Maciej Pinkwart

Kumulacja

 

 

W

ychodząc z zakrętu chwycił prawymi kołami trochę pobocza, ale śnieg był równo nawiany na całej drodze, tak że tylko nieco go zakolebało, bez większych problemów wyrównał poślizg i dalej nie przekraczając sześćdziesiątki starał się jechać prosto przez języki śniegu, nawiewane przez wiatr. Mimo wczesnego popołudnia na szosie było pusto, widoczność miejscami spadała do kilkunastu metrów, ale w sumie nie można było narzekać. Pod Suwałkami zasypało wszystkie drogi na pół metra i pługi musiały odkopywać setki tirów, które bez łańcuchów usiłowały pokonywać płaskie wydawałoby się drogi z Litwy i Kaliningradu. Tu, w środkowej Polsce było jeszcze zupełnie dobrze.

Spojrzał na zegarek – minęła trzecia, do zmroku miał jeszcze niecałą godzinę, powinien za widna dotrzeć do domu. Wrócił wzrokiem na drogę i nagle zobaczył, że drogi nie ma. Zadymka wyrównała szosę z okolicznymi polami i nie wiedział, gdzie jest pobocze, gdzie rów, a gdzie asfalt. Bezradny zatrzymał auto, odruchowo włączył awaryjne i wysiadł, owijając szyję długim szalikiem. Wiatr wciskał się pod poły rozpiętej kurtki i dopiero teraz poczuł zimę, którą w ciepłym samochodzie oglądał tylko przez szybę, jak w telewizorze.

Śnieżyca, jak nagle przyszła, tak nagle ustała. Wiatr zwiewał teraz z szosy białą kołdrę, pokazały się szare płaty asfaltu, gdzieniegdzie widoczna była nawet środkowa biała linia. I właśnie na tej linii go zobaczył, bo tak idiotycznie kontrastował z otoczeniem, że nie sposób było go nie zauważyć.

W pierwszej chwili pomyślał, że na drodze leży wielka, pomarańczowa marchew. Jakoś skojarzył to z zabawkami, których pełno było w sklepach przed Mikołajem. Wyglądało to tak, jakby to coś wypadło z ciężarówki, wiozącej towary do marketu, do mikołajkowych stoisk, przed którymi tłoczyły się spocone dzieciaki i nieszczęśliwe matki. Ale to nie była zabawkowa marchewka. Podszedł bliżej i przetarł oczy.

Na środkowej, białej linii niemal zasypanej przez śnieg, po oblodzonej jezdni grajdał się bocian. Czerwone patykowate nogi rozjeżdżały mu się po zaspie, wstając podpierał się skrzydłami, których czarne zwykle pióra były jakby posiwiałe od szronu, a pomarańczowy dziób kierował w stronę intruza usiłując klekotać, co mu w tym mrozie zupełnie nie wychodziło, więc tylko wściekłym wzrokiem próbował odpędzić Tomka, który w pierwszym odruchu cofnął się do samochodu, w drugim – obejrzał, czy nic nie jedzie.

Szosa dalej była pusta. Pomyślał, że musi jakoś bociana zapakować do samochodu, bo najwyraźniej jest chory czy kaleki, nie odleciał z kumplami i rodziną do ciepłych krajów i jakoś przetrwał do tej pory, bo jesień była wyjątkowo łagodna. Ale przyszedł wreszcie mróz, od paru dni padał śnieg i bociek bez ludzkiej pomocy nie miał szans. Zdjął kurtkę i zbliżył się do ptaka, zastanawiając się, jak go złapać, żeby nie dać się podziobać i ptakowi nie zrobić krzywdy. Bocian stanął na nogi i podniósł wojowniczo dziób. Tomek kątem oka dostrzegł ruch na poboczu.

Po prawej ze śniegu wydobywały się setki pomarańczowych marchewek. Setki bocianów wykluwało się z zasp, stawało niepewnie na nogi, podpierało się skrzydłami, stawiało pierwsze kroki, co odważniejsze próbowały unieść się w powietrze.

Włożył kurtkę i wolno wrócił do samochodu. Otworzył drzwi i kontrolnie spojrzał, czy nikt go nie omija. Po lewej stronie na polu szykowało się do lotu następne, nieprzeliczone stado ptaków.

- Po prostu zwariowałem – pomyślał – Halucynuję od tego śniegu. Bociany o tej porze roku są w Egipcie albo gdzieś tam.

Czerwony peugeot doskonale pasował do klekoczących w najlepsze bocianów. Podjechał cichutko i teraz stał prawie naprzeciwko jego skody, silnik pracował na wolnych obrotach, nikt nie wysiadał. Tomek podszedł i zobaczył, że kierująca nim kobieta przez otwarte okno ze środka obserwuje pole bocianów.

- Czy pani też je widzi? – zapytał – czy to tylko mnie się coś zrobiło w głowie?

Wysiadła i nawet na niego nie spojrzała. Kilkakrotnie trzasnęła migawka aparatu fotograficznego. Jakby spłoszone tym dźwiękiem bociany po obu stronach drogi zaczęły biec, niezgrabnie przebierając nogami, było im ciasno, skrzydła uderzały o skrzydła, niektóre ptaki się przewracały, ale nie zważając na depczących po nich sąsiadów wstawały i biegły znowu, czasami lekko kulejąc, wreszcie wszystkie poderwały się do lotu. Hałas klekotu i szum skrzydeł trwały jeszcze jakiś czas, bociany przelatywały nad nimi kilka minut, wreszcie znikły za drzewami i zrobiło się cicho. Śnieg znów zaczął padać, wiatr wciskał się pod kurtkę. Kobieta spojrzała na niego.

- Efekt ocieplenia klimatu? Pomyślały, że już wiosna?

- Tak, na pewno. Jest minus 15 stopni i za dwa dni mikołajki. Wiosna jak nie wiem. Niech pani mnie uszczypnie, żebym uwierzył, że to nie przywidzenie.

- No, ale te bociany to skądś i dla czegoś przyleciały. Może będzie wcześniejsza wiosna? Przyślę panu zdjęcia. Niech mi pan da wizytówkę, to wyślę na maila, jak wrócę do redakcji.

Rozłożył ręce.

- Nie mam. Nie potrzebowałem nigdy wizytówki. Ale maila mam, niech pani zapisze...

Machnęła ręką i sięgnęła do torebki. Wizytówka miała jasnozielony kolor. Tomek zobaczył, że przez cały czas nie zdjęła czerwonych rękawiczek.

- To niech pan mi coś napisze, ja wyślę zwrotkę. I uciekajmy już, bo zamarzniemy i coś nas rozjedzie...

Trzasnęły drzwiczki, peugeot ruszył delikatnie po śniegu, po chwili śnieg zasypał ślady opon. Włożył ostrożnie jedynkę i próbował sobie przypomnieć, jak kobieta wyglądała. Nijak. Nie zapamiętał niczego, poza czerwonymi rękawiczkami. Zmierzchało. Do domu miał jeszcze pół godziny drogi, jeśli śnieżyca nie powróci.

Na zewnętrznym termometrze miał minus 18. Przy takiej temperaturze nie miało prawa padać. Wyobraził sobie hekatombę zamarzających bocianów.

- Wczesna wiosna, no, pewno...

  

K

lucz zgrzytnął w zamku, a drzwi, otwierając się, zaskrzypiały, alarmując pewno całą klatkę schodową. Od tygodnia tak się działo i ciągle zapominał je nasmarować. W korytarzu było ciemno, z kuchni dobiegały odgłosy obijanych o siebie garnków i dźwięki gadającego telewizora. Znów pomyślał, że chciałby mieć psa: w dawnych, dziecięcych latach w domu był pies i nigdy się nie zdarzyło, żeby nie wybiegł do korytarza machając ogonem, gdy tylko ktoś z domowników otwierał drzwi. Teraz psa nie było, a żaden z domowników od niepamiętnych czasów nie fatygował się z powitaniami.

- Dzień dobry, już jestem - rutynowo rzucił w pustą przestrzeń, nie oczekując odpowiedzi. Zdjął kurtkę i buty, umył ręce w łazience i wszedł do kuchni.

- Przepraszam, straszna śnieżyca, nie dało się szybciej.

Wzruszyła ramionami.

- Inni jakoś potrafią szybciej. Tylko tobie się nigdy nie spieszy. Do domu, oczywiście, bo gdzie indziej to byś leciał jak na skrzydłach.

Na wzmiankę o skrzydłach przypomniał sobie wygrzebujące się ze śniegu bociany. Otworzył usta, żeby opowiedzieć, co mu się zdarzyło, zobaczył jej plecy na tle telewizora i pomyślał, że musiałby się przekrzykiwać z postaciami z serialu i dał sobie spokój.

- Mogłeś przecież zadzwonić, prawda? Wiesz przecież, że obiad robię. Po co ja się staram, żeby ciepłe było, potem muszę podgrzewać, a ty sobie robisz, co chcesz i zupełnie mnie lekceważysz...

Za oknem śnieg padał coraz gęstszy i zrobiło się całkiem ciemno. Serial się skończył, szły reklamy, żona przyciszyła telewizor i postawiła przed nim talerz z zupą. Pomyślał, że ani słowem nie wspomniała na temat pogody, na temat tego, czy droga była bezpieczna, co się działo przez cały dzień – u niej i u niego. Przez długie lata razem dojeżdżali do pracy, to znaczy on był kierowcą, ale teraz, kiedy emerytura zatrzymała ją w domu, problemy dojazdu jakby przestały być dla niej zrozumiałe. Tłumaczenie, że sięganie po telefon w czasie śnieżycy, przy niemal zerowej widoczności, kiedy w każdej chwili grozi poślizg, w dodatku dzieją się rzeczy na pograniczu halucynacji wydało mu się w tej sytuacji bezsensowne.

- Przepraszam, próbowałem, ale komórka się rozładowała...

Nie od dziś wiedział, że kłamstwo prawie zawsze jest bardziej wiarygodne od prawdy. Zresztą, kilkadziesiąt lat wspólnego życia nauczyło go, że tego typu rozmowa nie polega na wymianie argumentów, tylko na rzucaniu oskarżeń, nie ma na celu poprawy sytuacji, tylko poniżenie przeciwnika. Bo dotychczasowi partnerzy już dawno znaleźli się po przeciwnych stronach barykady.

Krupnik miał w środku rozgotowaną kaszę, surowe jarzyny i odłamki kości. Starannie wydłubywał je z zębów, nie starając się nawet ukryć tego przed żoną.

- Pyszne, dziękuję bardzo… Ty nie jesz?

Pokręciła głową.

- Jadłam już wcześniej, o tej porze, o której miałeś przyjechać do domu. Drugie będzie potem, bo naleśników nie chciałam robić na zapas, żebyś nie powiedział, że nie będziesz jadł, bo jadłeś po drodze.

Odstawił prawie pełny talerz.

- Pyszne, naprawdę. Ale jadłem po drodze. Może zostawimy sobie na jutro?

Starannie wylała zupę do zlewu i wyszła z kuchni, zamykając drzwi w swoim pokoju. Zgasił telewizor, ukroił kawałek chleba, posmarował masłem, posypał solą. W lodówce były słoiki z dżemem i żółty ser pokryty warstwą pleśni. Od dawna myślał, że powinien jednak wziąć w swoje ręce kwestie domowych zakupów na stałe, a nie tylko od przypadku do przypadku, jak teraz, gdy następowała sytuacja awaryjna.

Włożył buty, na których jeszcze nie stopniał śnieg.

- Wychodzę z psem, wrócę za chwilkę – rzucił niezbyt głośno w stronę zamkniętych drzwi. Za matową szybą migał ekran telewizora i jedynie głos lektora odpowiedział na jego żart. Od pewnego czasu, gdy zauważył, że wieczorne rozmowy domowe raczej nudzą i przeszkadzają żonie, niż – jak wcześniej – cieszą, wychodził na piwo do pobliskiego baru. Psa nie mieli, ale hasło było zapożyczone z książki Kästnera „Emil i detektywi”, gdzie wuj bohatera w ten sposób anonsował wieczorną eskapadę na kufelek. Tomek polubił piano-bar o pretensjonalnej, ale muzycznej nazwie „Take Five”, gdzie nie było telewizora i w kącie stała archaiczna grająca szafa, w której były przedpotopowe winylowe single z rock-and-rollami. Miała zepsuty automat do kasowania pieniędzy, więc muzykę puszczał barman, a właściciele czekali tylko na śmierć techniczną urządzenia, by zastąpić je nowoczesną wieżą na MP-trójki. Wkupił się w łaski personelu, przynosząc kiedyś starą płytę z nagraniem Dave’a Brubecka, właśnie z utworem „Take Five”, który tu brzmiał wyjątkowo dobrze. Miał swoje stałe miejsce niedaleko okna, wychodzącego na główną ulicę, gdzie padające z tyłu światło latarni sprawiało, że siedział zawsze w cieniu, zwykle sam, choć niekiedy przysiadali się do niego inni stali bywalcy. Uchodził tam za artystę, choć naprawdę na co dzień tylko uczył historii sztuki w Liceum Plastycznym. Tytuł do artystycznego dziwactwa zdobył jednak nie poprzez swoje studia, a dzięki faktowi, że był jedynym klientem, który nie pił piwa, tylko wino. Po kilku miesiącach poznał wszystkich klientów i był uważany za swojego. Dwa kieliszki starczały mu na cały wieczór i nigdy tej normy nie przekraczał.

Śnieg przestał padać i znad rzeki szły na miasto gęste opary, przy narastającym mrozie ścinające się w duszącą mgłę. Do piano-baru miał może dziesięć minut, ale nie spieszył się. W tym sennym miasteczku, leżącym przy drodze między znanym kurortem a historyczną stolicą województwa, w ogóle mało kto się spieszył. Życie pełzło tu leniwie, od niedzieli do niedzieli, od targu do targu, od urodzin do chrzcin i od wesela do pogrzebu. Miasto-przystanek, rozdzielone pretensjonalną Aleją Wszystkich Świętych na część mieszczańską, zabudowaną kamienicami o przedwojennej proweniencji, wśród których rozpychały się współczesne siedziby banków i urzędów oraz część robotniczą, stanowiącą zespół blokowiskowych slumsów, zbudowanych w czasach, gdy położona na przedmieściach fabryka opon ściągała z całej Polski setki pracowników. Po kilkudziesięciu latach i neokapitalistycznym rozbiciu dawnego molocha na kilkanaście dychawicznych prywatnych spółek, w dawnych fabrycznych blokach już prawie nie było niegdysiejszych sztandarowych przedstawicieli klasy robotniczej: mieszkało tu drugie lub trzecie pokolenie, w większości wykształcone i pracujące w usługach, handlu lub budżetówce, tutaj też znalazło się sporo przybyszy, którzy ściągnęli z wielkich miast, licząc na tańsze życie i spokój. Przeważnie się nie zawiedli. Rzeczywiście było taniej, a spokoju mieli aż nadto.

Barman, zajęty obsługą kilku stałych piwoszy, skinął mu z daleka głową. Tomek siadł przy swoim stoliku nie zdejmując kurtki i zmęczony całym dniem oparł się na krześle. Było dość chłodno i pustawo, z głośników dobiegały niskie dźwięki saksofonu barytonowego – tak mógł grać tylko Gerry Mulighan.

- Wcześnie dzisiaj – barman odruchowo wytarł ścierką stolik, zanim postawił przed Tomkiem szeroki kieliszek czerwonego wina. Jako stały klient nie musiał nawet zgłaszać zamówienia – wino podawano mu bez pytania, czasem dodatkowo brał coś do jedzenia. I tym razem zamówił smażoną kiełbasę z kapustą, nie tłumacząc specjalnie tego, że obiadu w domu nie zjadł. Tu nikt nie zadawał pytań, zwłaszcza w tak oczywistych sprawach: miasto było niewielkie i wiadomości, prawdziwe czy plotkarskie, rozchodziły się bardzo szybko. Ale w barze przy ulicy Głównej sprawy domowe klientów nikogo nie obchodziły: tylko niezbyt lubiani przypadkowi goście zwierzali się barmanowi ze swoich kłopotów.

Rzeczywiście, dawno tak wcześnie tu nie był. Lokal był prawie pusty i nawet dym z papierosów nie gryzł w oczy. Od lat nie palił, ale nie unikał zadymionych miejsc. Czasem tylko zdejmował okulary i przecierał załzawione powieki.

Widząc jak żona barmana wystawia na ladę talerz z jego kiełbasą, wstał i przeniósł go na swój stolik. Smakowało. Zastanowił się, dlaczego w barze smakuje mu bardziej niż w domu, choć powinno być odwrotnie. Może dlatego, że tu nikt nie patrzył na jego minę jak je i nie domagał się pochwał?

Wytarł talerz kawałkiem chleba i dopiero wtedy sięgnął po wino. Wyprostował nogi i w tym momencie zobaczył twarz za oknem. Szaro-biały owal otoczony był siwą brodą, na głowie sterczał czerwony kaptur, a jednopalcowa rękawica, którą Święty Mikołaj osłaniał oczy od światła, zaglądając do wnętrza baru, też była brudno-czerwona. Skrzypnęły drzwi, grubawy przebieraniec podszedł do baru, bez słowa wziął przygotowane dla niego piwo i przysiadł się do Tomka.

- Zimno – stwierdził, ściągając rękawice i chuchając w zmarznięte dłonie.

- Było wziąć grzane – Tomek upił z kieliszka – jak ci idzie? Broda ci się odkleja.

Mikołaj pomacał się po twarzy, przechylił kufel z piwem, wypił, zapalił papierosa.

- Jak się ma odklejać, kiedy jest prawdziwa? Nie golę od dwóch miesięcy. Dawno nie byłeś. Zapuściłem, jak się dowiedziałem o tej robocie. Myślałem po świętach ogolić, ale się powoli przyzwyczajam. Wygodne. Wszyscy myślą, że sztuczna. Że to niby cały Mikołaj jest sztuczny. A ja przecież prawdziwy jestem, nie?

