Maciej Pinkwart
Kumulacja
W |
ychodząc z zakrętu chwycił prawymi kołami trochę pobocza, ale śnieg był równo
nawiany na całej drodze, tak że tylko nieco go zakolebało, bez większych
problemów wyrównał poślizg i dalej nie przekraczając sześćdziesiątki starał się
jechać prosto przez języki śniegu, nawiewane przez wiatr. Mimo wczesnego
popołudnia na szosie było pusto, widoczność miejscami spadała do kilkunastu
metrów, ale w sumie nie można było narzekać. Pod Suwałkami zasypało wszystkie
drogi na pół metra i pługi musiały odkopywać setki tirów, które bez łańcuchów
usiłowały pokonywać płaskie wydawałoby się drogi z Litwy i Kaliningradu. Tu, w
środkowej Polsce było jeszcze zupełnie dobrze.
Spojrzał na zegarek – minęła trzecia, do zmroku miał jeszcze niecałą godzinę,
powinien za widna dotrzeć do domu. Wrócił wzrokiem na drogę i nagle zobaczył, że
drogi nie ma. Zadymka wyrównała szosę z okolicznymi polami i nie wiedział, gdzie
jest pobocze, gdzie rów, a gdzie asfalt. Bezradny zatrzymał auto, odruchowo
włączył awaryjne i wysiadł, owijając szyję długim szalikiem. Wiatr wciskał się
pod poły rozpiętej kurtki i dopiero teraz poczuł zimę, którą w ciepłym
samochodzie oglądał tylko przez szybę, jak w telewizorze.
Śnieżyca, jak nagle przyszła, tak nagle ustała. Wiatr zwiewał teraz z szosy
białą kołdrę, pokazały się szare płaty asfaltu, gdzieniegdzie widoczna była
nawet środkowa biała linia. I właśnie na tej linii go zobaczył, bo tak
idiotycznie kontrastował z otoczeniem, że nie sposób było go nie zauważyć.
W
pierwszej chwili pomyślał, że na drodze leży wielka, pomarańczowa marchew. Jakoś
skojarzył to z zabawkami, których pełno było w sklepach przed Mikołajem.
Wyglądało to tak, jakby to coś wypadło z ciężarówki, wiozącej towary do marketu,
do mikołajkowych stoisk, przed którymi tłoczyły się spocone dzieciaki i
nieszczęśliwe matki. Ale to nie była zabawkowa marchewka. Podszedł bliżej i
przetarł oczy.
Na
środkowej, białej linii niemal zasypanej przez śnieg, po oblodzonej jezdni
grajdał się bocian. Czerwone patykowate nogi rozjeżdżały mu się po zaspie,
wstając podpierał się skrzydłami, których czarne zwykle pióra były jakby
posiwiałe od szronu, a pomarańczowy dziób kierował w stronę intruza usiłując
klekotać, co mu w tym mrozie zupełnie nie wychodziło, więc tylko wściekłym
wzrokiem próbował odpędzić Tomka, który w pierwszym odruchu cofnął się do
samochodu, w drugim – obejrzał, czy nic nie jedzie.
Szosa
dalej była pusta. Pomyślał, że musi jakoś bociana zapakować do samochodu, bo
najwyraźniej jest chory czy kaleki, nie odleciał z kumplami i rodziną do
ciepłych krajów i jakoś przetrwał do tej pory, bo jesień była wyjątkowo łagodna.
Ale przyszedł wreszcie mróz, od paru dni padał śnieg i bociek bez ludzkiej
pomocy nie miał szans. Zdjął kurtkę i zbliżył się do ptaka, zastanawiając się,
jak go złapać, żeby nie dać się podziobać i ptakowi nie zrobić krzywdy. Bocian
stanął na nogi i podniósł wojowniczo dziób. Tomek kątem oka dostrzegł ruch na
poboczu.
Po
prawej ze śniegu wydobywały się setki pomarańczowych marchewek. Setki bocianów
wykluwało się z zasp, stawało niepewnie na nogi, podpierało się skrzydłami,
stawiało pierwsze kroki, co odważniejsze próbowały unieść się w powietrze.
