - dokonała się całkowicie legalnie, zgodnie z obowiązującym (do niedawna) prawem i demokratycznie. No, z pewnością. Aliści pan Generał 13 grudnia 1981 także postąpił podobno zgodnie z obowiązującym wówczas prawem. A w wyniku jak najbardziej demokratycznych wyborów do władzy w sąsiednim państwie w 1933 r. doszedł pewien prowincjonalny artysta niskiego wzrostu... Tak, że postępowanie zgodne z prawem nie zawsze gwarantuje przyszłą nieobecność bezprawia i niesprawiedliwości.

A z tą sprawiedliwością to też sprawa dwuznaczna: ilu przestępstw dokonywano w poprzednim (jeszcze poprzednim?) systemie, posługując się określeniem sprawiedliwość dziejowa lub historyczna i sprawiedliwość ludowa?

*

1 grudnia parę godzin w Krakowie. Trochę deszczowo, pochmurno, ciepło. Nastrój już zupełnie przedświąteczny, choinka (piękna) przed Galerią Krakowską, tamże targi świąteczne, choć po prawdzie wyglądające trochę jak jarmark podhalański. Na Rynku Głównym choinka w kształcie czapki lajkonika i też kiermasz świąteczny. Idziemy z Renatą na kawę do Noworolskiego i wchodzimy w inny świat: miło, sympatycznie, kulturalnie, bezpiecznie. Siadamy w miejscu, gdzie przed laty (Boże, ze trzydzieści lat minęło...) spotykałem się z moim ukochanym wujkiem Otkiem Doleżalem, mężem ciotki Ludmiły, siostry mojej mamy. Czech z pochodzenia, tzw. złota rączka, potrafił naprawić wszystko i z tego żył. Pamiętam, jak mama zostawiała mnie u rodziny na wycugu i bawiliśmy się obaj właśnie naprawioną kolejką, rozłożoną w dwóch pomieszczeniach ich wielkiego i ciemnego mieszkania w oficynie przy ul. Paulińskiej. Lokomotywa miała przeszło 30 cm długości, miała prawdziwy kocioł na wodę i paliło się w niej węglem drzewnym... Ciotka była przerażona, że spalimy dom i zawsze krzyczała, żeby zabrał te szpeje i wynosił się na pole.

Dostała potem dość powoli rozwijającego się Alzheimera i żyła z tym z dziesięć lat, obsługiwana przez Ocia, który wyglądał całe życie jak Piotrowin po głodomorni, choć gotował jak anioł i odżywiał się zdrowo. Pewno dlatego, że przeżył Oświęcim, przed końcową wywózką uratował się ukrywając się ze współwięźniem na jakimś strychu nie jedząc i nie pijąc przez kilka dni i gdy go wyzwolili Rosjanie, nie rzucił się jak jego kumpel na tuszonkę i spirytus. Kumpel przeżył obóz, nie przeżył wyzwolenia i zmarł w cierpieniach na skręt kiszek.

Otek po obozie doszedł do siebie, ale wpadł w alkoholizm, biedna ciotka co jakiś czas jeżdżąc dorożką nocami szukała go po wszystkich knajpach Krakowa, aż się ustatkował. I chodził już tylko do "Feniksa". A potem i to mu przeszło, tak że ograniczał się tylko do kilku mocnych kaw u Noworola. Tam się spotykaliśmy. Zawsze elegancki - chyba nigdy nie widziałem go w tamtych czasach bez krawata, w modnym płaszczu, który potrafił sam sobie uszyć... I rozmawialiśmy o... komputerach, nagraniach hi-fi, wiecznie żywych Beatlesach, Grzegorzu Ciechowskim,  Perfekcie, Kai Danczowskiej i Placido Domingo - bo już będąc dobrze po siedemdziesiątce interesował się sprawami nowoczesnej techniki, miał w domu niemal studio odtwarzania muzyki i z tą dziedziną był zawsze na bieżąco. Nie wiem, czy we współczesnej muzyce nie orientował się lepiej ode mnie.

W kawiarni, gdzie się spotykaliśmy, bywali koło południa nieliczni już kumple obozowi Otka. Niechętnie rozmawiali o dawnych czasach, raczej tradycyjnie narzekali na nowe. Był czas jaruzelskiej smuty, więc było na co narzekać. Popijali mocne kawy, czasem kieliszek likieru, albo cienką herbatkę, wypytywali mnie o moją pracę w muzeum. Po śmierci ciotki wujek fizycznie trochę stetryczał, choć psychicznie odżył. Zmarł 20 lat temu, 27 grudnia 1995.

Teraz u Noworolskiego dominują starsi wiekiem turyści angielscy. Siedzimy w salce z fortepianem, na którym najpierw pani, potem pan - młody chłopak o świetnej technice - grają trochę bluesa, trochę standardów jazzowych w lekkich, kawiarnianych opracowaniach. Sympatycznie. Żadnego folku z głośników, krakowska secesja pewno nie zniosłaby lokalnej odmiany disco-krako-polo, o ile takowa by istniała. Kiedyś taką atmosferę w Zakopanem, w Kawiarni "Orbis" zapewniał doskonały pianista i kompozytor, Jan Pasierb-Orland. Nie ma już profesora Orlanda, a w kawiarni "Orbis" jest sieciowy sklep z ubraniami...

A w przyszłym tygodniu znowu szaleństwo spotkań i wyjazdów.

 

Poprzedni felieton

Powrót do strony głównej