No, fakt – pomyślał. Mikołaj był jak najbardziej prawdziwy. Tak właśnie miał na imię i zanim nie poszedł na bezrobocie był zupełnie niezłym chemikiem w fabryce opon. Jak fabryka została zamknięta, dostał sporą odprawę i chciał rozkręcić własny biznes, wstępując do jednej ze spółek, które powstały po prywatyzacji. Ale miał pecha, bo akurat trafił do niewłaściwej – takiej, która nie przetrzymała pierwszego okresu kapitalizmu. Stracił wszystkie pieniądze, a żeby wyjść z długów sprzedał mieszkanie i zamieszkał kątem u rodziny. Żona opuściła go zaraz po prywatyzacji, wyjeżdżając do Ameryki. Teściowa zajęła się dzieckiem, kiedy sprzedał mieszkanie. Wujostwo, do których się wprowadził, jakoś tak szybko zmarli jedno po drugim i wtedy się okazało, że mieszkanie, w którym mieszkali od dziesiątków lat – nie było ich własnością. Mikołaj nie był zameldowany i w kilka dni po pogrzebie w dość stanowczych słowach poproszono go o wyprowadzkę. Latem mieszkał w starej ładzie, którą za wszelką cenę postanowił ocalić. Jak miał pieniądze, to kupował benzynę i jeździł wokół rynku. W pozostałym czasie – to jest przez większą część roku – parkował ją koło osiedlowej kotłowni, dokąd przeprowadzał się na zimę. Czasem dorabiał dorywczo i sprawiedliwie wydawał pieniądze – na wódkę i na benzynę. Ale któregoś wieczoru ktoś ukradł mu wszystkie koła. Łada stała teraz na cegłach i służyła tylko jako obudowane łóżko poza sezonem grzewczym. Mikołaj chodził na piechotę i twierdził, że teraz czuje się naprawdę wolny, bo nie musi się z samochodem dzielić swoją nędzą.

- Co w tym masz? – Tomek brodą pokazał połatany jutowy worek.

- Atrapy zabawek. Puste pudełka, ale ładnie zapakowane. Wzmacnia wiarygodność. Mikołaja z pustym workiem ludzie nie wynajmą do przyniesienia dzieciom ich własnych prezentów.

Temat się wyczerpał. Tomek chciał w pierwszej chwili opowiedzieć mu dzisiejszą przygodę w bocianami, ale w sumie znali się mało, tylko z tego baru, dokąd Mikołaj zachodził regularnie, w nadziei, że któryś z dawnych kolegów z kombinatu będzie akurat przy forsie i postawi mu piwo, a może i kanapkę. W pierwszych latach liczył też na to, że ktoś z poprywatyzacyjnych spółek zaproponuje mu pracę. Ale oni nie chodzili do piano-baru. Opowiadanie o spóźnionych czy przedwczesnych bocianach mogło wywołać tylko ironiczne uwagi o tym, że normalni ludzie na gazie widują białe myszki, a artyści - białe ptaki. Milczeli więc – Tomek, bo nie miał nic do powiedzenia, Mikołaj – bo w ogóle był małomówny, przyszedł się tylko ogrzać i za chwilę miał iść na ostatnie godziny stać pod supermarketem, który go wynajął do napędzania przedświątecznych klientów.

- Postawić ci jeszcze jedno piwo? – spytał Tomek, gdy barman, widząc, że jego kieliszek jest pusty, bez pytania podszedł z drugim.

- Nie, wystarczy, Mikołaj to zawsze ma potem kłopot, jak chce iść na siku. Nie dość, że ciężko jest wygrzebać ptaszka spod tych szat pontyfikalnych, to jeszcze ludzie się śmieją, widząc, jak święty do kibla wchodzi. No fakt, na religii nie uczyli, jak się załatwiali apostołowie. Gdybyś tylko mógł to jedno...

- Jasne – Tomek machnął ręką – zapłacę, nie ma sprawy. Może coś zjesz jeszcze?

- Mam dostać całą torbę żarcia z marketu, dzięki. Odwdzięczę się jak zarobię. Albo jak wygram w totka. Jutro jest losowanie i mam już wymyślone numerki. Zaraz pójdę do kolektury, po drodze mam.

- Chcesz na kupon?

Potrząsnął głową i poprawił kaptur. Wstał, stracił równowagę, podparł się pastorałem. W barze nikt nie zwracał na niego uwagi, nikt nie dziwił się, że święty Mikołaj chwieje się po piwie. Robota jest robotą, i to jedno wszyscy tu cenili.

- Nie trzeba. Szczęścia się nie zdobędzie za cudze.

Odwrócił się, sięgnął po worek i wyszedł.

Tomek wypił wino, posiedział jeszcze trochę, zapłacił i nie spiesząc się poszedł okrężną drogą do domu. Mróz jakby zelżał i ustał wiatr, więc wydawało mu się, że jest całkiem ciepło. Przed osiedlowym marketem nie było Mikołaja, więc pewno miał dyżur w środku. Wstąpił, żeby kupić chleb. W hollu był kantor toto-lotka, więc kupił blankiet i kazał automatowi wypełnić go na chybił trafił.

Dwa dni później w pracy dość przypadkowo sprawdził numery i okazało się, że wygrał dwieście pięćdziesiąt tysięcy złotych.

 

P

almy koło Hiltona w Hurghadzie rosły w zasadzie tylko od strony zachodniej, nad basenem. Od wschodu była czysta, żółciutka plaża hotelowa, z parasolami zrobionymi z trzciny, które szumiały przy każdym powiewie wiatru. Było to romantyczne pierwszego dnia, od trzeciego irytowało, po tygodniu nie dawało się wytrzymać. Inną nutę szumu dawały małe palmy, rosnące na pierwszym piętrze hotelu, przy restauracji Cesarskiej. Co cesarz miał wspólnego z Hurghadą nikt nie wiedział, może po prostu zatrzymał się tu jakiś cesarz i nazwa poszła od tego. Myślał wolno i o głupich sprawach, przy których mózg, wystawiony na działanie blisko pięćdziesiąt stopni Celsjusza w cieniu, pracował jeszcze jako tako. Przez plażę przeszła długonoga brunetka w szkarłatno-czerwonym bikini. Miała na nogach czerwone klapki na niewysokiej szpilce i Tomek zastanawiał się, jakim cudem może w nich iść po plażowym piasku. Wyglądała na Hiszpankę, ale równie dobrze mogła pochodzić z Włoch czy Turcji, w każdym razie w recepcji rozmawiała, jak wszyscy, po angielsku, ale gdy ją pierwszy raz zobaczył, jak w długiej mocno wyciętej wiśniowej sukni schodziła na kolację popatrzyła na niego tak intensywnie, że czuł się zmuszony skłonić głowę w nieco ceremonialnym ukłonie. Uśmiechnęła się w odpowiedzi i pomachała ręką, ale nie zatrzymała się obok nich i siadła kilka stolików dalej, w większym towarzystwie.

- Skąd ją znasz? – spytała żona znudzonym głosem, jakby to był element nudnej konwersacji przy cowieczornym winku – Świat jest mały, co? Tak przypadkiem przyjechaliśmy do tej Hurghady i od razu spotykasz znajomą?

- Pojęcia nie mam, pewno jest do kogoś podobna i odruchowo jej się ukłoniłem, a ona dla hecy pomachała ręką, naprawdę, przecież jej nie znam...

Zawsze poniewczasie gryzł się język. Po kiego diabła się tłumaczy z czegoś, co ani tłumaczenia nie wymaga, ani samo w sobie nie jest niczym nagannym? Dopiero tłumaczenie czyniło rzecz podejrzaną. Ale atmosfera nieustannych insynuacji zrobiła z niego automat do tłumaczeń. Zresztą robił to odruchowo, konwencjonalnie. Gdy mówił prawdę – nie wierzyła. Gdy coś zmyślał – też nie wierzyła. Więc najlepiej byłoby się nie odzywać, ale tak też się długo nie dało. Więc przechodził nad tej uwagami do porządku dziennego – i dalej tkwił w tym psychicznym kisielu, który krępował ruchy i nie pozwalał normalnie żyć, a wyjść z niego bez negatywnych konsekwencji też nie mógł....

- Idziesz się kąpać?

Pokręcił głową. Żywcem nic mu się nie chciało. Wziął na plażę książkę, ciekawy kryminał, ale odpuścił sobie po kilku minutach. Naprawdę jedyną sprawą, którą miał ochotę robić, było nic-nie-robienie. Całoroczne zmęczenie dawało się we znaki i nawet odzywanie się sprawiało mu kłopot, Inna rzecz, że belferskie rzemiosło wymagało najbardziej właśnie jednego rodzaju wypoczynku: ciszy.

- No, jak chcesz – powiedziała żona i w jej tonie było coś w rodzaju pogróżki. Przymknął oczy. Po dłuższej chwili piasek zaszeleścił, usłyszał poprawianie leżaka.

- Już wróciłaś? Za gorąco? – powiedział nie podnosząc powiek.

- Te bociany mają wszystko rozregulowane. Właśnie w Polsce się zaczęła wiosna, a one przylatują do Egiptu. Cała sąsiednia zatoka jest ich pełna... Przedtem taplały się w śniegu, teraz w morskiej wodzie. To też nienormalne...

Miała miły głos, który natychmiast poznał. Brunetka w czerwonym kostiumie siedziała na sąsiednim leżaku i patrzyła na niego uważnie. Odruchowo popatrzył, czy żona nie nadchodzi.

- Pamiętasz zadymkę przed miastem i setki bocianów w śniegu?

Pewnie, że pamiętał. Poniekąd od tego zaczęła się droga, która doprowadziła go do Hurghady.

Wstał.

- Chodźmy popływać, pokażesz mi, w którą stronę te bociany.

Najpierw przeszli plażą ze sto metrów, co nie było łatwe przy tej temperaturze. W miarę oddalania się od Hiltona cichł szelest trzcinowych parasoli i palmowych liści, za to słychać było coraz wyraźniej szum skrzydeł i klekotanie dziobów. Weszli do wody i po paru chwilach opłynęli cypel, za którym zaczynała się następna zatoka, przy nieco mniej zatłoczonej plaży. Zatrzymali się na mieliźnie, Tomek przetarł oczy, brunetka popatrzyła na niego uważnie.

- Nie martw się, to nie halucynacja, popatrz na tych ludzi...

Spora grupa osób stojąca na brzegu robiła bocianom zdjęcia. Biało-czarne ptaki wznosiły ku nim pomarańczowe i czerwone dzioby, co wyglądało dość groteskowo, bo było ich tyle, że wody pod nimi nie było widać i sprawiało to takie wrażenie, jakby całą zatokę pokryła brudno-biała piana. Przypomniał sobie, że brunetka w czerwonym jest dziennikarką.

- A co pisaliście o tym? Daje prasa jakieś wyjaśnienie?

Wzruszyła ramionami, przy czym jedno ramiączko stanika się jej obsunęło. Zostawiła je w spokoju.

- Próbowałam podsunąć ten temat, ale to nikogo nie obchodziło... Szefowa mówiła, że to temat ekologiczny, a pisma „Świat Mody” nie czytają aktywiści „Greenpeace”.

Patrzyli na siebie w milczeniu. Tomek zdawał sobie sprawę, że w tym momencie ich znajomość powinna posunąć się o krok dalej, oboje otworzyli usta, jakby mieli coś ważnego do powiedzenia, skończyło się tylko na wspólnym uśmiechu.

Różnojęzyczny gwar rozmów na brzegu i obok nich, w wodzie, zabrzmiał głośniej i jakby nerwowo. Obejrzeli się na zatokę. Bociany, najwyraźniej spłoszone, postanowiły zmienić miejsce odpoczynku i odseparować się od ciekawskich ludzi i ich błyskających fleszami przy pełnym słońcu aparatów fotograficznych. Jednak żaden nie porwał się do lotu. Odwróciły się ciemnymi kuprami do tłumu i odpływały dostojnie, jak łabędzie w Sopocie, w stronę otwartego morza. Wyglądały jak flotylla tysięcy małych łódek i Tomek pomyślał, że z dalekiej perspektywy podobnie musiała wyglądać armada Achajów, którzy pod wodzą Agamemnona odpływali z Aulidy w stronę Troi...

- Znowu... – westchnęła – chyba to my je płoszymy. Póki nie było nas razem, i tu, i tam, były spokojne... Wracamy, co? Bo zacznie nas szukać Interpol...

Poprawiła ramiączko i zaczęła płynąć wzdłuż brzegu. Z trudem za nią nadążał.

- Może lepiej ja tu zostanę, stąd mam bliżej do naszych leżaków – powiedziała – I może następnym razem już bez bocianów, tfu, tfu?

Uśmiechnęła się łobuzersko i wmieszała się w tłum. Popłynął jeszcze kawałek i poczłapał na swoje miejsce. Piasek parzył stopy, bo oczywiście znów nie wziął butów do pływania. Żona spojrzała na niego bez słowa i wróciła do czytania książki. Podciągnął swój leżak w cień.

- Woda już zaczyna być za ciepła, jak dla mnie – powiedział, żeby coś powiedzieć.

Nie odezwała się. Patrząc kątem oka zauważył, że pod książką trzyma komórkę i powoli wpisuje do niej SMS-a. Wzruszył ramionami i zamknął oczy. Przypomniał sobie zsuwające się ramiączko czerwonego stanika. Nie umiał nawet powiedzieć, czy dziewczyna mu się podobała czy nie. Przez moment się zastanowił, z kim przyjechała do Hurghady, była zdaje się w większym towarzystwie, ale dał sobie spokój. W zasadzie nic o niej nie wiedział i w sumie na tym etapie niewiele go to obchodziło.

- Dobrze się czujesz? – spytała żona. Spojrzał na nią zdziwiony. Nie podniosła nawet głowy znad książki.

- Tak, dziękuję – bardzo starał się, żeby nie zabrzmiało to jak „a co cię to nagle obchodzi”. Żeby ukryć tę intencję, zamknął oczy. Ale i tak na niego nie patrzyła.

- Nie jest ci za gorąco?

Takich pytań w zasadzie nigdy nie zadawała. Mówiła z wyraźnym trudem, jakby recytowała wyuczoną lekcję. Aż spojrzał, czy nie ma przed sobą kartki z kwestią do wygłoszenia.

- Nie, w porządku, dziękuję bardzo.

- Nie chcesz iść do wody?

- Nie, na razie nie, dziękuję.

Zamknęła książkę, usiadła na leżaku.

- A ja chcę. Możesz pójść ze mną?

To ostatnie zdanie zabrzmiało jak rozkaz, a w każdym razie była w nim jakaś desperacja. Wystarczyło, żeby automatycznie wywołać jego sprzeciw, ale wciąż starał się być uprzejmy.

- Bardzo dziękuję, ale może później, chcę sobie podrzemać. Ale ty idź, oczywiście, ja popilnuję rzeczy.

Nie ruszyła się z leżaka.

- Chcę, żebyś poszedł ze mną.

Mógł pójść, czemu nie. Nie było w sumie czego pilnować, obok opalali się sąsiedzi z hotelu, z którymi byli umówieni na to, że wzajemnie czuwają nad swoimi torbami plażowymi. Ale rzeczywiście nie chciał – przyjechali tu żeby odpocząć, a nie spełniać wzajemnie swoje polecenia. Czuł w środku, że jego sprzeciw jest bez sensu, że najlepiej byłoby wstać, popluskać się kilka minut i wróciwszy, czekać jaki będzie następny pretekst do awantury. Ale jakoś tak wbrew własnym intencjom szedł na udry.

- Fajnie, ale daj mi jeszcze z dziesięć minut.

Zapadła cisza, ale zauważył, że żona nie położyła się. Siedziała napięta na skraju leżaka, jakby w blokach startowych czekała na moment, kiedy znów ruszy do akcji.

- A teraz pewno pobiegniesz, co?

Spojrzał. Przechodziła koło nich brunetka w czerwonym, uśmiechnęła się do niego i zostawiając klapki na brzegu powoli weszła do wody i zaczęła płynąć na plecach. Zdawało mu się, że cały czas patrzy na nich. Pokręcił głową.

- Jeszcze nie, za chwilkę, dobrze?

- Ale ja chcę, żebyś poszedł ze mną. I tam gdzie ja chcę.

Wstał.

- No to prowadź.

Niewiele było tego pływania. Po kilku minutach zatrzymali się na płyciźnie. Ustawił się twarzą do słońca. Czuł, jak kropelki wody wysychają mu na wargach. Oblizał je. Były słone.

- Słuchaj, wiem, że mnie nienawidzisz, że chciałbyś być tu beze mnie, końcu umówiłeś się tu z tą... panią. A ja ci tylko przeszkadzam. Ale nie widzisz jak się tym wszystkim ośmieszasz? Ludzie cię pokazują palcami...

- Co ty gadasz? – spojrzał na nią uważnie. To już przekraczało standard zwykłego czepiania się. – Z jaką panią?

Zobaczył, że brunetka stoi na brzegu w towarzystwie postawnego opalonego mężczyzny w długich szortach. On fotografował ją na tle szmaragdowego morza, ona spoglądała uważnie – zdawało mu się – w ich stronę, jakby dosłyszała słowa jego żony. Było to niemożliwe, przy plażowym gwarze i ciągłym szumie wiatru między parasolami.

- Nawet teraz się na nią gapisz. A przecież ze mną tu jesteś, ze mną!

Podniosła głos, niemal wykrzykując ostatnie słowa. Obejrzało się parę osób – znaczna część bywalców tej plaży byli to Polacy, których co tydzień przywoził czarterowy samolot.

- Nie rób przedstawienia – zaczął cofać się w stronę brzegu – na nikogo się nie gapię. Tej kobiety wcale nie znam, rozmawiałem z nią dwa razy w życiu, nawet nie wiem jak się nazywa. A przyjechałem...

- Nie rozśmieszaj mnie. I przestań cały czas kłamać. Nie znasz jej, no, na pewno!

- No, właśnie, na pewno. Wcale nie kłamię. A przyjechałem z tobą, o czym dobrze wiesz, bo to był mój pomysł, zaraz jak tylko wygrałem te pieniądze przyszedłem do ciebie i zaproponowałem wycieczkę. I nie powinnaś zapominać dwóch rzeczy: że dotąd gdziekolwiek jeździłem - jeździłem zawsze z tobą. W przeciwieństwie do ciebie, bo ty przeważnie jeździłaś sama. No, nie wiem czy sama, ale nie ze mną. A ten Egipt, ten hotel i ten termin to ty wybrałaś, a nie ja. Więc jeśli ktoś tu się z kimś umówił, to raczej ty, a nie ja. Ja tylko załatwiłem to, co chciałaś i zapłaciłem za to co chciałaś... Wydaje mi się, że twoja obsesja już przekroczyła granice normalności, powinnaś zacząć się leczyć. Pewno są na to jakieś pigułki...

Uznał temat za wyczerpany i zaczął płynąć do brzegu. Tu, w wodzie Morza Czerwonego, pływało mi się świetnie – duże zasolenie sprawiało, że woda sama unosiła ciało, wystarczyło tylko ruszać rękami i nogami, żabka wychodziła nawet tak kiepskim pływakom jak on.