Włożył
kurtkę i wolno wrócił do samochodu. Otworzył drzwi i kontrolnie spojrzał, czy
nikt go nie omija. Po lewej stronie na polu szykowało się do lotu następne,
nieprzeliczone stado ptaków.
- Po
prostu zwariowałem – pomyślał – Halucynuję od tego śniegu. Bociany o tej porze
roku są w Egipcie albo gdzieś tam.
Czerwony peugeot doskonale pasował do klekoczących w najlepsze bocianów.
Podjechał cichutko i teraz stał prawie naprzeciwko jego skody, silnik pracował
na wolnych obrotach, nikt nie wysiadał. Tomek podszedł i zobaczył, że kierująca
nim kobieta przez otwarte okno ze środka obserwuje pole bocianów.
- Czy
pani też je widzi? – zapytał – czy to tylko mnie się coś zrobiło w głowie?
Wysiadła i nawet na niego nie spojrzała. Kilkakrotnie trzasnęła migawka aparatu
fotograficznego. Jakby spłoszone tym dźwiękiem bociany po obu stronach drogi
zaczęły biec, niezgrabnie przebierając nogami, było im ciasno, skrzydła uderzały
o skrzydła, niektóre ptaki się przewracały, ale nie zważając na depczących po
nich sąsiadów wstawały i biegły znowu, czasami lekko kulejąc, wreszcie wszystkie
poderwały się do lotu. Hałas klekotu i szum skrzydeł trwały jeszcze jakiś czas,
bociany przelatywały nad nimi kilka minut, wreszcie znikły za drzewami i zrobiło
się cicho. Śnieg znów zaczął padać, wiatr wciskał się pod kurtkę. Kobieta
spojrzała na niego.
-
Efekt ocieplenia klimatu? Pomyślały, że już wiosna?
- Tak,
na pewno. Jest minus 15 stopni i za dwa dni mikołajki. Wiosna jak nie wiem.
Niech pani mnie uszczypnie, żebym uwierzył, że to nie przywidzenie.
- No,
ale te bociany to skądś i dla czegoś przyleciały. Może będzie wcześniejsza
wiosna? Przyślę panu zdjęcia. Niech mi pan da wizytówkę, to wyślę na maila, jak
wrócę do redakcji.
Rozłożył ręce.
- Nie
mam. Nie potrzebowałem nigdy wizytówki. Ale maila mam, niech pani zapisze...
Machnęła ręką i sięgnęła do torebki. Wizytówka miała jasnozielony kolor. Tomek
zobaczył, że przez cały czas nie zdjęła czerwonych rękawiczek.
- To
niech pan mi coś napisze, ja wyślę zwrotkę. I uciekajmy już, bo zamarzniemy i
coś nas rozjedzie...
Trzasnęły drzwiczki, peugeot ruszył delikatnie po śniegu, po chwili śnieg
zasypał ślady opon. Włożył ostrożnie jedynkę i próbował sobie przypomnieć, jak
kobieta wyglądała. Nijak. Nie zapamiętał niczego, poza czerwonymi rękawiczkami.
Zmierzchało. Do domu miał jeszcze pół godziny drogi, jeśli śnieżyca nie powróci.
Na
zewnętrznym termometrze miał minus 18. Przy takiej temperaturze nie miało prawa
padać. Wyobraził sobie hekatombę zamarzających bocianów.
-
Wczesna wiosna, no, pewno...
K |
lucz
zgrzytnął w zamku, a drzwi, otwierając się, zaskrzypiały, alarmując pewno całą
klatkę schodową. Od tygodnia tak się działo i ciągle zapominał je nasmarować. W
korytarzu było ciemno, z kuchni dobiegały odgłosy obijanych o siebie garnków i
dźwięki gadającego telewizora. Znów pomyślał, że chciałby mieć psa: w dawnych,
dziecięcych latach w domu był pies i nigdy się nie zdarzyło, żeby nie wybiegł do
korytarza machając ogonem, gdy tylko ktoś z domowników otwierał drzwi. Teraz psa
nie było, a żaden z domowników od niepamiętnych czasów nie fatygował się z
powitaniami.