- To ty się powinieneś leczyć – usłyszał za sobą. Płynąc z głową nad wodą – sól szczypała w oczy i kryta żabka była mocno nieprzyjemna – pochwycił zaciekawione spojrzenia kilkorga mijanych osób. Awantura małżeńska zawsze przyciąga uwagę. Zdawało mu się, że ktoś z brzegu zrobił mu nawet zdjęcie, ale kiedy spojrzał w tamtą stronę, nie zauważył żadnego wymierzonego w jego stronę obiektywu. Brunetki w czerwonym bikini też nie było.

Położył się na leżaku nie idąc pod prysznic, nawet się nie wycierając. Zabawne było czuć, jak na skórze pojawiają się kryształki soli, które potem można było ścierać ręką. Dalej nie chciało mu się czytać, w dodatku próbował sobie racjonalnie tłumaczy zachowanie żony. Obsesyjna zazdrość, połączona z kompletnym brakiem zainteresowania jego osobą, i to zarówno pod względem fizycznym, jak i intelektualnym wydała mu się teraz kolejną oznaką schizoidalnej osobowości. Poczuł strach o to, co przyniesie najbliższy czas. A przecież wyjechał tu z nadzieją, że wspólny pobyt w wymarzonym przez nią miejscu i okolicznościach wyjątkowo komfortowych pomoże w usunięciu wszystkich narosłych przez lata problemów. Problemy jednak jak się wydawało nie tylko nie znikły, ale miały tendencję rozwojową.

Nie spojrzał na nią, kiedy wróciła spod prysznica, starannie wytarła się ręcznikiem i bez słowa położyła się w cieniu. Książka i przykryta nią komórka znów były w użyciu. Jakoś to niewiele go obchodziło. Przymknął oczy. Szum morza, gwar rozmów, szelest sitowia w parasolach – wszystkie te dźwięki tworzył plażową usypiającą symfonię.

- Dobrze się czujesz? – usłyszał obok. „Zaczynamy od początku?” – pomyślał i spojrzał na zegarek w komórce. Spał dwadzieścia minut.

- Co, nikt nie pisał, że cię kocha?

Ile razy to już przerabiał...

- Sprawdzałem, która godzina. To nie ja prowadzę nieustającą korespondencję SMS-ową.

Pomyślał, że niepotrzebnie się odezwał, bo mogło to tylko zaognić sytuację. Ale wyglądało na to, że nie słuchała, tylko realizowała wcześniej wymyślony scenariusz, bo znów usłyszał:

- Nie za gorąco ci?

Otworzył oczy, podciągnął się na leżaku. Słońce świeciło teraz z tyłu, wierzchołki fal błyszczały, jakby je pokryto złotem. Czekał na ten moment, kiedy będzie zachód i fale zrobią się czerwone, usprawiedliwiając nazwę morza.

- Nie, w porządku, dziękuję.

Pora obiadu dawno minęła, ale już przyzwyczaił się do dwóch posiłków dziennie. Do kolacji zostało jeszcze ze trzy godziny. Zadzwoniła komórka żony. Odebrała, kilka razy powiedziała „tak”, w końcu oświadczyła, że zadzwoni później i zamknęła klapkę. Nie zapytał, kto dzwonił, nie skomentował faktu, że przecież wszystkie rozmowy za granicą idą na jej koszt. No, nieważne, kto fizycznie za to płacił. Teraz to nie miało znaczenia o tyle, że jeszcze ciągle byli bogaci i nie musieli się takimi drobiazgami przejmować. Zresztą, jak byli biedni, także się specjalnie nie ograniczali. Przynajmniej część z nich.

- Mogę prosić kartę do pokoju? Pójdę już. Za gorąco mi.

Sięgnął do kieszeni plecaka, podał. Rzeczywiście, wyglądała na zmęczoną.

- Pomóc ci?

- Nie, dam sobie radę.

Wrzuciła swoje rzeczy do torby plażowej, pożegnała się z sąsiadami i odeszła w stronę hotelu.

Po siódmej zgłodniał i wrócił do pokoju. Dokładniej – stanął przed jego zamkniętymi drzwiami. Na pukanie nikt nie odpowiadał. Zjechał do sali jadalnej, ale żony tam nie było. Nie było jej też przy hotelowym basenie. Przy recepcji spotkał brunetkę. Była w zielonym mini i przeglądała spis wycieczek, przewidzianych na następny tydzień. Dziś wieczór przylatywała nowa grupa, odlatywała inna i zaczynał się nowy turnus, dla którego zawsze na zachętę wystawiano nowe, płatne oferty. Spytał, czy nie widziała jego żony. Pokręciła głową.

- Sir, are you looking for your card? – spytał recepcjonista.

Potwierdził, podał numer pokoju. Ciemnoskóry Arab sięgnął do przegródki z numerem dwieście sześć, wyciągnął elektroniczny klucz i kopertę.

- Coś się stało? – spytała brunetka.

- Jeszcze nie wiem. Powiem ci potem.

- Będę w restauracji.

Otworzył dopiero w pokoju. W kopercie był jego voucher z biletem powrotnym, 50 euro i list. Żona życzyła mu przyjemnego pobytu i udanego wypoczynku. Z szafy znikły wszystkie jej rzeczy i walizka, w której mieli wszystkie ubrania. Jego spodnie i koszule zostały wypakowane i wisiały teraz w szafie. Dowód osobisty i karta visa były w portfelu, paszport w plecaku. Wcisnął na komórce numer do żony. Telefon był wyłączony. Wysłał SMS z zapytaniem co się stało i prośbą o wiadomość, bo inaczej będzie musiał zawiadomić policję.

Zszedł na kolację.

Brunetka siedziała sama przy dwuosobowym stoliku i bez przekonania grzebała w talerzu z górą sałatek. Wziął kartę, zamówił jedzenie i butelkę wina.

- Widzę, że nie jest źle? – popatrzyła na niego. Kelnerka bez pytania postawiła przez nimi dwa kieliszki.

- No, jeszcze nie wiem. Wygląda na to, że mam przed sobą tydzień wolnego. I samotny urlop.

- Dlaczego od razu samotny... W takim tłumie jak w Hurghadzie? Wyjechała?

- Nie wiem... Możliwe. W każdym razie to zapewne z twojego powodu, a przynajmniej tak mogę przypuszczać. A ja nawet nie wiem, jak ty masz na imię!

Roześmiała się.

- W sumie ja też nic o tobie nie wiem... Ale to nas nie tłumaczy!

Bruderszaft wypili dopiero na plaży, kiedy morze rzeczywiście przybrało najpierw czerwoną barwę, potem ciemno-wiśniową, wreszcie srebrną, od ogromnego księżyca, który wypłynął gdzieś znad Półwyspu Arabskiego.

 

 

L

  

ot opóźnił się i dopiero w środku nocy dotarł do domu. Na osiedlowym parkingu nie było ich corolli, którą kupił zaraz po odebraniu wygranej. W pierwszej chwili pomyślał, że żona miała stłuczkę i samochód jest w naprawie, potem zaniepokoił się, że coś się jej stało. Cicho otworzył kluczem zasuwę, drzwi do pokoju żony były uchylone. Postawił bagaże koło swojego łóżka, zdjął kurtkę i powiesił w korytarzu. Drzwi zamknęły się. Zrozumiał, że jest i nie chce go widzieć. Rozmowę odłożył więc na rano.

Zaspał trochę i kiedy wstał, żona już siedziała przy komputerze. Z herbatą w ręku podszedł do niej.

- No, wróciłem. Gdzie się podział nasz samochód? Teraz on wyjechał na urlop?

Nawet na niego nie spojrzała.

- Tylko tyle masz mi do powiedzenia? Ja już nie chcę z tobą mieszkać. Chciałabym, żebyś zamienił to mieszkanie i żebyśmy się rozstali. Wtedy zajmiemy się samochodem. A na razie ja zamierzam z niego korzystać. Ty się już najeździłeś.

Odstawił kubek i spojrzał na zegarek w komputerze. Było późno. Jeśli chciał zdążyć do pracy, musiał już wyjść na autobus. Bez samochodu dojazd mógł trwać i dwa razy dłużej.

- O podziale mieszkania możemy porozmawiać dopiero po rozwodzie. Na razie wychodzę do pracy, wrócę po południu i proszę, żeby wtedy na stole leżały moje kluczyki i dowód rejestracyjny. Jeśli chcesz ustalić jakiś grafik korzystania z samochodu, zrobimy to wieczorem.

- Nie będzie żadnego grafiku. Nie będziesz korzystał z samochodu, dopóki nie załatwisz z mieszkaniem. Chcę się wyprowadzić.

- Możesz się wyprowadzić. Nawet dziś. Zostaw tylko kluczyki i dowód.

Przepakował najniezbędniejsze rzeczy do plecaka i poszedł na przystanek. Po drodze kupił bułkę i dwa plasterki szynki, w autobusie zjadł kanapki, popił wodą mineralną jeszcze z Egiptu. A więc wyglądało na to, że nie bardzo było do czego wracać. Na sąsiednim, pustym siedzeniu leżał egzemplarz lokalnego tygodnika. Szybko przeczytał niewiele interesujące go wiadomości, pominął publicystykę, zaczął przeglądać ogłoszenia. W dziale nieruchomości było sporo ofert wynajęcia mieszkań, niewiele osób zaś chciało je sprzedawać. Jak zwykle przed sezonem pojawiało się sporo ofert kupna. W każdym razie, jakby chciał sprawę rozwiązać od razu, powinien się szybko wyprowadzić. Na przykład do wynajętego mieszkania.

Odłożył gazetę. Jakby się uprzeć, to mógłby nawet kupić coś niedużego na własność, ale decyzji w takiej sprawie nie potrafiłby podjąć na chybcika. Z wygranej, po kupieniu corolli i opłaceniu wycieczki powinno być na koncie jeszcze przeszło 150 tysięcy, więc o życie nie powinien się martwić, mieszkanie też jawiło się w jakiejś realnej perspektywie. A małżeństwo... Może się jakoś ułoży, ale swoje mieszkanie warto na wszelki wypadek mieć. Zresztą to nie on chciał się wyprowadzić, tylko żona. Kiedyś coś podobnego przerabiali, skończyło się wycofaniem sprawy rozwodowej na jego usilne błagania. Ale ten etap mieli już za sobą. Teraz żadnych błagań nie będzie. Apelowanie do zdrowego rozsądku, który podpowiadał, że w ich wieku rozwód jest w zasadzie zbytecznym obciążeniem nerwów i portfela, można przyjąć, że żyje się osobno na zasadach partnerskich, w których każdy ma równe prawa do decyzji. Przedtem, oczywiście, trzeba ustalić w sądzie lub u notariusza kwestię rozdzielności majątkowej – kilkakrotnie wcześniej o tym wspominał, gdy nie mógł się doliczyć na koncie znikających paru tysięcy złotych miesięcznie. Ale, w końcu, żona mówiła, że prowadzi gospodarstwo i to wszystko kosztuje. Tolerował to, nawet ironizował w duchu, że pewno ma drogiego kochanka, co nie jest dziwne, bo to ciężka praca...

Na kolejnym przystanku weszła dwójka młodych ludzi, wyglądali na parę, ale chyba pokłóconą. On siadł przy oknie, założył słuchawki od i-poda i zaczął oglądać krajobraz. Ona z brzegu, jak najdalej od chłopaka, starannie się upewniła czy Tomek na nią patrzy, po czym udała że obciąga dżinsową spódniczkę.

Nie bardzo było co obciągać. Wąziutki pasek materiału z trudem zakrywał bieliznę, szczupłe, opalone nogi wyglądały znakomicie, przesunęła słoneczne okulary na włosy, odsłaniając duże, lekko umalowane oczy. Głęboki dekolt wskazywał, że i ta część ciała miała kontakt z pieszczotami słońca. A było co pieścić... Tak pomyślał i mimo woli westchnął, a dziewczyna uśmiechnęła się, nie odwracając twarzy w jego kierunku – domyślając się o czym myśli, czy może na zupełnie inny temat. Uśmiech też był świetny.

Zastanowił się jak to jest, że faceci tolerują tego typu strój na swoich dziewczynach. Przecież każdy normalny mężczyzna, widząc taką laskę chcąc nie chcąc się do niej przymierza, i w myślach wysyła jej taki komunikat: widzę co chcesz zareklamować. Kupuję ten towar. To o której i gdzie? Oczywiście tego zwykle nie mówi, bo powstrzymuje go superego, czy jak tam nazwiemy kulturę osobistą i dobre wychowanie, jeśli jakieś jego resztki w nas pozostały. Ale takie myśli, czasem zepchnięte do podświadomości, zawsze się pojawiają, bo to jest w nas pierwotne. A świadomość, że otacza ich stado wilków, wyczekujących tylko na sposobność, żeby się rzucić na jego zdobycz, dla partnera dziewczyny nie może być zbyt miła.

Chłopak odwrócił się od okna, podchwycił wzrok Tomka i demonstracyjnie położył dłoń na opalonym udzie dziewczyny. Znów się uśmiechnęła, nie odwracając wzroku od przedniej szyby autobusu. Komunikat znów był czytelny: Widzisz? Nie dla psa kiełbasa... Chłopak z obojętną miną wrócił do oglądania widoku za szybą. Oczywiście – pomyślał Tomek – faceci po to chcą, żeby ich kobiety ubierały się prowokacyjnie i wyglądały atrakcyjnie, żeby się nimi chwalić i mówić całemu światu, jacy to oni są atrakcyjni. Inaczej mówiąc – facet z piękną laską ma większe szanse u innych lasek.

Potrząsnął głową. Za dużo było tego psychologizowania jak na pierwszy dzień po urlopie.

Odsunęła rękę chłopaka, uśmiechając się dalej, szepnęła mu coś do ucha, on też się uśmiechnął, podał jej jedną słuchawkę, wsadziła do ucha i zerknęła, czy Tomek wszystko to widzi.

Teatr jednego widza – pomyślał – nie warto myśleć o nierealnym.

Strząsnął okruszki z gazety i schował ją do plecaka. Autobus wjeżdżał na dworzec.

W czasie okienka w zajęciach usiadł przy komputerze w pokoju nauczycielskim i wszedł na stronę swojego banku. Zamiast spodziewanych 150 tysięcy na plusie miał debet w wysokości 30 tysięcy złotych. Pieniądze zostały wybrane na ustną dyspozycję, w dwóch częściach, zaraz po powrocie żony z Egiptu. Sytuacja mocno się skomplikowała.

S

 

amochodu na parkingu nadal nie było, w domu światła zgaszone, otwarte okno w pokoju żony. Pomyślał irracjonalnie, że pewnie się wyprowadziła, ale wszystko było na swoim miejscu. Z pewną obawą włączył komputer, ale ponieważ już kilka lat temu na wszelki wypadek wprowadził hasła przy ważniejszych programach, więc tutaj wszystko było w porządku. Lodówka była pusta, pieczywa nie było, znikła też torba podróżna żony. Wyglądało na to, że zostawiła mu czas na samotne przemyślenia.

Przebrał się, wyłączył komputer, wziął z sobą wszystkie najważniejsze dokumenty.

- Wychodzę z psem! – rzucił w głąb pustego mieszkania.

 

S

pał dobrze jak nigdy. Rano odstał kilkadziesiąt minut w banku, kasując pełnomocnictwo żony do swojego konta i informując dyrektora oddziału o zaistniałej sytuacji. Zapewnił, że ma zamiar w jak najkrótszym czasie spłacić długi, ale to uzależnione jest od zdobycia lub odzyskania pieniędzy. Dyrektor przekazał wyrazy współczucia i zapewnił, że bank nie ma do niego najmniejszych pretensji, przeciwnie – w każdej chwili jest gotów udzielić pożyczki na spłacenie długu. Zaciąganie kredytu na spłacanie kredytu wydało mu się absurdalne, ale okazało się, że tylko tą drogą może zlikwidować pechowe konto i założyć nowe, tylko na siebie – oczywiście dopiero po rozwodzie lub uzyskaniu rozdzielności majątkowej. Podziękował za radę, w sąsiadującym z bankiem sklepie kupił bułkę na śniadanie, rezygnując tym razem z szynki. Do pierwszego pozostało dwadzieścia pięć dni, pięćset złotych i trzydzieści euro. Wieczorem uznał, że może sobie jednak pozwolić na wino i frytki. Niestosowność takiego połączenia nie wydała mu się w jego sytuacji zbyt bulwersująca. W barze nikt nie zwrócił na to uwagi. Dla zachowania spokoju ducha postawił jednak obie rzeczy na przeciwległych krańcach stolika. Czuł, że powinien był do frytek wziąć piwo, ale odejście od swoich zwyczajów odebrałby jako porażkę, wymuszoną przez los. Imperium brytyjskie upadło wtedy, gdy dżentelmeni przestali się przebierać do popołudniowej herbaty. Inaczej mówiąc, gdy przestali być dżentelmenami.

Najpierw więc zjadł frytki, absurdalnie elegancko zabierając się do nich z nożem i widelcem, odniósł talerz do kuchennego okienka, wytarł usta i dopiero sięgnął po kieliszek wina.

Mikołaja w pierwszej chwili nie poznał. Miał na sobie elegancką, ciemną koszulę, krawat i coś, co mogłoby uchodzić za marynarkę, gdyby nie pagony na ramionach. Przysiadł się do niego, jak zwykle z piwem, popatrzył na Tomka przez chwilę bez słowa, wreszcie pociągnął spory łyk i zapytał:

- Urlop się nie udał? Bo coś jakby humorek nie tego?

Zastanowił się nad odpowiedzią. Urlop, w końcu, udał się zupełnie nieźle, życie po prostu mu się trochę nie udało, tak, to można tak ująć, natomiast urlop – nie, urlop był w porządku... Ale to trochę za skomplikowane jak na pierwszy kieliszek wina. A na drugi nie bardzo chciał wydawać pieniędzy...

_- No, tak jakby. Może nie tyle urlop, tylko to co potem. Ale u ciebie widzę spore zmiany? Pod krawatem to jeszcze cię nie widziałem...

- Dostałem robotę, w ochronie tego marketu na waszym osiedlu. I mieszkam na działkach, świeże powietrze, kwiaty, warzywka... Luks, bracie. No, ale nie ściemniaj, mów co jest. Widzę, że cienko przędziesz – frytki i jedno winko... Chcesz coś zjeść? Mam teraz kasę, więc nie krępuj się. A co się stało z twoją wygraną?

Milczał. Nie wiedział, jak się sprawy potoczą, więc nie chciał za bardzo upubliczniać postępowania żony. Tym bardziej, że w sumie nie umiałby odpowiedzieć na podstawowe pytanie: dlaczego.

- Nie chcesz mówić, to nie mów. Ale widzi mi się, że ci ktoś wyczyścił konto, tak? No jasne. Jeszcze po jednym?

Bezwiednie skinął głową. Mikołaj poszedł do baru, wrócił z piwem dla siebie i kieliszkiem wina dla Tomka.

- No to nasze kawalerskie. Witaj w klubie.

Przez jakiś czas opowiadał, Mikołaj słuchał uważnie, od czasu do czasu kiwając potakująco głową. Tomek próbował porządkować fakty, układać je w jakieś związki przyczynowo-skutkowe, szukał i znajdował mnóstwo swoich win i już prawie zupełnie czuł się odpowiedzialny za całą sytuację.

- Jakkolwiek by nie było, wina leży po mojej stronie. Tak mi się wydaje.

- Jakkolwiek by nie było – powtórzył Mikołaj – w takiej sprawie liczą się fakty, a nie to, co ci się, facet, wydaje. A fakty są takie: zdobyłeś kasę. Kupiłeś furę. Zafundowałeś jej i sobie wycieczkę. Po połowie turnusu twoja pieprznęła tym prezentem o kant tyłka i wyjechała bez słowa usprawiedliwienia. Miałeś na koncie pieniądze. Nie masz na koncie pieniędzy i nie ty je podjąłeś. W dodatku masz dług. I nie ty go zrobiłeś. Miałeś samochód. Nie masz samochodu. Coś przeoczyłem?

W zasadzie rozumowanie Mikołaja, choć uproszczone, było ścisłe. Może i były jakieś okoliczności łagodzące, ale fakty tak właśnie się przedstawiały. Po redukcjach inteligenckich niechęci do nazywania rzeczy po imieniu – sprawę można było uprościć do prostego przeciwstawienia: było – nie ma.

- No tak, ale wiesz jak to jest w małżeństwie. Wszystko jest wspólne. Samochód był współwłasnością, forsa była wspólna.

- Dobrze mówisz, był, była. A są nadal wspólne? Możesz tym dysponować? Nie, prawda? Znaczy się, ktoś zabrał to wspólne. I ono teraz jest jego. To jak się takiego kogoś nazywa? Kradzież? Zabór mienia? Dobra, nie przejmuj się, odkujesz się. Jeśli to cię może pocieszyć, to one wszystkie tak robią. Zabierają facetom pieniądze. Trochę dlatego, żeby się zabezpieczyć na ten moment, kiedy już facet nie będzie się dłużej dawał cyckać, a trochę po to, żeby zabrać to, co uważają za jego wolność: auto i kasę... Zabrać facetowi wolność to przecież ich główny cel, nie?

Niegłupio gadał ten Mikołaj. Ale próbował się bronić:

- Wiesz, nie mam źle, w końcu ja jeszcze pracuję. Mogę zarabiać, liczyć na coś... Zapracować na tę wolność?

- Myślisz, że praca daje wolność? Arbeit macht frei? Nie, to skompromitowało się już w Oświęcimiu. To brak pracy czyni wolnym. A najlepiej wolność gwarantują pieniądze. Nie te, których nie masz, tylko te, które zdobędziesz.

Zadzwoniła komórka Tomka, Odebrał szybko, bo był to sygnał, którym zgłaszała się do niego tylko rodzina. Usłyszał w telefonie głos żony:

- Przeszkadzam ci pewno w twoim ulubionym zajęciu, to znaczy byciu barowym artystą? Tylko chciałam spytać, czy już dałeś ogłoszenie o zamianie mieszkania na dwa mniejsze? Bo wolałabym już do tego nie wracać i więcej cię nie oglądać...

Zacisnął dłoń na komórce. Mikołaj obserwował go znad kufla z piwem.

- Nie, nie dałem. A wpłaciłaś już pieniądze z powrotem na konto? Bo samochodu jakoś przed domem nie ma...

- Nie, nie ma i nie będzie, dopóki nie załatwisz z mieszkaniem. Chyba, że wcześniej zdechniesz w tej swojej norze z głodu i brudu beze mnie. Ale w sumie tak może byłoby i lepiej...

Zamknął telefon. Mikołaj pokiwał głową.

- To jest największe ograniczenie wolności. Gdziekolwiek będziesz, zawsze cię dopadną. Możesz nie odbierać, ale zawsze wiadomo gdzie jest twoja komórka, sieć ją namierza z dokładnością do paruset metrów - spojrzał na zegar nad barem – ja też już nie mam wolności, odkąd zacząłem pracować. Pójdę, bo robię dziś na nockę, a po drodze jeszcze chcę nadać kupon totka, jutro jest wielka kumulacja. Jak wygram, to ci zafunduję rozwód i wycieczkę na Bahamy. I jeszcze mi zostanie na piwo do końca życia...

Tomek dopił wino i okrężną drogą ruszył do domu. Najwyraźniej miał zagwarantowane jeszcze kilka dni spokoju. Jutro musiał gdzieś założyć nowe konto i przenieść tam swoje zarobki, żeby żony nie podkusiło wydoić go znowu po następnej wypłacie. W końcu – nadal formalnie miała prawo to zrobić, a o poczuciu przyzwoitości z tamtej strony należało jak najszybciej zapomnieć. Kłopoty lubią chodzić parami, a nawet się kumulować.

Przypomniała mu się zapowiadana przez Mikołaja kumulacja, już raz dzięki niemu został bogaczem, co mu jednak nie posłużyło zbyt długo. Wstąpił do marketu, wypełnił kupon, tym razem ręcznie. Była inna panienka niż przed kilkoma miesiącami i nie kojarzyła go z tamtą wygraną. Ale uśmiechnęła się i życzyła mu szczęścia.

- A jak pan wygra te piętnaście milionów z tej kumulacji, to mi pan kwiatka kupi, dobrze?

Spał jak kamień, rano zwolnił się z pierwszej lekcji i w drugim banku założył nowe konto, wydał odpowiednie dyspozycje w księgowości w pracy i poprosił w kasie zapomogowo-pożyczkowej o pożyczkę. Dwa dni później poszedł z kuponem do kolektury i okazało się, że jego nowe konto teraz nieco się powiększy. Dokładnie o trzynaście i pół miliona, bo jako jedyny trafił szóstkę, dostał piętnaście milionów, z którego strącono mu dziesięć procent podatku.

U

staliwszy z Toto-lotkiem procedurę przekazania mu wygranej, zastrzegł sobie anonimowość: żadnych wywiadów, żadnego wykorzystywania jego nazwiska czy wizerunku w reklamie. Jeszcze tego mu brakowało, żeby i tę wygraną stracił przez brak przezorności, albo w najlepszym wypadku musiał się nią dzielić z kimś nieuczciwym. Ale kiedy dziewczyna w markecie, obdarowana pięknymi różami wypomniała mu, że za taką sumę to te róże powinny być opakowane w samochód i futro z norek – postanowił coś z tym zrobić. Tajemnica warta piętnaście milionów minus podatek długo nie może się utrzymać. Nie miał najmniejszego zamiaru oddawać wygranej na cele charytatywne, wspomagać muzeum albo stać się sponsorem miejscowej drużyny hokejowej, czy całego salonu masażu. W zapyziałej atmosferze miasteczka, w którym wszyscy o wszystkich wszystko wiedzą i gdzie potrafią człowieka zaszczuć z zazdrości o wysokość kwartalnej premii uznaniowej – nie mógłby dłużej żyć spokojnie. Tym bardziej, że nie było żadnego powodu, by pozostawać tu dłużej.

Na rynku wstąpił do siedziby Orbisu i wykupił na koniec miesiąca dwuosobową wycieczkę na Bahamy, z Warszawy do Nassau via Frankfurt nad Menem. Poprosił o niewpisywanie nazwiska, jako że – jak stwierdził – wycieczka miała być dla kogoś niespodzianką. Wynegocjował, że na listę pasażerów zostanie wpisany na dwa tygodnie przed lotem. Kosztowało go to nieco więcej, ale nie sprawdził ile. Głupio mu było trochę porzucać szkołę przededniu końca roku szkolnego, ale jakiekolwiek wcześniejsze zapowiedzi nie wchodziły w grę – podejrzewał, że szybko ustalą, kto rozbił lipcową wielką kumulację, będzie go szukać policja i służby specjalne, rzekomo w trosce o to, czy nowemu milionerowi coś się nie stało, wkrótce zorientują się, że w odstępie pół roku wygrał dwa razy i to w tej samej kolekturze. Ludzie zaczną szukać przekrętów, a żona – dobrego adwokata.

Wróciła następnego dna rano. Właśnie ubierał się do pracy w poczuciu absurdu, że gość mający na koncie ponad trzynaście baniek musi rano dymać na autobus, żeby zarobić łącznie z nadgodzinami niewiele ponad dwa tysiące złotych.

- Co załatwiłeś z tym mieszkaniem? – spytała w progu.

Pomyślał sobie, że mógłby jej kupić teraz sto dużych mieszkań, całe osiedle. I pewno by mu jeszcze na te Bahamy starczyło. Popatrzył na nią.

- Niewiele – powiedział – na razie sprawdzam, czy oddałaś pieniądze i czy auto stoi na parkingu. Jak wiesz, nie oddałaś i nie stoi, więc kwestia mieszkania musi poczekać.

Odwróciła się na pięcie. Trzasnęły energicznie zamykane drzwi do jej pokoju. Poszedł na autobus. Wieczorem wyszedł do baru, tym razem już nikogo o tym nie informując. Nie był zresztą w ogóle pewien, czy żona jest w domu. Długo siedział sam, co najlepiej świadczyło o tym, że wiadomość o jego wygranej jeszcze się w miasteczku nie rozeszła. Zamówił tym razem całą butelkę czerwonego Shirazu, zjadł pierwszy porządny obiad od kilku dni i przymknął oczy, słuchając jazzu z grającej szafy. Pomyślał, że powinien im sprawić nowe nagłośnienie, kino domowe czy coś. Ale roześmiał się w duchu – nowobogaccy najczęściej chcą manifestować swoją pozycję społeczną poprzez rzekome popieranie sztuki. W gruncie rzeczy ma to charakter autopromocji z jednej strony, a z drugiej ma zagłuszyć wyrzuty sumienia, że to los wybrał na swego pupila właśnie jego, a nie kogoś bardziej potrzebującego.

- Śpisz? – Mikołaj przysiadł się jak zwykle z kuflem Żywca – Fiu, fiu – dodał, patrząc na ledwo napoczętą flaszkę wina – wygrałeś w totka, czy co? Ja, cholera, znowu nic, ani trójki... Nici z zafundowania ci wycieczki na Bahamy. A jak twój rozwód?

- Na dobrej drodze – powiedział – Zapewne już lada dzień wniosę pozew.

- Jeszcze tego nie zrobiłeś? Lada dzień, jak będziesz w pracy, baba ci wyniesie pół domu, po czym razem z tą kasą ci wywieje do Egiptu, dokończyć przerwany urlop...

Dał się namówić na dwa kieliszki wina, które wypił starannie, ale bez widocznej przyjemności. Tomek odprowadził go do marketu, gdzie Mikołaj za chwilę rozpoczynał pracę nocnego dozorcy. Na odchodnym pod wpływem odruchu sięgnął do marynarki i wyciągnął kopertę z dokumentami wycieczki na Bahamy.

- Proszę cię, nie mów nikomu, nie chcę żeby się moja dowiedziała. Wspominałeś o tych Bahamach, no to tak się ułożyło, że to ty pojedziesz. Masz tu miejsce też dla osoby towarzyszącej, więc jakbyś jakąś pannę chciał wziąć ze sobą... Tylko trzeba tam zadzwonić za kilka dni i podać nazwiska.

Mikołaj trzymał w ręku kopertę i nie próbował jej rozpakować, zresztą było ciemno mimo świecących latarni, wokół których latały ćmy.

- Udało ci się znowu wygrać? Jak ty to robisz? Ale dobrze ci radzę, sam nikomu więcej o tym nie gadaj, a ja nie rozpowiem...

Postawił kołnierz kurtki – mimo letniego wieczoru, zaczynało się robić chłodno. Od lat wieczorami nosił polar, przez okrągły rok. Pomyślał, że na Bahamy też by go wziął. Wsadził ręce w kieszenie.

- Niewiele mi się udało, to jedno tak. Ale to tak między nami. Bywaj.

- No wiesz – Mikołaj bezradnie rozłożył ręce, w jednej nadal trzymając dokumenty wycieczki – pewno będę cię teraz unikał, żebyś nie pomyślał, że chcę coś od ciebie wyżebrać. Będziesz jutro w barze?

- Zobaczę jak się ułoży – podał mu rękę – nie umiem dziś powiedzieć, co będzie jutro.

Przechodząc przez most w stronę swojego domu, usłyszał sygnał SMS-a. Operator zawiadamiał go, że na jego koncie jest przeszło osiem tysięcy punktów i może sobie na stronie internetowej wybrać nagrody. Przeczytał, zdjął okulary, otworzył aparat. Wyjął z niego kartę SIM, schował do kieszeni, a resztę wyrzucił do rzeki.

- I tak giniesz honorową śmiercią – powiedział – większość telefonów kończy żywot w kiblu, gdy właściciel zanadto się pochyli, a komórkę nosi w koszuli...

 

R

ano wyszedł z domu jak co dzień i poszedł na dworzec autobusowy. W plecaku miał polar, kurtkę od deszczu i zapasowy sweter. W zasadzie tak jak co dzień. W sklepie kupił jak co dzień bułkę z szynką i małą wodę mineralną. Po namyśle wziął drugi zestaw – bułkę z serem i jogurt. Ale autobus, którym codziennie jechał do szkoły, już go nie interesował. Na wszelki wypadek, żeby nikt ze stałych dojeżdżających go nie poznał, przyszedł kilka minut po jego odjeździe. Chwilę potem przyjechał autobus do Krakowa. Tu, nawet gdyby ktoś go zauważył, jego obecność była umotywowana: jak wielu innych robił awans zawodowy i od czasu do czasu jeździł do starej stolicy na kursy, z których przywoził nie wiedzę, ale kwity. Jak wszyscy.

Po kilku godzinach wchodził do Hotelu Paryskiego, bo był blisko dworca, a Tomek go znał, od czasu gdy po jakimś urzędowym bankiecie został tu zaproszony na nocleg. Nocleg to może za dużo powiedziane, ale w każdym razie spędził tu noc. Nie pamiętał już, z kim, ani nie wiedział czy to wspomnienie pozytywnie zmotywowało go do dzisiejszej decyzji. Pokój nawet się znalazł, choć stary portier długo i powątpiewaniem przyglądał się jego mocno podniszczonym dżinsom i wysłużonemu, górskiemu plecakowi z niewielkim stelażem. Położona jakby od niechcenia na kontuarze złota karta Visa i banknot 50-złotowy pozwoliły Tomkowi rozwiązać ten problem. Zaproponowano mu pokój na 2 piętrze, podobno „dla specjalnych gości”. Jak dla specjalnych, to powinien być na pierwszym – pomyślał, ale głośno się ucieszył. I wtedy portier poprosił go do dowód osobisty.

Rozłożył ręce:

- No to na tę chwilę może być pewien problem. Zostawiłem samochód na parkingu przy Galerii Krakowskiej, i tam mam walizki, no i dokumenty. Zapomniałem, krótko mówiąc. Podróż z Warszawy dość mnie zmęczyła, chciałem szybko być w hotelu, bo mi firma zapomniała zarezerwować. A jutro po naradzie jadę do Katowic…

- Rozumiem – powiedział portier, starając się nie patrzeć na ladę, gdzie obok Visy zakwitła jak chaber druga pięćdziesiątka – to jutro pana zameldujemy, jak pan pójdzie po garnitur na parking, bo pewno w garniturze musi pan być na tej naradzie, to proszę nie zapomnieć dokumentów. Numer dowodu, PESEL i inne swoje dane, pan, naturalnie, może teraz wpisać do kwestionariusza?

Energicznie skinął głową i pomyślał, że rzadko spotykana w jego codziennym otoczeniu inteligencja pojawia się od czasu do czasu i pozwala się porozumieć. Zapewne katalizatorem była tu wrzucona do interesu pozapodatkowa stówa.

Wpisał do meldunku Adama Nowaka – pseudonim „Jan Kowalski” wydał mu się zbyt prymitywny, a poza tym miał nadzieję, że w razie czego policja będzie szukać tego nadętego bufona z miejskiego układu, podał jego dokładny adres, lokalizując go w Warszawie. PESEL i numer dowodu wymyślił zupełnie przypadkowe.

Portier, nie czytając, schował kartę meldunkową pod ladę i wręczył mu klucz. Tomek z przyjemnością zauważył, że był to tradycyjny klucz typu „cuhalt”, a nie żadna wydumana karta chipowa, z którymi zawsze miał kłopoty i która po ostatniej wycieczce fatalnie mu się kojarzyła.

- To jest pokój dla naszych specjalnych gości, więc na pewno nikt pana nie będzie niepokoił. W zasadzie jest poza ofertą i dlatego dziś, zupełnie wyjątkowo, był wolny.

Banknoty znikły z lady, kartę Visa portier trzymał w ręku.

- Proszę pana, a jeśli rano pan wyjeżdża to może już dziś skasuję? Żeby kolegi z jutrzejszej zmiany nie niepokoić…

Cholera, o tym nie pomyślał. Ten portier to jednak był doświadczony facet, zawodowiec w takich sprawach.

- I nie musi pan u nas płacić kartą, przyjmujemy też gotówkę…

Kwestię karty jednak przewidział. W drodze na dworzec w swoim mieście podjął półtora tysiąca, maksimum tego, na co chciał się zgodzić bankomat. Im później zostawi za sobą ślad, tym dla jego planów lepiej…

W pokoju pootwierał wszystkie okna i poszedł się wykąpać. Nie ogolił się, włosy pozostały brudne i sterczące. Włożył z powrotem znoszone ciuchy, wziął plecak i nie zostawił w pokoju niczego. Nie wiedział, czy dziś jeszcze tu wróci, zresztą był przekonany, że zaraz po jego wyjściu apartament „dla specjalnych gości” zostanie przeszukany, może nawet przez służby specjalne.

- Jak wyjeżdżałem dziś rano z Warszawy, nie zdążyłem podjąć pieniędzy, może mi pan powiedzieć, gdzie znajdę bankomat?

- Zaraz jak pan skręci we Floriańską, w prawo i po lewej stronie.

Tomek był przekonany, że teraz portier na pewno będzie pamiętał, że gość z pokoju dwadzieścia sześć przyjechał z Warszawy. Liczył tu trochę na tradycyjną niechęć Krakusów do mieszkańców stolycy.