-
Dzień dobry, już jestem - rutynowo rzucił w pustą przestrzeń, nie oczekując
odpowiedzi. Zdjął kurtkę i buty, umył ręce w łazience i wszedł do kuchni.
-
Przepraszam, straszna śnieżyca, nie dało się szybciej.
Wzruszyła ramionami.
- Inni
jakoś potrafią szybciej. Tylko tobie się nigdy nie spieszy. Do domu, oczywiście,
bo gdzie indziej to byś leciał jak na skrzydłach.
Na
wzmiankę o skrzydłach przypomniał sobie wygrzebujące się ze śniegu bociany.
Otworzył usta, żeby opowiedzieć, co mu się zdarzyło, zobaczył jej plecy na tle
telewizora i pomyślał, że musiałby się przekrzykiwać z postaciami z serialu i
dał sobie spokój.
-
Mogłeś przecież zadzwonić, prawda? Wiesz przecież, że obiad robię. Po co ja się
staram, żeby ciepłe było, potem muszę podgrzewać, a ty sobie robisz, co chcesz i
zupełnie mnie lekceważysz...
Za
oknem śnieg padał coraz gęstszy i zrobiło się całkiem ciemno. Serial się
skończył, szły reklamy, żona przyciszyła telewizor i postawiła przed nim talerz
z zupą. Pomyślał, że ani słowem nie wspomniała na temat pogody, na temat tego,
czy droga była bezpieczna, co się działo przez cały dzień – u niej i u niego.
Przez długie lata razem dojeżdżali do pracy, to znaczy on był kierowcą, ale
teraz, kiedy emerytura zatrzymała ją w domu, problemy dojazdu jakby przestały
być dla niej zrozumiałe. Tłumaczenie, że sięganie po telefon w czasie śnieżycy,
przy niemal zerowej widoczności, kiedy w każdej chwili grozi poślizg, w dodatku
dzieją się rzeczy na pograniczu halucynacji wydało mu się w tej sytuacji
bezsensowne.
-
Przepraszam, próbowałem, ale komórka się rozładowała...
Nie od
dziś wiedział, że kłamstwo prawie zawsze jest bardziej wiarygodne od prawdy.
Zresztą, kilkadziesiąt lat wspólnego życia nauczyło go, że tego typu rozmowa nie
polega na wymianie argumentów, tylko na rzucaniu oskarżeń, nie ma na celu
poprawy sytuacji, tylko poniżenie przeciwnika. Bo dotychczasowi partnerzy już
dawno znaleźli się po przeciwnych stronach barykady.
Krupnik miał w środku rozgotowaną kaszę, surowe jarzyny i odłamki kości.
Starannie wydłubywał je z zębów, nie starając się nawet ukryć tego przed żoną.
-
Pyszne, dziękuję bardzo… Ty nie jesz?
Pokręciła głową.
-
Jadłam już wcześniej, o tej porze, o której miałeś przyjechać do domu. Drugie
będzie potem, bo naleśników nie chciałam robić na zapas, żebyś nie powiedział,
że nie będziesz jadł, bo jadłeś po drodze.
Odstawił prawie pełny talerz.
-
Pyszne, naprawdę. Ale jadłem po drodze. Może zostawimy sobie na jutro?
Starannie wylała zupę do zlewu i wyszła z kuchni, zamykając drzwi w swoim
pokoju. Zgasił telewizor, ukroił kawałek chleba, posmarował masłem, posypał
solą. W lodówce były słoiki z dżemem i żółty ser pokryty warstwą pleśni. Od
dawna myślał, że powinien jednak wziąć w swoje ręce kwestie domowych zakupów na
stałe, a nie tylko od przypadku do przypadku, jak teraz, gdy następowała
sytuacja awaryjna.
Włożył
buty, na których jeszcze nie stopniał śnieg.