Pod Barbakanem zakręciło mu się w głowie, pomyślał, że to z głodu i przypomniał sobie o bułkach w plecaku. Usiadł na murku, wyciągnął nogi przed siebie, sięgnął po kanapkę. Parę kropli jogurtu kapnęło mu na spodnie, starł ręką, prawie nie było widać. Słońce świeciło mocno jak to w czerwcu, gwar turystów i szum pobliskiej ulicy usypiały. Pomyślał jeszcze, że musi przejść się na dworzec, zobaczyć połączenia do Warszawy, po czym uświadomił sobie, że nie ma powodu się nigdzie spieszyć, a pociągi odjeżdżają co godzinę. I już dawno nie trzeba koniecznie kupować biletów w kasie, konduktorzy też chcą zarobić... Z tą myślą usnął. Obudził go brzęk, jakby coś koło niego się stłukło. Ktoś życzył mu wszystkiego dobrego i szybko odszedł. Okazało się, że do kubka po jogurcie przechodzące osoby wrzucały monety. Wysypał je na rękę – kleiły się. Spał pół godziny, i przez ten czas zarobił prawie 50 złotych. Czyli ponad dwa razy więcej niż podczas godzinnej pracy w szkole. A tu przecież nie pracował...

Najpierw chciał jak najszybciej stąd uciec. Potem – oddać ludziom te pieniądze. Wreszcie – umyć kubek, żeby się monety nie kleiły. W efekcie nie zrobił nic. Oparł się na plecaku i nie patrzył ludziom w oczy. Zastosował tę samą metodę, którą miał podczas nudnych zebrań albo szkoleń: patrzył przed siebie i myśląc o tym, co będzie miał do zrobienia w najbliższych dniach, wyłączał się kompletnie z rzeczywistości.

- Przepraszam pan, czy umie angielski?

Stał przed nim niewielki Japończyk z ogromnym aparatem fotograficznym na szyi i uśmiechał się spoza okularów.

Chciał wzruszyć ramionami i przemilczeć zaczepkę, ale w końcu Japończyk nauczył się tych kilku słów po polsku, trzeba to było uszanować.

- Yes, I do. What can I help you?

- Yes, yes, thank you, yes…

Wyglądało na to, że wywiad był skończony i turyście z Kraju Kwitnącej Wiśni zależało tylko na zorientowaniu się w poziomie lingwistyki w Polsce. Ale kiedy skończył się kłaniać, zapytał, czy mógłby kupić ten piękny obraz i za ile euro. A także tamten i kilka innych. Tomek nie od razu zorientował się, że usiadł na końcu wystawy obrazów, przeznaczonych na sprzedaż. Artysta, który je wystawiał, drzemał podobnie jak on, ale siedząc na krzesełku w głębi Barbakanu. Tomek pokazał go ręką i poinformował, że of course, obraz jest do sprzedania, ale szczegóły przedstawi państwu jego asystent.

Japończyk serdecznie podziękował za miłą rozmowę i informację, po czym wraz z towarzyszącą mu wycieczką sznureczkiem przeszli dalej, finalizować transakcję. Po drodze, przechodząc koło niego, prawie wszyscy zasilili jego kubek kwotą od 5 do 10 euro. Schował je do kieszeni bez słowa. Zaczynało mu się to podobać.

- Hej, kolego, serdeczne dzięki, masz u mnie prowizję! – zawołał malarz. Tomek pokręcił głową:

- Dzięki, już dostałem. A poza tym ja jestem milionerem i tak sobie żebrzę dla jaj.

Malarz roześmiał się w uznaniu dla żartu i obiecał na jutro parę flaszek. Sprzedał kilkanaście prac i stał się w jednej chwili człowiekiem bogatym. Jak na wtorkowe popołudnie w Krakowie, oczywiście.

Spojrzał w głąb Floriańskiej. Środkiem ulicy szły dwie dziewczyny, których sylwetki wydały mu się znajome. Pod słońce widział niewyraźnie, ale w pewnej chwili uświadomił sobie, że to dwie jego dawne uczennice, teraz studiujące w Krakowie. Skulił się, podniósł kołnierz i schował twarz w rękach. Przeszły obok, zagadane, nawet nie spojrzały w jego stronę. Ale problem kamuflażu był coraz istotniejszy.

Zabrał swój fartowny kubek i schował go do plecaka. Na sąsiednim straganie kupił wełnianą czapkę i rękawiczki z obciętymi palcami. Głupio z tym wyglądał w środku lata, ale w końcu to tylko przebranie, na kilka godzin w Krakowie. Wyglądał teraz jak raper na emeryturze chory na AIDS. Mijając sklep z telefonami, wstąpił na moment i bez żadnych formalności kupił aparat na kartę, bez abonamentu i całkowicie anonimowy. Dwie ulice dalej w telefonicznym punkcie usługowym kazał zdjąć simlocka i kupił startery do wszystkich linii. Mógł teraz dzwonić kiedy chciał, a jego namierzanie mogłoby być skutecznie tylko wtedy gdyby zadzwonił bezpośrednio do poszukującego go śledczego i rozmawiał z nim przynajmniej kilkanaście minut. Zmienianie karty SIM, a co za tym idzie - operatora mogły jeszcze skuteczniej zatrzeć ślady. Prosta i skuteczna, a przy tym niezbyt droga metody ucieczki przed technikami z ABW. W sumie za pięćdziesiąt złotych stał się niewidzialny dla namierzających go sieci. Oszczędnie gospodarując, miał zapewnione połączenia na jakieś trzy miesiące. Popatrzył na dość standardową Nokię, wypróbował przyciski – i wyłączył komórkę. Nie miał do kogo zadzwonić.

Usiadł na bulwarach nad Wisłą. W zasadzie dlaczego uciekał, w dodatku ukrywając swoją tożsamość? Dobrze, można było powiedzieć, że uciekał przed ewentualnymi znajomymi i nieznajomymi, którzy mogliby go nachodzić o pieniądze. Ale w sumie był wolnym człowiekiem w wolnym kraju, co więcej – w wolnej Europie i mógł w zgodzie z prawem robić co tylko mu przyszło do głowy. Nie miał obowiązku pracować i choć porzucając pracę zapewne przysporzył kłopotów zaprzyjaźnionemu dyrektorowi, to jednak był to problem co najwyżej z dziedziny kodeksu pracy, nic więcej... Żonie, nawet najbardziej kochającej, także nie miał prawnego obowiązku się meldować o tym, że zamierza robić to czy tamto. Mogła, oczywiście, zgłosić jego zaginięcie, ale po pierwsze to był problem jej i policji, a po drugie nie przypuszczał, żeby to zrobiła zanim się dowie o wygranej w kumulacji. No i na koniec – swoje pieniądze miał prawo trwonić tak jak chciał, póki rzecz była w zgodzie z prawem.

Zjadł obiadokolację w Jamie Michalikowej i wrócił do hotelu całkiem wcześnie, kiedy w Krakowie dopiero zaczynało się nocne życie. Dokładniej – nocne życie zaczynali turyści zagraniczni, z ogromną przewagą brytyjskich, a garstka Krakowian zarabiała na nich pieniądze ciężką i nieprzyjemną pracą. Omijał szerokim łukiem pijane grupy hałaśliwych rodaków Szekspira, aż wpadł w wykwintną ciszę Hotelu Paryskiego.

- Widziałem pana w akcji, dobrze odegrane – stary portier prawił komplementy półgłosem, choć do ciszy nocnej jeszcze sporo brakowało – pan jest aktorem, tak? I postanowił pan zarabiać z kolegą na sprzedaży obrazów? Pan namawia, a kolega sprzedaje i pewno maluje? Akurat wyszedłem po papierosy, bo gościowi zabrakło, no i widziałem pana z tymi Japończykami.

Uśmiechnął się. Trzeba jednak być ostrożniejszym.

- Nic się przed panem nie ukryje. Tak, jestem marszandem sztuki i zajmuję się handlem obrazami. Mam wspólnika w Krakowie i czasami takie żarty sobie stroimy. A przy okazji, jak pan widział, sporo się zarabia...

Wziął klucz i poszedł w stronę windy. Długo czuł na swoich plecach wzrok starego portiera.

 

W

 Warszawie miejsc w hotelach w centrum nie było, więc skorzystał z rady jednej z recepcjonistek i zamieszkał w pensjonacie, prowadzonym przez jej siostrę. Niewielki budynek stał w zielonej części górnego Mokotowa, z centrum jechał 20-30 minut, ale nigdzie mu się nie spieszyło i nie musiał wracać na określoną godzinę. Tym razem nikt go nie pytał o dokumenty, ani o cel pobytu. Przedstawił się – nie podając nazwiska - jako emerytowany wojskowy, który kiedyś służył w ochronie rządowych budynków i wówczas, podlegając ścisłym reżimom służby, nie miał czasu ani prawdę powiedziawszy – potrzeby zajmować się zwiedzaniem stolicy i dziś, korzystając z wolnego czasu i sporej emerytury, postanowił te zaległości odrobić. Opowieść została przyjęta bez komentarzy, a widząc stan garderoby „pana majora”, jak nie wiedzieć dlaczego zaczęła go tytułować - smacznie zaokrąglona właścicielka pensjonatu zapowiedziała, że już jutro zrobi z nim porządek, więc żeby się porządnie przebrał, to wieczorem wstawi pranie, a na rano będzie wszystko czyste i uprasowane, jak w domu.

Chciał powiedzieć, jak to w domu o niego dbali, ale ugryzł się w język. W pensjonacie było jeszcze kilkoro gości, każdy mógł być dalekim krewnym jego dawnych sąsiadów. Starał się więc mówić niewiele, a już zupełnie nic o sobie. Uzyskał odroczenie egzekucji prania na jeden dzień, który spędził w muzeum wojska – żeby uwiarygodnić swoją opowiastkę. Stare karabiny nic a nic go nie obchodziły, ale w parku posiedział chwilę w cieniu, obserwując wycieczki, które nudziły się tak samo jak on. Starsi wyrażali uprzejmie zainteresowanie i wspominali opowieści wojenne rodziców, młodzież bez skrępowania sugerowała, żeby ten teren przeznaczyć na coś ciekawszego, a jeśli już miałoby tu być jakieś wojsko, to co najwyżej czterej pancerni i Kloss. Zastanawiał się, skąd gimnazjaliści wiedzą o tych starych serialach, od kilku lat odsądzonych od czci i wiary i nie wyświetlanych w oficjalnej telewizji. Wieczorem kupił nowe, letnie spodnie i przewiewną marynarkę oraz niewielką walizkę na kółkach.

Na drugi dzień pojechał do Łazienek i przypadkiem trafił na spektakl, rozgrywany w sztucznych ruinach Teatru na Wyspie. Znane na pamięć perypetie nieszczęśliwego Edypa obchodziły go stosunkowo mało, ale usiadł z dala od wszystkich wycieczek, w gronie kilkunastu starszych widzów i udawał, że słucha. Spektakl był całkowicie realistyczny, widowisko kostiumowe odbierało nieco tragiczności dramatowi, a genialna ponadczasowość Sofoklesa z pewnością nie docierała do grup młodzieży, które za pieniądze Komitetu Rodzicielskiego przyszły tu odrabiać ciężką powinność lektury obowiązkowej.

Przez moment pomyślał, że on też jest takim Edypem, który wplątał się w splot dramatycznych zbiegów okoliczności, a jego los był piłką, którą grali między sobą mecz bezwzględni i egoistyczni bogowie. I choć z pozoru od Edypa dzieli go wszystko – czas i miejsce akcji, osoby dramatu i złota karta Visa – to przecież i on, nieszczęsny syn Lajosa z Teb, miał swoje pięć minut, kiedy pokonał Sfinksa i ożenił się z piękną Jokastą, nie wiedząc, że poślubia swoją matkę. Tego, że Edyp zabił swojego ojca, Lajosa, Tomek nigdy nie żałował: choć na lekcjach o tym raczej nie mówił, to przecież żywił niechęć do tego pierwszego w dziejach pederasty, który przez przypadek się ożenił, przez przypadek miał syna i przez przypadek zginął. Ale u Sofoklesa nie było przypadków, nie było ich u Szekspira, nie było ich w normalnym w życiu. Czy jego los też jest piłką w rozgrywkach między okrutnymi bogami, o których istnieniu nie wie i nie chce wiedzieć?

Spektakl był wykonywany przez znudzonych aktorów przed znudzoną publicznością, w upale wczesnego czerwcowego popołudnia, kiedy wszyscy już myśleli o urlopach i wakacjach. Po kilkunastu minutach wyszedł z amfiteatru i łapiąc w Alejach Ujazdowskich byle jaki autobus, dojechał do Alej Jerozolimskich. Jeszcze zdążył kupić bilet w kasie Muzeum Narodowego, zapewniając kasjerkę, że godzina mu w zupełności wystarczy, bo on tylko na jedną wystawę.

Jednak obleciał z grubsza wszystko, by zakończyć zwiedzanie w galerii, prezentującej freski z Faras. Dość obojętnie obejrzał czarnoskórych biskupów koptyjskich i zatrzymał się – zachwycony jak przed laty – przed wizerunkiem Świętej Anny, z wielkimi ciemnymi oczami, egipską modłą obwiedzionymi czarną szminką i długim palcem przytkniętym do warg, nakazującym święte milczenie o wiadomej tajemnicy... Pomyślał o tamtej Ani, która co prawda na pewno nie była świętą, ale której w pewien sposób zawdzięczał te nakazane przez samego siebie milczenie...

I wtedy usłyszał:

- No coś takiego, śmierci bym pewniej się spodziewała!

Od drzwi szła do niego przez dość ciemne pomieszczenie niewysoka blondynka z miłym uśmiechem na twarzy i wyciągniętą dłonią.

- Andrzej! No coś takiego, wieki cię nie widziałam! Czemu nie napisałeś wcześniej, że przyjeżdżasz do Polski? Gdzie się zatrzymałeś? Może przeniesiesz się do nas? A sam jesteś, czy z Marysią? Gaby jeszcze żyje, nie wykończyła się w tym Paryżu na marskość wątroby? Jadłeś już obiad? Chodź, zapraszam cię do naszej restauracji.

Zawsze taka była. Gadatliwa, miła nadzwyczajnie, nie pozostawiająca w zasadzie w swoim monologu miejsca na wypowiedzi rozmówcy. Poznał ją na trzecim roku historii sztuki, ale nie zdążyło się nic rozwinąć, kiedy postanowił przenieść się na studia najpierw do Lublina, potem do Krakowa. Słyszał o niej potem wielokrotnie, bo była autorką przeszło 200 publikacji – książek i pięknych albumów, kierowała jednym z największych muzeów w Polsce i była postacią niezwykle medialną. Ale najwyraźniej nie miała pamięci do twarzy i myliła go z kimś innym. Tego Andrzeja to nawet też pamiętał ze studiów, o ile oczywiście nie był to ktoś zupełnie spoza ich wydziału.

- Chodź, szybko, musisz mi opowiedzieć co się z tobą ostatnio dzieje, w ogóle do mnie nie piszesz... Jak mogłeś przyjść tutaj i odwiedzić Annę, a nie mnie? Ja mam za chwilkę jakiś wywiad, ale jakbyś na mnie poczekał, to pojedziemy do nas, mąż i dzieciaki się ucieszą...

Nie miał szans nawet sprostować pomyłki, ale nawet specjalnie nie chciał, bo to oznaczałoby dekonspirację, więc po prostu milczał lub odpowiadał monosylabami.

W muzealnej restauracji ruch był niewielki, ale spokojnie rozmawiać się nie dało, bo do dyrektorki co chwilę ktoś podchodził i przerywał jej monolog. Zdołał powiedzieć tylko, że zatrzymał się w prywatnym pensjonacie i długo nie zabawi, bo musi szybko wracać do Paryża.

No faktycznie, pora już była najwyższa wrócić do Paryża, gdzie zostawił przed laty część życia i prawie całe serce. Opowiadała o sobie i swojej rodzinie, w pewnym momencie popatrzyła na niego uważnie.

- Andrzej... – zmieniłeś się przez te lata...

Odłożył nóż i widelec i już miał jej powiedzieć, kim jest, ale nie dała mu tej szansy.

- Słuchaj, powiedz mi szczerze... W domu coś nie tak? Marysia?

- Cóż... nie, nie, Marysia w porządku, kwitnie jak zawsze. Pewnie... To raczej ja mam pewne problemy, ale nie chciałbym o tym mówić...

Spoważniała, pokręciła głową.

- Mężczyźni nigdy nie mówią, a potem żałują. Domyślam się, że coś ze zdrowiem. Dobrze, nie mów jak nie chcesz. Ale jakby coś trzeba było pomóc... Czekaj, dam ci wizytówkę, bo teraz mam nowy telefon. Adres bez zmian, wiesz. A ty, zmieniłeś coś?

Zauważył uśmiech na jej twarzy i kompletny brak zainteresowania jego odpowiedzią. Od drzwi szła ku nim ekipa telewizyjna. Tomek zauważył czerwone światełko na kamerze, więc upuścił widelec i wychylił się spod stołu dopiero wtedy, kiedy reporter już stał przy krześle dyrektorki, a kamera nie pracowała.

- Słuchaj, to tylko kilka minut, jeśli możesz, to poczekaj. Tak się cieszę, że przyjechałeś – odwróciła się do reportera – wie pan, to mój kolega ze studiów, bardzo zdolny krytyk sztuki, mieszka teraz w Paryżu i tam publikuje, jedyny Polak, co się naprawdę zna na Luwrze...

- Wymienię widelec, bo mi upadł – podniósł się z krzesła, które natychmiast zajął dziennikarz. Dźwiękowiec przypinał dyrektorce klips z mikrofonem, na kamerze zapaliło się światełko. Wyszedł z restauracji i skręcił w prawo, w stronę mostu Poniatowskiego.

Poniatoszczak stał tak samo jak dawniej, woda była tak samo brudna i piaszczyste łachy ciągnęły się po stronie praskiej jak przed laty, kiedy codziennie tędy przejeżdżał kolebiącym się tramwajem, by dojechać z Pragi na Nowy Świat i zawsze nieco spóźniony dobiec do Gmachu Chopina na Uniwersytecie, gdzie mieścił się jego wydział. Zapatrzył się w wodę. Kiedyś marzył, by popłynąć kajakiem od Krakowa do Gdańska, samemu, tylko z aparatem fotograficznym i jak najskromniej wypełnionym plecakiem. Ale najpierw nie było go stać, potem nie było czasu, a wreszcie się tak porobiło, że jakoś sobie siebie nie wyobrażał siebie samotnie na rzece, z pęcherzami od wioseł na rękach. Strasznie spoważniał. Albo zdziadział... Pomyślał, że w zasadzie nic by nie stało teraz na przeszkodzie, żeby popłynąć, no i jego konspiracja byłaby wówczas pełna: wszędzie mogli go szukać, tylko nie tam...

Ale we Włocławku była tama, no i jakoś tak mało znał się na żegludze, nawet karty pływackiej nie miał. Zapewne wszystko było teraz do załatwienia, ale przypominał sobie stada komarów, z jakimi zawsze walczył nad wodą: i Mazury, i morze wieczorami były obrzydliwe, bo całą frajdę odbierały wściekłe samiczki.

Wyprostował się i pochylił głębiej, sprawdzając ile miejsca jest między mostem a lustrem wody – nie tak dawno prasa zamieściła zdjęcia samolotu, przelatującego między przęsłami.

- Spokojnie – usłyszał głos i ktoś położył mu silnie rękę na ramieniu – nie warto się tak przejmować. Wszystko się ułoży.

Obrócił się ostrożnie. Stało za nim dwóch policjantów. Jeden natychmiast przesunął się w miejsce między Tomkiem a balustradą mostu, drugi nie zdejmował mu ręki z ramienia.

Roześmiał się.

- Myśleliście, że chciałem skoczyć? No wiecie co... Do takiej brudnej wody? Nie ma mowy! Ale dziękuję za uratowanie mi życia.

Poczucia humoru raczej nie mieli. Uśmiechnęli się cierpko, myśląc pewno, że wyszli na głupków.

- A co pan tu o tej porze robi właściwie?

Nie było jeszcze piątej, do zmierzchu zostały ze cztery godziny, był piękny letni dzień. Chodnikiem przez most przechodziły tłumy ludzi. Zupełnie nie rozumiał, z czego się miał tłumaczyć.

- Po prostu przystanąłem i patrzyłem na wodę. O urlopie myślałem, na jeziorach.

- Ale tu Wisła, rzeka jest. A gdzie to pan pracuje? I dokumenciki poproszę.

No i całą konspirację diabli wzięli. Podał dowód, z którego jeden z funkcjonariuszy zaczął przepisywać wszystko po kolei. Musiał podać jeszcze gdzie zatrzymał się w Warszawie i na koniec otrzymał pouczenie, że tamowanie ruchu w miejscach dla pieszych jest wykroczeniem, za które z reguły grozi mandat albo odpowiedzialność przed sądem grodzkim. Nie przypominał sobie, żeby tamował komukolwiek ruch, w przeciwieństwie do policjantów, który wraz z nim zajęli cały chodnik i ludzie obchodząc ich schodzili na jezdnię, wywołując wściekłość kierowców, trąbiących głośno do czasu, aż ujrzeli mundury. Wtedy zwalniali do przepisowych pięćdziesięciu na godzinę i cicho przejeżdżali obok. Oczywiście, nikt policjantom uwagi nie zwrócił.

W pensjonacie na Mokotowie czekała na niego kolacja i właścicielka w gustownym negliżu, dość skąpo przykrytym krótkim szlafroczkiem. Zjadł co dali, starając się nie patrzeć w jej stronę. Jakoś jego brak zainteresowania nie specjalnie jej przeszkadzał, więc jej obfite wdzięki co jakiś czas znajdowały ujście między połami szlafroka. Został poproszony o oddanie garderoby do prania, wzdragał się trochę, ale w końcu uległ. Ściągnął spodnie i koszulę, otrzymawszy uprzednio spory męski szlafrok. Właśnie chciał pójść do swojego pokoju, żeby się przebrać, kiedy do kuchni wkroczył rosły mężczyzna, na oko nieco wypity i szukający okazji do zaczepki.

- Coś panu ten szlafrok pana pułkownika nie pasuje trochę. Nie zostawiłby pan tej biednej kobity w spokoju? Przyjeżdża taki z prowincji i myśli, że warszawskie kobitki na niego polecą. A ona świeża wdowa, to musi kogoś obsługiwać, bo całe życie u tego tam, świeć panie, na służbie. Służba nie drużba. A tobie, wypierdku, nic do tego, bo ja tu jestem teraz na służbie.

Tomkowi się te wszystkie służby pomyliły, na odczepnego zaczął tłumaczyć, że jest gościem i ubranie do prania oddał, ale tamten w ogóle nie słuchał.

- No to panie gościu, już się gościna skończyła. Dziesięć minut i już cię tu nie widzę. Paszoł won. A ty do kuchni, ale już! Ty ruska jesteś, to myślisz, że tu rządzić będziesz, ale ruskie już tu nie rządzą, a pułkownik nie żyje i nie będzie rozkazywał.

Pułkownikowa zupełnie się nie przejmowała.

- Przecież właśnie w kuchni jestem, a ty się, Antonio, napiłeś i tylko byś rozrabiał. Siedź cicho, to i ty coś z tego będziesz miał.

- Co będę miał to będę, a jak nie to sobie sam wezmę, a ten ma mi stąd zniknąć, bo mu zaraz pomogę.

Wdowa obróciła się do Tomka z przepraszającym gestem.

- Ot, i zepsuł nam wieczór, sobaka jedna. Zawsze jak się upije to traci opanowanie. Cicho siedź, a najlepiej idź do swego pokoju. A pan major nigdzie nie pójdzie, tylko tu zostaje, bo tu jest jego miejsce.

Antonio, na którym widać szarże robiły wrażenie, porwał się na baczność i zaczął bełkotać przeprosiny, że majora to przecież by nie obrażał, że to ta wódka w nim i to wszystko z miłości, pan major rozumie...

Oczywiście, rozumiał i wybaczał, Powiedział, że idzie do pokoju na chwilę się przebrać i zaraz napiją się razem, to zrozumienie lepsze przyjdzie. Zabrał właścicielce z rąk swoje spodnie i koszule, podziękował za dobre intencje, i wyszedł, nie słuchając protestów. Spakował się w dwie minuty, ubrał nowe rzeczy i z walizką w ręce wyszedł do ogrodu. Pachniał jaśmin, nad Warszawą stała łuna świateł. Doszedł do ulicy i dopiero koło przystanku autobusowego opuścił walizkę na kółka. Tym, że za dwa noclegi nie zapłacił, zupełnie się nie przejmował.

 

N

a moście Poniatowskiego było już całkiem pusto. Wyczekał moment, kiedy nic nie jechało i delikatnie zrzucił do rzeki swój stary i doskonale znany wśród jego znajomych plecak. Żal mu go było, ale musiał sprawić wrażenie, że w tym miejscu znów się jego ślad urywa. W ślad za plecakiem poleciały stare dżinsy i koszula. Wiatr trochę je zwiał tak, że nie trafiły w środek nurtu tylko zamoczyły się przy samym brzegu. Fala wyrzuciła plecak jakieś dwadzieścia metrów dalej. Miał nadzieję, że w razie czego jego ciuchy poznają policjanci, którzy podejrzewali go o próbę samobójstwa, no i skojarzą te dwa fakty.

Na Powiślu wsiadł w tramwaj, starannie skasował bilet i dojechał parę przystanków do Dworca Wschodniego. Tu oddał wszystkie bagaże do przechowalni i z rękami w kieszeniach obszedł powoli cały budynek. Znalazł wolne miejsce siedzące w ciepłym miejscu i zasnął. W nocy kilka razy przeganiali go porządkowi, raz obudzili go sokiści, ale gdy zaczął mówić od rzeczy, dali mu spokój. Lekko pijanych i upośledzonych omijali, żeby nie mieć z nimi kłopotów.

Wytrzymał tydzień. Lepiej się spało w dzień, bo wtedy nie budzili. Przez tydzień nie wykorzystał ani złotówki ze swego majątku. Jadł resztki w restauracji dworcowej, trudno się było przełamać, ale przywykł. Najchętniej dojadał po dzieciach, ich się najmniej brzydził. Postanowił jeść raz dziennie, wieczorem, to zmuszało organizm do akceptowania byle czego. Najgorzej było z piciem. Tego mało zostawało, kranówa w toaletach była obrzydliwa, raz udało mu się po prostu zwinąć butelkę coli, ale była ciepła i nie smakowała mu. Kiepsko się czuł przez pierwsze pięć dni, potem przywykł.

W czwartek wieczór po raz pierwszy użył swojej komórki, kiedy w poczekalni jakaś kobieta zaczęła rodzić. Usłyszał jej jęki, zorientował się, o co chodzi i przerażony, że będzie musiał sam się tym zająć, sięgnął do kieszeni kurtki. Akurat w okolicy nie było ani jednego bezdomnego, który mógł się zdziwić widokiem nowego kolegi z elegancką nokią w ręku. Nie było też żadnej kobiety, która mogłaby mu pomóc. Zatelefonował, podał jakiekolwiek nazwisko, odłożył słuchawkę i podszedł do rodzącej.

Była już niemłoda, dość zaniedbana. W przerwach między skurczami powiedziała mu, że właśnie jechała do matki na Śląsk, z Białegostoku i w czasie przesiadki ją dopadło. Termin miała dopiero za tydzień, ale to jej trzecie dziecko, no i wiadomo, że wtedy rzadko kiedy nie jest przed czasem. Męża nie miała, służył w wojsku za granicą. Była wdzięczna. Zapytała, czy by nie poczekał z nią, aż dziecko się urodzi i czy by nie został jego ojcem chrzestnym. Pokręcił głową.

- Wyjeżdżam jutro za granicę. Czekam tylko na pociąg.

- Na długo?

- Pewno na zawsze.

Usłyszał sygnał karetki.

- Pójdę ich skierować. Niech pani się trzyma.

Nie czekając na odpowiedź poszedł w stronę wyjścia. Minął się w drzwiach z lekarzem i sanitariuszami, pokazał im drogę, po czym zawrócił i podszedł do informacji. Najlepsze połączenie do Paryża miało trzy przesiadki na terenie Niemiec. Był jeszcze pociąg z Moskwy do Paryża, przez Warszawę i Berlin, ale w Berlinie było 12 godzin przerwy. Niezłe, gdy ktoś chciał iść na zakupy, ale za mało na porządne zwiedzanie.

Przedrzemał w poczekalni do piątej rano, tym razem wyjątkowo nie nagabywany przez sokistów. Gdy otworzyli przechowalnię bagażu, odebrał swoją walizkę i zaczął się zastanawiać, co z nią zrobić. Była prawie pusta. Pomyślał jednak, że może się przydać jak się trochę wzbogaci. Rozśmieszył go własny dowcip.

W dworcowej toalecie umył się porządnie po raz pierwszy od tygodnia, ogolił i zmienił koszulę. Na bilet w jedną stronę gotówki mu starczyło. Kupił jeszcze dwa kryminały i mapę Lazurowego Wybrzeża. W kiosku był też Paryż, ale nie chciał nikomu ułatwiać. Zresztą mapę Paryża bez kłopotów można kupić w każdym miejscu Paryża. Miał jeszcze 30 euro, zaoszczędzone w Hurghadzie i to musiało starczyć aż do Francji. Dopiero tam zamierzał korzystać z karty kredytowej.

Pociąg odjechał z niewielkim opóźnieniem po wpół do ósmej rano. W Berlinie miał być po pierwszej, więc Tomek zamierzał ten czas przespać, i porozglądać się dopiero w drugim odcinku, do Frankfurtu nad Menem. Po wejściu Polski do strefy Schengen podróż do Niemiec niewiele różniła się od przejazdu między Sochaczewem i Małkinią, może tylko tym, że emocje w sumie były mniejsze. Wraz z nim układało spore bagaże jeszcze troje osób, na szczęście całkowicie obcych i wyglądało na to, że małomównych. Zanim zamknął oczy upewnił się, czy w sąsiednich przedziałach nie ma nikogo znajomego – zaczynał się właśnie sezon wakacyjny i takie spotkanie było zupełnie możliwe. Jednak nie wyglądało na to, by mógł komuś wpaść w oczy. Odruchowo zapiął wewnętrzną kieszeń kurtki na zamek błyskawiczny i podłożył ją sobie pod głowę. Ale nie mógł zasnąć – wyglądało na to, że wszystkie więzy, które łączyły go przez pół wieku z krajem między Odrą a Bugiem właśnie ulegały kompletnej destrukcji. To mogło skłaniać do refleksji, ale najbardziej poruszające było dla niego to, że właśnie nie skłaniało. Nie porzucał nikogo i niczego, na kim i na czym by mu jakoś specjalnie zależało. Spojrzał przez okno – pociąg rozpędzał się, mijał niewielkie domki, zapyziałe stacyjki, pokryte białymi kwiatami drzewa owocowe i obsypane rdzą przytorowe śmietniska. Gdzieś tam, dalej, były piękne starówki, szacowne zamki, pełne wiernych kościoły, żyzne pola, dziurawe drogi, pijane matki pijanych dzieci, heroiczni bohaterowie walki z komuną, których kiedyś zomowcy polali z sikawki, pielęgniarki słaniające się na nogach po trzecim dyżurze za tysiąc pięćset złotych miesięcznie i nauczyciele, uczący kultury i życia za dwa tysiące. Za oknem uciekał świat wspaniałych ludzi, żyjących w fatalnych warunkach, tytanów intelektu, których niszczyli koledzy o inteligencji robaka, pięknych kobiet, z powodu swej urody zawsze uważanych za niepiękne charaktery, bogaczy, którzy nie dorobili się pracą, tylko kombinacjami lub przypadkiem.

Jak on.

Turkotały koła, świat za oknem uciekał do tyłu, a on uciekał do przodu. Odkąd wygrał wielką kumulację – cały czas uciekał. Był dzięki pieniądzom wolny – i ta wolność była okupiona niewygodą, ciągłym zmienianiem masek i kostiumów, brakiem domu i kogokolwiek, dla kogo warto byłoby trwonić ten przypadkowy majątek.

Zasnął.

Na godzinę przed Berlinem obudził się i spod przymkniętych powiek obserwował nerwową krzątaninę współtowarzyszy podróży. Nie umiał powiedzieć, kto z nich pozostanie w stolicy Niemiec, a kto będzie jechał wraz z nim do Paryża. A może wysiądzie po drodze, we Frankfurcie, czy Karlsruhe.

Granicę francuską przejechał przed ósmą wieczorem, choć oczywiście jej nie zauważył. Pociąg TGV, do którego wsiadł w Karlsruhe, już po kilku minutach osiągnął prawie trzysta kilometrów na godzinę, o czym został powiadomiony przez mężczyznę w średnim wieku, który jako jedyny jechał wraz z nim z samej Warszawy. Przy kolejnej przesiadce nawet mu się przedstawił, ale Tomek, który przez pomyłkę powiedział własne nazwisko, nie dosłyszał, jak tamten się nazywał. Zresztą nieznajomy mężczyzna uratował go przed większą wpadką, bo we Frankfurcie Tomek zamierzał „zapomnieć” walizki, z której uprzednio wyjął i przełożył do reklamówki przybory toaletowe. Jednak pozostawienie kolejnego fałszywego tropu nie udało się, gdyż współpasażer zauważył ją przy wysiadaniu.

- Och, dziękuję, ale by się nic nie stało, bo jest prawie pusta, jadę dopiero na zakupy przed podróżą do Londynu, do pracy.

- Proszę pana, trzeba pamiętać o bagażu – napomniał go – gdyby pozostała walizka w pustym przedziale, czujniki wykryłyby ją natychmiast i wszyscy bylibyśmy aresztowani jako podejrzani o terroryzm. A walizka zostałaby zniszczona, a taka ładna, szkoda by było.

Pożegnali się na dworcu Paris-Est. Dochodziła jedenasta wieczór. Białe gwiazdki migały na wieży Eiffla, nad miastem wznosiła się oświetlona biała kopuła Sacré-Coeur. Współpasażer nie spieszył się z wychodzeniem z dworca, może czekał na zaproszenie do towarzystwa. Długo patrzył za Tomkiem, który ciągnął na kółkach pustą walizkę w kierunku postoju taksówek.

- Place Vendôme, monsieur, s’il vous plaît.

- Hôtel Ritz ? – z wyczuwalną ironią zapytał kierowca, patrząc w lusterku na jego nie dopinający się polar.

- Oui, précisément, c’est ça.

- Avez-vous une réservation?

- Moi? Non, ce n’est pas nécessaire...

Na tyle go było stać. Dalsze próby konwersacji uciął wyjmując telefon i udając, że pisze SMS. Oczywiście, nie miał roamingu, więc jego komórka była w Paryżu po prostu atrapą. Z miną szejka arabskiego poprosił kierowcę o wniesienie mu pustej walizki, dwadzieścia euro wciśnięte do ręki pewno przekonało go mniej, niż uczestniczenie w ewidentnym dowcipie. Tomek podziękował skinieniem głowy i – tym razem po angielsku – poprosił o apartament Marcela Prousta. W wielkim lustrze za plecami portiera dostrzegł osłupienie w oczach taksówkarza, który nie spieszył się z wyjściem z hotelu. Portier uprzejmie skinął głową i podsunął mu książkę meldunkową, dość mechanicznie poprawiając Tomka, że Proust jest patronem specjalnego pokoju, a nie apartamentu i poprosił o paszport.

Zameldował się jak najbardziej formalnie i na własne nazwisko. Doszedł do wniosku, że ma dość ukrywania się, zresztą i tak w Ritzu raczej szukać go nie będą. Zarezerwował „Prousta” na dziesięć dni. Doszedł do wniosku, że wydatek niespełna trzydziestu tysięcy złotych nie powinien na nim robić wrażenia. I nie robił.

 

T

rzy razy był w Luwrze, dwa razy w d’Orsay, dwa razy w Centre Pompidou – aż stwierdził, że jako historyk sztuki ma całkowicie dość muzeów. Powłóczył się bez celu na Montmartrze – raz spędził tam cały dzień, drugi raz całą noc, codziennie wieczorem zaliczał spacer po Champs-Elysées, bulwarze Saint-Michel i Saint-Germain-des-Prés. Śniadania dostawał w hotelu, obiadów unikał, kolacje jadał tam, gdzie go zastał wieczór. Raz był to nawet restauracyjny statek na Sekwanie, gdzie przez dwie godziny wypił dwie butelki wina i zatęsknił za rozmową z kimkolwiek po polsku. Dotąd, oczywiście, starannie unikał jakiegokolwiek kontaktu z Polonią, szerokim łukiem omijając budynek Biblioteki Polskiej na wyspie Świętego Ludwika, ambasadę na rue Talleyrand i przede wszystkim Kościół Polski opodal placu Vendôme. Sięgnął po komórkę, ale nie miał w jej pamięci książki telefonicznej, a notes został z bagażami w hotelu. Potem przypomniał sobie, że telefon jest na kartę i nie ma możliwości przy jego pomocy połączyć się za granicą. Inwestycja z Krakowa okazała się zupełnie nietrafiona, więc komórka podzieliła los swej poprzedniczki.

- Pa, pa, adieu – powiedział po cichu i delikatnie spuścił telefon za burtę. W ślad za nim poleciały jeszcze nie odpakowane karty innych sieci, które okazały się równie nieprzydatne we Francji, jak w Polsce.

I wtedy stwierdził, że mu się to wszystko znudziło.

Ostatniego dnia w Ritzu wczesnym rankiem zamówił taksówkę, zapakował walizkę – w międzyczasie obrósł w kilka zmian bielizny, parę koszul i spodni, a nawet jeden letni garnitur - i kazał się zawieźć na dworzec Montparnasse. Z trudem odnalazł przechowalnię bagażu i oddawszy swoje rzeczy pod opieką tłustego Paryżanina o błyszczącej, czarnej skórze, zaczął przechadzać się po peronach i czytać napisy. Połowy z nich nie rozumiał. Zamierzał zjeść porządne śniadanie, po czym wybrać trasę podróży.

Ale decyzja przyjechała wraz ze srebrzystym, wydłużonym nosem kolejnego TGV, których dziesiątki z niesłychaną, drapieżną elegancją co kilka minut przesuwały się przed jego oczami. Pięć po dziewiątej, bez walizki i z rękami w kieszeniach odjeżdżał do Brestu. Chciał zobaczyć ocean.

Po czterech godzinach, które przeważnie przespał, wysiadł w centrum nadmorskiego miasta. Wiedziony nieomylnym instynktem bywalca Sopotu, minął wielki budynek Instytutu Oceanograficznego i poszedł w kierunku plaży. Obok była niewielka restauracja z widokiem na ocean, więc siadł w pustawej o tej porze sali i zamówił coś, co brzmiało jak polędwica z rekina, a więc dość smacznie. I takie też było, ale spieszył się, więc nie umiał docenić smaku – przypominało zwykłą wołowinę, jedynie gęsty sos grzybowy nadawał polędwicy swoisty aromat. Ani trochę nie zalatywało rybą, a więc uznał, że jest wspaniałe.

Po drodze nad morze natknął się na niewielki sklep France-Telekom, nie mógł się oprzeć i kupił komórkę. Śmiał się w duchu z samego siebie, jak bardzo stał się uzależniony od samego posiadania telefonu – z którego w ogóle nie korzystał. Racjonalizując ten nie zauważony przedtem odruch pomyślał, że kieruje nim troska o własne bezpieczeństwo – w razie czego będzie mógł zadzwonić przecież po pomoc. Nie zastanawiał się ani w razie „czego”, ani do kogo miałby zadzwonić. Tym razem chciał wykupić od razu roaming, ale powiedziano mu, że od jakiegoś czasu w ramach Unii wszystkie kraje połączone są jedną siecią i roaming obowiązuje tylko poza Europą i strefą Morza Śródziemnego, ale jeśli monsieur się wybiera do Afryki czy Ameryki, to oczywiście można to załatwić. Monsieur się nie wybierał, więc poprzestał na tym, co mu dali.

W porcie jachtowym wszedł na długą redę, która od biedy mogła przypominać molo i na najdalszym jej końcu usiadł na krążku zwiniętej liny cumowniczej. Krajobraz przypominał Bałtyk, zalesione wzgórza dochodziły prawie do morza niewysokimi klifami, piasek był żółty i błyszczący w słońcu, a plaża usytuowana w malowniczej zatoce. Fale – niewielkie o tej porze roku – przychodziły od nieskończonego horyzontu i umierały na linii brzegowej, poza którą z jednej strony opalały się dziewczyny w jasnych kostiumach, z drugiej pływało stado brzuchatych facetów. Nieco dalej znalazł ławeczkę i rozsiadł się wygodnie, wyjął nowo zakupiony telefon i zaczął wertować notes, który tym razem miał w kieszeni kurtki. Nie było w nim wiele zapisów, bo od lat notował wszystko w komórce, która teraz spoczywała pewno na dnie rzeczki w pobliżu jego dawnego domu.

Zastanowił się, że przez cały czas swojej podróży pierwszy raz dopiero pomyślał o swoim domu i w ogóle nie zastanawiał się, jak jego ucieczka została przyjęta przez jego bliskich, sąsiadów i kolegów. W tym kontekście zresztą słowo „bliscy” wydało się wyjątkowo niestosowne. Zirytował się sam na siebie za to, że pomyślał „ucieczka”. Ale mimo chwili zastanowienia, nie potrafił znaleźć sensowniejszego.

Znalazł w notesie komórkę do Mikołaja, bo to była pierwsza osoba, która mu przyszła do głowy. Wstukał numer, przycisnął zieloną słuchawkę. Sygnał zgłosił się natychmiast, po czym spikerka Telecomu zakomunikowała mu, że abonent jest czasowo nieosiągalny. Nic dziwnego, był środek dnia, Mikołaj pewno w pracy miał komórkę wyłączoną, a poza tym mógł jeszcze zupełnie śmiało znajdować się na Bahamach. Tomek nie do końca był pewien obecnej daty, ani tego, na jaki termin kupił Mikołajowi wycieczkę. Przycisnął czerwone, wybrał następny numer.

Ania długo nie odpowiadała, wreszcie – kiedy pomyślał, że może to nie do niej zadzwonił – usłyszał jej głos. Przedstawił się.

- A co to za dziwny numer masz, zagraniczny? I w ogóle gdzie się obracasz? Mówili, żeś wygrał jakieś pieniądze i ktoś cię prawdopodobnie ukatrupił, bo w Warszawie znaleźli twój plecak i rzeczy, nad Wisłą.

- Nie, zupełnie dobrze żyję, ale to długa historia i raczej nie na telefon..

- A co, podsłuchują, czy oszczędzasz? Dobra, zadzwonię do ciebie za parę dni, bo na razie wydajemy numer na koniec wakacji i nie mam jak rozmawiać. Cieszę się, że dzwonisz, i na razie.

Wyłączył telefon i zastanowił się, po co w ogóle dzwonił. A jakby miała czas, to o czym by rozmawiali? O nietypowych zachowaniach bocianów? Trzeba było się pogodzić z tym, że z krajem wszystkie więzy zostały zerwane i szukać sobie towarzystwa w bliższej okolicy.

Obszedł miasto i wrócił na dworzec. Powrotny TGV do Paryża odjeżdżał przed siódmą. Znów przespał prawie całą drogę, budząc się tylko w Rennes, które było pięknie oświetlone i pełne wieczornego ruchu. Postanowił przyjechać tu kiedyś na dłużej. Na Gare Montparnasse dojechał po jedenastej, walizkę pozostawił w przechowalni, przeszedł – z nowo zdobytego sentymentu - przez rue de Rennes i przez Most Artystów poszedł powłóczyć się po prawym brzegu. W środku nocy siadł na ławce na bulwarze nadrzecznym i spał spokojnie, dopóki nie obudził go najpierw smród sfermentowanego wina, potem chrapliwy głos:

- Nie śpij tu, to moja ławka.

- Dobrze, już idę – próbował się podźwignąć, jednak ciężka dłoń kloszarda posadziła go z powrotem. Miał czerwoną twarz i rzadki, siwy zarost.

- Daj spokój, zmieścimy się. Masz pieniądze?

Udawał, że się z trudem budzi. Miał przy sobie jakieś pięćset euro, telefon i oczywiście portfel z dokumentami i kartami kredytowymi – podczas pobytu w Paryżu przelał część pieniędzy na Banque de Paris i z jego złotej Visy korzystał. W kieszeni spodni miał trochę drobnych, na gazety i bilety metra.

Skinął głową.

- Mam, ale niedużo.

Kloszard uśmiechnął się.

- No, wyglądasz jakbyś miał rzeczywiście niedużo. Inaczej pewno mieszkałbyś w Ritzu, a nie nad Sekwaną, co? Dawaj.

Udawał, że się waha i ociąga, ale wygrzebał w kieszeni dwa piątaki.

- No proszę, toś ty bogacz. Zaraz to zainwestujemy.

Wziął pieniądze i zniknął. Tomek wpatrzył się w jasno oświetlone wieże Katedry Marii Panny. Notre Dame odbijała się przepięknie w gładkim nurcie Sekwany. Od rzeki powiewał chłodny wiatr. Otulił się mocniej polarem.

Drzemał z pół godziny, gdy najpierw poczuł, a potem usłyszał kloszarda. Przysiadł na ławce, w rękach trzymał dwie flaszki wina. Były najwyraźniej plastikowe, bo Tomek widział, jak palce włóczęgi wgniatają w ściankach niewielkie ugięcia. Podał mu jedną.

- Pij, chłopie, utopimy te smutki. Jak widzisz, nie ukradłem twoich pieniędzy, ani sam nie przepiłem, choć pić mi się chce strasznie. Marcel jestem.

Odkręcił, wyciągnął flaszkę w stronę Tomka.

- A la votre!

Stuknęli się plastikiem, bez efektu akustycznego. Marcel wydudlił flaszkę jednym haustem, owinął się połą cienkiego płaszcza i natychmiast zasnął. Pochrapywanie niosło się daleko nad rzeką. Tomek pokręcił się jeszcze trochę, znalazł miejsce, gdzie mógł mieć osobistą toaletę i zasnął także. Obudził go poranny chłód i hałas, dobiegający z nadbrzeżnej autostrady. Marcela już nie było.

Przemieszkali razem na tej ławce przeszło miesiąc. W ciągu dnia rozchodzili się w różne strony Paryża, próbując zorganizować trochę pieniędzy i coś do jedzenia. Z jedzeniem było łatwiej – Tomek stosował metody już przećwiczone na warszawskim Dworcu Wschodnim: chodził po popularnych lokalach i zbierał resztki, mówiąc, że dla psa. Najlepiej szło mu w restauracjach Mc Donald’s i Hippo, zwłaszcza gdy trafiał na wycieczkę szkolną. Najpierw się z niego śmiali, potem oddawali prawie całe porcje. Żebranie pod kościołami nie przynosiło efektów: po kilku chwilach pojawiali się policjanci i przeganiali go. Inna rzecz, że nawet nie było to potrzebne, bo sam się zniechęcił: poza turystami nie przychodził do nich nikt, a na sporadycznie odprawianych mszach pojawiali się co najwyżej najbiedniejsi mieszkańcy dzielnicy, przeważnie kolorowi. Najwięcej zarabiał na parkingach pod dużymi magazynami handlowymi.

Po dwóch tygodniach zdecydował się na pierwszą kradzież: był to ciepły sweter, nałożony w przymierzalni, od którego oderwał klips zabezpieczający. Był chłodny wieczór i nikogo nie zdziwił fakt, że dość elegancko ubrany mężczyzna – ogolił się tego dnia i włożył krawat, który znalazł pod czyimś samochodem na parkingu – zapina aż po szyję luźną kurtkę polarową. Następnego wieczora w podobny sposób wyniósł – na sobie – nowe dżinsy i dwie pary koszul. Szło nieźle, do czasu, gdy na Champs-Elysées przy wyjściu z Monoprix zatrzymał go rosły Murzyn w ciemnych okularach. Ochroniarz bez słowa pokazał mu film, w którym na wideo zarejestrowano moment, jak odrywa klipsa i wkłada nowe buty turystyczne. Nagrała to kamera przemysłowa. Przyjechała policja i trafił do aresztu. Po dwóch dniach na dołku zaprowadzono go przed sędziego. W sumie został skazany na dwa miesiące aresztu, lub grzywnę 200 euro. Zapłacił czekiem na Banque de Paris i wrócił na swoją ławkę. Wychodząc z sądu, zabrał ze sobą marynarkę inspektora policji, który go tu przyprowadził. Wisiała na oparciu krzesła, podczas gdy jej właściciel poszedł do toalety. Podścielił ją sobie pod głowę, wyjmując z jej wewnętrznych kieszeni portfel z ponad tysiącem euro i dwiema kartami kredytowymi oraz kaburę z małym pistoletem. Broń schował, resztą podzielił się z Marcelem, gdy ten wrócił na ich ławkę. Kloszard marynarkę włożył od razu, pięćset euro i jedną z kart kredytowych schował do kieszeni. Portfel oddał. Tomek opowiedział mu o swojej przygodzie, nie mówiąc o zapłaceniu kaucji. W jego wersji po prostu uciekł z sądu, gdy nadzorujący go policjant odczuł naturalną potrzebę.

- Ja bym na twoim miejscu jednak został w tym areszcie. Zima idzie, a tam jest ciepło i nieźle karmią.

- Zawsze jeszcze zdążę.

Marcel roześmiał się i poszedł po wino, żeby – jak się wyraził – mogli wypić za zdrowie sympatycznego oficera, który niechcący został ich sponsorem.

Nie wrócił do rana. Tomek pomyślał, że albo przepił wszystko i leży gdzieś w izbie wytrzeźwień, gdzie znajdą przy nim kartę kredytową policjanta i z tego się już nie wywinie. Albo pechowo rozpoznał go na ulicy okradziony inspektor. Nie żałował go, w zawodzie włóczęgi nie było miejsca ani na solidarność, ani na współczucie. Wiedział, że Marcel palcem by nie kiwnął, gdyby wiedział, że go aresztowali. Sam ryzykujesz i sam w razie wpadki musisz się z tego wywinąć. Przeniósł się na wszelki wypadek na drugą stronę rzeki, na skwer koło kościoła St.-Julien-Le-Pauvre, z pięknym widokiem na katedrę Notre-Dame. Był tu trochę większy tłok i hałas, tak, że zdrzemnął się dopiero przed północą. Nie spał długo, bo obudził go dźwięk telefonu. Pierwszy od wyjazdu z domu.

- Obudziłam cię? Muszę się z tobą podzielić pewną wiadomością. Gdzie jesteś?

Rozbudził się natychmiast, ale nie odpowiedział wprost. Ani też nie ufał.

- Daleko, ale w tej samej strefie czasowej. Ale mów, śmiało.

Pojawił się patrol policyjny, ale widząc ,że rozmawia przez komórkę, minęli go bez słowa. Włóczędzy nie miewali komórek.

- Nie mogę przez telefon. Nie dlatego, że podsłuchują, tylko, że muszę osobiście. Przez telefon cię nie uściskam i nie przytulę się.

- Nie wracam do domu. Więc nie da rady.

- Da radę. A domu już nie masz. Spalił się kilka dni potem, jak twoja żona się z niego wyprowadziła. Podobno zostawiła coś włączonego. Aha, była żona – jakoś tak sobie załatwiła, że dostała w miesiąc zaoczny rozwód. I wszczęła postępowanie o uznanie cię za zmarłego, czego już nikt nie rozumie, chce zostać rozwiedzioną wdową? Gdzie jesteś? Przyjadę do ciebie.

Zastanowił się. W sumie, przywykł już do wolności, ale z drugiej strony fajnie byłoby móc mieć na kogo wydawać te miliony. Sam w „Ritzu” się nudził, ale w towarzystwie wyobrażał sobie, że mogłoby być wcale ciekawie...

- Dobra, spotkajmy się w Cannes, w hotelu „Carlton”. Masz z Warszawy samolot do Nicei, potem autobus. Zwrócę ci za bilet.

Usłyszał po drugiej stronie śmiech.

- Nie rozśmieszaj mnie, ty mnie zwrócisz, biedaku? Nie ma mowy. A jak dojechać do Cannes wiem, pewno zapomniałeś gdzie pracuję i może nawet nie wiesz, że to ja co roku robiłam do telewizji relacje z festiwalu filmowego. Zresztą lepiej dojeżdżać z Nicei pociągiem. Od jutra czekam w Carltonie, od jutra wieczorem. Pod starym nazwiskiem. Na razie!

Zamknął telefon i rozejrzał się dookoła. Nikogo nie było. Przespał smacznie na ławce do świtu, potem pojechał metrem na Gare Montparnasse, wyjął z przechowalni swój bagaż i poszedł się umyć i ogolić. Wszystkie stare rzeczy zostawił w łazience, także te ukradzione i przebrał się w kremową koszulę bez krawata, lekki garnitur i jasne buty. Pistolet pułkownika schował do walizki i by uniknąć kontroli postanowił nie lecieć samolotem. Metrem przejechał do Gare du Lyon i po ósmej już jechał TGV do Nicei. Znów nikt nie sprawdzał biletów, z zupełnym zaufaniem zostawił bagaże pod opieką współpasażerów i przeszedł do wagonu restauracyjnego. Zjadł obfite śniadanie i znów nie mógł uwierzyć, że jedzie z prędkością 300 kilometrów na godzinę – nie czuło się najmniejszych drgań pociągu, który jakby płynął po torach, a idealne wyważenie zakrętów powodowało, że nie czuło się żadnego przeciążenia. Tylko mijanki z TGV jadącym z naprzeciwka dawały odrobinę emocji: trwały ledwie sekundę, i powodowały lekkie, ale odczuwalne uderzenie powietrza: wzajemna prędkość 600 km stwarzała najpierw poduszkę powietrzną, potem bąbel podciśnienia. Po wpół do drugiej wysiadł na dworcu w Nicei i usłyszał szum palm.

Sam się temu, dziwił ale przed spotkaniem nie czuł żadnych emocji. Jakby te pół roku od Hurghady wyprały go z wszelkich uczuć, jakby jego umysł skoncentrował się tylko na narzuconym samemu sobie problemie ucieczki i walki o przetrwanie. W jego świecie, w którym raz bywał zwierzyną, a raz myśliwym nie było miejsca dla kobiet, traktowanych jako obiekt uwielbienia.

Pociągi do Cannes jeździły co niespełna pół godziny, więc nie było się po co spieszyć. Przechowalnie bagażu stały się dla niego najczęściej odwiedzanymi miejscami we Francji. Zostawił walizkę i poszedł na plażę. Morze Śródziemne było ciemnoniebieskie, na kamienistej plaży rozbijały się fale. Samym brzegiem przeszedł kawałek na zachód, ale kiedy fale raz i drugi ochlapały mu nogawki, wrócił na szeroki chodnik Promenade-des-Anglais. Wszedł do restauracji hotelu Negresco i zamówił spory obiad. Z okien widać było morze i ciemne chmury ciągnące znad nad Monte Carlo. Przy płaceniu sięgnął najpierw po kartę inspektora, ale instynkt ostrzegł go, że na pewno została zablokowana, a każda próba jej użycia spowoduje wezwanie policji. Zapłacił gotówką, poprosił o wezwanie taksówki i kazał się zawieźć najpierw do przechowalni bagaży, a potem do Cannes. Doszedł do wniosku, że chcąc dostać pokój w Carltonie i być tam odpowiednio traktowany, powinien zajechać samochodem. Wysiadł, zapłacił i pociągnął walizkę w stronę secesyjnego wejścia. Jeden z portierów uprzejmie otworzył mu drzwi. W hollu stała uśmiechnięta Ania w długiej, biało-czarnej sukni, z wysoko upiętymi włosami, na szpilkach. Była efektowna jak przystało na dziennikarkę ze „Świata Mody”. Odruchowo wyprostował się, żeby nie być od niej dużo niższym.

- Jestem – powiedział.

- Czekałam.

Boy hotelowy zaniósł mu walizkę do pokoju. Anna wynajęła piękny apartament na pierwszym piętrze, z tarasem i widokiem na morze. Niewiele teraz było widać, poza światłami jachtów i fosforencją fal. Wykąpał się i przebrał w łazience, i żeby nie zostawiać niczego podejrzanego w pokoju, włożył do marynarki portfel okradzionego policjanta i przypiął kaburę z jego pistoletem. Szło mu kiepsko, bo dotąd takie czynności oglądał tylko na filmach z Jamesem Bondem. Spojrzał do lustra i skrzywił się – jasny garnitur zupełnie nie pasował do okoliczności i pory dnia.

Krytycznie spojrzała też na niego Ania.

- Jutro jedziemy na zakupy. Lato się kończy i trzeba zmienić kolor futra.

Zeszli na kolację. Tomek miał wrażenie, że wszyscy patrzą na niego jak na ruskiego biznesmena, który nie umie się ubrać stosownie do pory i ma w dodatku wszystkie kieszenie wypchane rulonami banknotów euro: jego konfekcyjny garnitur zdecydowanie nie był uszyty przez krawca z Seville Row i tym też różnił się od Bonda. Kabura pod lewą pachą wydawała mu się widoczna jak na dłoni, z tej strony trzymał też własny portfel, co dodatkowo wypychało marynarkę.

- Wyluzuj się – Ania pomachała w jego stronę kartą menu, ozdobnie oprawioną w półskórek z logo hotelu – jesteś bezpieczny i pod dobrą opieką...

Opowiedział jej o swojej ucieczce. Bez zbytnich szczegółów, raczej samo itinerarium podróży i zmiany trybu życia, jakimi się sam tresował. Kręciła głową, nie mogąc uwierzyć.

- To fakt, że nagle stałeś się milionerem, zamiast dać ci wolność, tak cię tej wolności pozbawił? Dlaczego uciekasz? Żeby cię nie okradziono? Zamiast się cieszyć tym wszystkim, pilnowałeś tego? Przedtem przywiązany do budy przez brak pieniędzy i wolności, a teraz przez posiadanie pieniędzy i wolność? Zniewolony przez wolność?

Zastanowił się.

- Coś w tym jest, ale w zasadzie to nie tak. Miałem pełną wolność podejmowania decyzji i podejmowałem je. Chciałem mieszkać w Ritzu, to mieszkałem. Chciałem spać na dworcu, to spałem. Robiłem, co chciałem – wyjadałem ludziom z talerzy w restauracji Hippo, a za kilka dni w restauracji hotelu „Plaza Athenée” jadłem kawior astrachański i zapijałem szampanem. Chodziłem po Luwrze z kosztownym katalogiem, który potem wyrzucałem i kradłem koszule w marketach...

Poprosiła gestem, żeby dolał jej wina.

- No to miałeś wolność tylko w okolicach ściany...

- Jak to?

- No, bo tak ze skrajności w skrajność, od ściany do ściany. A nie próbowałeś żyć normalnie i korzystać z życia? Stać cię było przecież.

- Finansowo tak. Ale ta normalność do tej pory to była praca – byle jaka, dom – bez możliwości wyboru i bar „Take Five” od czasu do czasu. No, a takiego samego czegoś w Paryżu raczej nie przewidywałem...

Roześmiała się. Z upiętych do góry włosów wciąż wymykał się jeden kosmyk i opadał jej na twarz. Płomień palącej się na stole świecy migotał w kieliszkach. Tomek poczuł zmęczenie – suma nie przespanych normalnie nocy, nie wypowiedzianych słów, nie zrealizowanych i nawet nie wymyślonych jeszcze planów dopadła go wreszcie w tym secesyjnym wnętrzu hotelu „Carlton” i przygniotła brakiem sensu. Patrzył na kobietę siedzącą naprzeciwko i był jej głęboko wdzięczny – nie wiedział, jak się między nimi ułoży w przyszłości, i czy w ogóle będzie jakaś przyszłość. Ale uświadomił sobie, że po raz pierwszy od długiego czasu zrobił coś, czego od niego wymagano, coś dla kogoś: Ania postawiła mu cel, ten przyjazd na spotkanie do Cannes, i ten cel został zrealizowany. Dążenie do nieograniczonej wolności dawało mu prawo wyboru – mógł jej prośbę o spotkanie przyjąć lub odrzucić. Odrzucenie pozwalałoby mu żyć wolnym życiem kloszarda-milionera, przyjęcie – skazywało na ograniczenie wolności i konieczność liczenia się z planami i potrzebami drugiej osoby. Nie żałował. Przez ograniczenie własnej wolności poczuł się bardziej wolny. I bardziej sensowny.

- A ty? Miałaś mi coś opowiedzieć, jak się spotkamy.

Ania, która najwyraźniej w tym samym czasie co on odpłynęła myślami daleko, potrząsnęła głowa, jakby chciała odpędzić od siebie natrętne, niemiłe myśli.

- No, dla ciebie to nie będzie żadna niespodzianka. Po prostu rozbiłam następną kumulację... I to sporo większą od ciebie, biedaku. Prawie dwa razy większą – dwadzieścia pięć milionów. I jak już się pewno domyślasz, w tej samej kolekturze, co ty, w waszym osiedlowym markecie.

Roześmiał się.

- No to przy tym stoliku siedzi nieliczny, ale śliczny klub prowincjonalnych milionerów... Ale w zasadzie, co ty robiłaś na naszym osiedlu? W końcu, mieszkasz paręset kilometrów dalej?

- Nie uwierzysz... Przyjechałam robić reportaż o tej kolekturze. Bo to stała się sensacja, że facet wygrywa dwa razy z rzędu właśnie tutaj, po czym znika jak kamień w wodę. Policja nawet prowadziła w tej sprawie śledztwo, przesłuchiwali twoją żonę, ale przekonała ich, że od czasu, jak ci zgarnęła tamtą kasę, nie mieliście ze sobą wiele wspólnego. Potem aresztowali jakiegoś ochroniarza z tego marketu, bo wyszło na jaw, że był ostatnią osobą, która z tobą rozmawiała, podobno w jakimś barze was widziano, ale jak żona oświadczyła, że po tej rozmowie jeszcze nocowałeś w domu, a zniknąłeś dopiero rano – dali mu spokój. Ale już był obrażony na cały świat, pobił podobno dziewczynę z tej kolektury, a kiedy przyjechała policja – rzucił się do ucieczki, strzelali za nim, a on zniknął i potem nikt go już nie widział. Przysłał tylko do dyrekcji marketu kartkę, rzekomo z wysp Bahama, że rezygnuje z pracy, no i gdzie ma taką robotę i taki los, że zawsze inni wygrywają, nie on. No więc sensacja, to mnie wysłali i przyjechałam. Zebrałam materiały, a na koniec postawiłam kupon na chybił trafił. I tak wyszło. Potem wytrzymałam tylko kilka tygodni, do przelania mi na konto wygranej. Byłam kolejną sensacją dnia. Musiałam wyjechać.

Trudno było w to wszystko uwierzyć – w tę przedziwną sekwencję kumulacji i wygranych, padających w tym samym miejscu. Jeszcze trudniej było mu wyobrazić sobie spokojnego, misiowatego Mikołaja w roli porywczego, sfrustrowanego bandyty.

- A jak to przyjęli w domu? No, wiesz, ten facet, z którym mieszkałaś...

Popatrzyła gdzieś, ponad jego ramieniem. Jej wzrok był tak intensywny, że aż się odwrócił. Za nim nikogo nie było.

- Robert? No cóż... Zaraz mu o wszystkim powiedziałam, szczęśliwa, że mam z kim podzielić się swoją radością. I zaraz też zażądał, żeby równo połowę wygranej kwoty przelać na jego konto, niejako dla zabezpieczenia. No, więc mnie to zirytowało i wyjechałam. Tak jak stałam, po prostu wstałam i wyszłam, nie zabierając nawet szczoteczki do zębów. Pojechałam na Okęcie i kupiłam bilety na pierwszy samolot, jaki startował. Przypadkiem był to Londyn. I to stamtąd do ciebie dzwoniłam.

- Czyli też uciekałaś? I pieniądze stanęły między tobą a Robertem?

- No cóż, przyjaciół poznaje się tak w biedzie, jak i w bogactwie...

Wypili wino do końca, myśląc o tym, czy pieniądze teraz ich nie podzielą. Pewną szansę dawało to, że mieli je teraz oboje...

Poprosił o rachunek nie zgadzając się na to, by to ona zapłaciła za kolację. Na dworze wypogodziło się, więc postanowili się przejść i poszukać czynnego jeszcze sklepu, żeby Tomek mógł zmienić swój image. Poczekał w hollu. Ania przebrała się w ciemne spodnie i sweter i z torebką na ramieniu zbiegła z pierwszego piętra. Poszli wzdłuż bulwaru Croisette, ale tam odpowiednich sklepów nie było. Nawet jasno oświetlone witryny jubilerów pozwalały oglądać złote i srebrne cacuszka z brylantami i rubinami tylko przez szybę. Dopiero gdy skręcili w rue des Serbes, znaleźli jakiś magazyn, czynny do dziesiątej wieczór. Ania pomogła mu wybrać ciemniejszy garnitur, prócz tego czarny sweter i dwie pary spodni. Kwestia butów pozostawała do załatwienia w innym terminie i może w innym miejscu. Poprosili o odesłanie rzeczy do Carltonu, Tomek dał solidny napiwek i uspokojeni przynajmniej co do tej jednej kwestii poszli w stronę Starego Portu. Minęli Pałac Festiwalowy i zagłębili się w zaułki portowe.

Pogoda znów zaczęła się psuć, niewielki deszczyk wygonił z ulic wszystkich ludzi, ale Tomkowi wydało się w pewnym momencie, że słyszy z tyłu ostrożne kroki. Rozpiął marynarkę i kaburę. I w tym momencie gwałtowne szarpnięcie oderwało go od Ani, której krzyk został gwałtownie stłumiony. Zamaskowany mężczyzna trzymał ją za szyję jedną ręką, drugą przyciskał do jej brzucha długi nóż. Tomek bardzo wyraźnie widział jego ostrze, błyszczące w świetle księżyca, który właśnie wychylił się spoza chmur. Pod naciskiem noża uginał się gruby sweter Ani.

- You, man, money give, quickly! – wycharczał z trudem zamaskowany mężczyzna, zadyszany jakby to jemu ktoś przykładał do gardła nóż. Jego angielski był tak zły, że mógł być tylko Słowianinem lub Kolumbijczykiem.

Tomek ze zdziwieniem stwierdził, że nie czuje się w ogóle zdenerwowany. Z wielką precyzją wiedział, co ma robić i w jakiej kolejności. Powoli wyjął z wewnętrznej kieszeni portfel policjanta i wyciągnął w stronę bandyty. Udawał jednak, że jest zrozpaczony i łamiącym się głosem uprzedził, że ma tam tylko trochę drobnych i kartę kredytową, nic więcej...

- Give!

Mężczyzna puścił Anię i sięgnął po portfel. Odskoczyła do tyłu i zaczęła wołać o pomoc. Bandyta rzucił się na nią z nożem ale nie zdążył dobiec, bo szybko wyciągnięta z kabury beretta szczeknęła dwa razy i mężczyzna upadł na chodnik, mamrocząc niezrozumiale pod nosem. Ania omijając go ostrożnie podbiegła i przytuliła się do Tomka. Odsunął ją delikatnie.

- Poczekaj, musimy się zwijać, jeśli nie chcemy kłopotów. Tylko moment...

Bandyta został ranny w nogi, tam gdzie Tomek celował, ale jedna z kul poszła trochę wyżej, widać trafiła wtedy, gdy mężczyzna po pierwszym strzale już upadał i wyglądało na to, że noga w udzie może być złamana. Z bólu stracił przytomność i leżał teraz bez ruchu na chodniku. Za moment będą tu ludzie, zwabieni krzykiem Ani i strzałami Tomka. Szybko wsunął mu portfel policjanta do tylniej kieszeni spodni, wytarł berettę chusteczką i włożył ją w rękę nieprzytomnego.

- Uciekajmy, potem ci wszystko wytłumaczę.

Ludzi nadal nie było.

- Ale... – Ania zawahała się – on może umrzeć z upływu krwi, powinniśmy może wezwać pogotowie... W końcu to też człowiek, może zły ale człowiek...

- Ciekawe czy jakby cię dźgnął nożem, to by też wzywał potem pogotowie? Ale skoro chcesz, to wezwiemy. Nie, zostaw ten telefon – dorzucił szybko, widząc, że sięga po komórkę.

Podszedł do nieprzytomnego bandyty, przez chusteczkę wyjął mu pistolet z ręki i opróżnił cały magazynek w powietrze. Kanonada dziesięciu strzałów rozniosła się echem po całym Cannes. Z powrotem wsadził berettę do ręki bandyty, któremu w czasie tych manewrów zsunęła się z twarzy maskująca chustka. Z trudem, ale go rozpoznał. Gładko ogolona mimo wieczoru skóra bardzo kontrastowała bowiem z dawnym wizerunkiem mocno zarośniętej twarzy Mikołaja, jaką zapamiętał z ostatniego spotkania pod osiedlowym marketem. Ale wątpliwości nie miał ani przez chwilę

Z daleka usłyszał sygnał wozu policyjnego.

- Teraz to już naprawdę uciekajmy. Wyjaśnię ci w domu.

 

W

 hotelu przebrała się z powrotem w długą suknię, którą miała przy kolacji. On zmienił garnitur, bo przesyłkę ze sklepu już dostarczono, nieco go irytował brak odpowiednich butów. W barku był dobrze zmrożony szampan, którego otworzył dla Ani, sam sięgnął po whisky. Opowiedział incydent z policjantem w paryskim sądzie. Pokiwała głową, wstała.

- Pora na zmianę zainteresowań.

Suknia, zsunięta z ramion opadła bezszelestnie na ziemię. Miała na sobie tylko leciutkie jak mgła majteczki, w kolorze krwistej czerwieni, takiej samej, jaką pamiętał z kostiumu kąpielowego, który tego pamiętnego dnia nosiła na plaży hotelu Hilton w Hurghadzie. W poprzedniej epoce ich życia.

- Wiesz – zdjął marynarkę – nie wiem, czy jeszcze potrafię cię kochać.

- To jest jak jazda na rowerze – podeszła do niego i delikatnie rozpięła mu guzik koszuli pod szyją – raz się nauczysz i nigdy nie zapominasz.

  

P

rzez tydzień w zasadzie nie wychodzili z hotelu, ciesząc się sobą i tą wolnością, jaką dali sobie nawzajem, pozbawiając się części swojej suwerenności. Za oknami palmy mokły w deszczu i robiło się coraz chłodniej, Ania, wykorzystując swoje znajomości z czasu Festiwalu Filmowego, dowiedziała się za pośrednictwem miejscowych dziennikarzy, że Mikołaj został aresztowany pod zarzutem kradzieży mienia urzędnika państwowego, ale wkrótce go wypuszczono, bo miał niepodważalne alibi na dzień, kiedy policjant stracił marynarkę z zawartością: siedział wtedy w areszcie w Limoges, aresztowany za bójkę w miejscowym barze. Osoby, która go w Cannes postrzeliła, nie pamiętał albo nie chciał ujawnić. Mówił tylko, że była to prawdopodobnie kobieta.

Buty dla Tomka postanowili kupić w Rzymie, dokąd dojechali wynajętym samochodem. W trakcie jazdy uzgodnili, że najpraktyczniej będzie zakupy zrobić na lotnisku Leonarda da Vinci. Byli tam przed dwunastą, a o wpół do drugiej ich samolot wystartował. Czekał ich dwudziestogodzinny lot do Mombasy, gdzie postanowili spędzić zimę. Morze widoczne najpierw na horyzoncie, pokazało się w całej krasie, gdy przelecieli nad Sycylią. Samolot nie nabrał jeszcze pełnej wysokości i dobrze było widać błękitno-szmaragdową wodę, na której złoto i czerwono odznaczały się wyspy. Szaro-czarna była tylko Malta i gdy nad nią właśnie przelatywali, siedząca przy oknie Ania zauważyła wielką białą plamę, która nadciągała nad wyspę od północnego wschodu.

_- Spójrz, jaka dziwna chmura...

Tomek zerknął i mocno ją przytulił.

- No tak... Tym razem się trochę spóźniły, ale wiedziałem, że znów się pojawią, kiedy się zobaczymy.

Od strony Europy do Afryki leciało wielkie stado bocianów. Szybowały, tylko od czasu do czasu lekko poruszając skrzydłami, pokonując kolejne kilometry - wydawało się – zupełnie bez wysiłku. Szły kursem kolizyjnym z samolotem, na szczęście maszyna KLM od kilku minut zaczęła się coraz bardziej wznosić, bociany zaś pozostawały na stałej wysokości. Z góry wyglądały rzeczywiście jak biała chmura, w której od czasu do czasy połyskiwały czerwone dzioby i czarne skrzydła.

- Coś dziwnie lecą, przecież powinny nad lądem raczej, zwykle wędrują nad Bałkanami i Bliskim Wschodem, chętniej przekraczając Morze Czerwone niż Śródziemne – zastanawiał się.

- Może omijają rejony zbrojnych konfliktów, najważniejsze, że lecą we właściwym kierunku. Nareszcie we właściwym. Może na wiosnę będą wracać do Europy, tak jak my...

Zastanowił się przez moment. Nie wiedział, czy dalsza ich trasa poprowadzi z powrotem, czy dalej, ale z powodu kulistości ziemi kiedyś – może wcale nieprędko – powrócą do domu. Tak jak bociany. Tylko nie wiedział na pewno, gdzie wtedy i jaki będzie ten dom.

- Wiesz... Dla mnie bociany mają inną symbolikę...

- Tak? A jaką? – droczyła się.

- W moich, mazowieckich stronach uważa się, że spotkanie bociana, zwłaszcza w jakichś nietypowych warunkach, oznacza, że ten, kto go dojrzy, może spodziewać się dziecka. A jak naraz zobaczy bociany para, to dzidziuś jest już jak w banku...

- Ciekawe... Muszę to przemyśleć...

Bociany znikły pod chmurami, które samolot przebijał, wznosząc się na przewidzianą planem lotu trajektorię. Słońce schodziło coraz niżej, na ciemniejącym niebie pokazały się gwiazdy. Rozłożył fotele i poszukał jej dłoni. Była ciepła i delikatna.

 

Nowy Targ, Wigilia 2007

Dalej--->

Powrót do spisu treści