-
Wychodzę z psem, wrócę za chwilkę – rzucił niezbyt głośno w stronę zamkniętych
drzwi. Za matową szybą migał ekran telewizora i jedynie głos lektora
odpowiedział na jego żart. Od pewnego czasu, gdy zauważył, że wieczorne rozmowy
domowe raczej nudzą i przeszkadzają żonie, niż – jak wcześniej – cieszą,
wychodził na piwo do pobliskiego baru. Psa nie mieli, ale hasło było zapożyczone
z książki Kästnera „Emil i detektywi”, gdzie wuj bohatera w ten sposób anonsował
wieczorną eskapadę na kufelek. Tomek polubił piano-bar o pretensjonalnej, ale
muzycznej nazwie „Take Five”, gdzie nie było telewizora i w kącie stała
archaiczna grająca szafa, w której były przedpotopowe winylowe single z
rock-and-rollami. Miała zepsuty automat do kasowania pieniędzy, więc muzykę
puszczał barman, a właściciele czekali tylko na śmierć techniczną urządzenia, by
zastąpić je nowoczesną wieżą na MP-trójki. Wkupił się w łaski personelu,
przynosząc kiedyś starą płytę z nagraniem Dave’a Brubecka, właśnie z utworem
„Take Five”, który tu brzmiał wyjątkowo dobrze. Miał swoje stałe miejsce
niedaleko okna, wychodzącego na główną ulicę, gdzie padające z tyłu światło
latarni sprawiało, że siedział zawsze w cieniu, zwykle sam, choć niekiedy
przysiadali się do niego inni stali bywalcy. Uchodził tam za artystę, choć
naprawdę na co dzień tylko uczył historii sztuki w Liceum Plastycznym. Tytuł do
artystycznego dziwactwa zdobył jednak nie poprzez swoje studia, a dzięki
faktowi, że był jedynym klientem, który nie pił piwa, tylko wino. Po kilku
miesiącach poznał wszystkich klientów i był uważany za swojego. Dwa kieliszki
starczały mu na cały wieczór i nigdy tej normy nie przekraczał.
Śnieg
przestał padać i znad rzeki szły na miasto gęste opary, przy narastającym mrozie
ścinające się w duszącą mgłę. Do piano-baru miał może dziesięć minut, ale nie
spieszył się. W tym sennym miasteczku, leżącym przy drodze między znanym
kurortem a historyczną stolicą województwa, w ogóle mało kto się spieszył. Życie
pełzło tu leniwie, od niedzieli do niedzieli, od targu do targu, od urodzin do
chrzcin i od wesela do pogrzebu. Miasto-przystanek, rozdzielone pretensjonalną
Aleją Wszystkich Świętych na część mieszczańską, zabudowaną kamienicami o
przedwojennej proweniencji, wśród których rozpychały się współczesne siedziby
banków i urzędów oraz część robotniczą, stanowiącą zespół blokowiskowych
slumsów, zbudowanych w czasach, gdy położona na przedmieściach fabryka opon
ściągała z całej Polski setki pracowników. Po kilkudziesięciu latach i
neokapitalistycznym rozbiciu dawnego molocha na kilkanaście dychawicznych
prywatnych spółek, w dawnych fabrycznych blokach już prawie nie było
niegdysiejszych sztandarowych przedstawicieli klasy robotniczej: mieszkało tu
drugie lub trzecie pokolenie, w większości wykształcone i pracujące w usługach,
handlu lub budżetówce, tutaj też znalazło się sporo przybyszy, którzy ściągnęli
z wielkich miast, licząc na tańsze życie i spokój. Przeważnie się nie zawiedli.
Rzeczywiście było taniej, a spokoju mieli aż nadto.
Barman, zajęty obsługą kilku stałych piwoszy, skinął mu z daleka głową. Tomek
siadł przy swoim stoliku nie zdejmując kurtki i zmęczony całym dniem oparł się
na krześle. Było dość chłodno i pustawo, z głośników dobiegały niskie dźwięki
saksofonu barytonowego – tak mógł grać tylko Gerry Mulighan.
-
Wcześnie dzisiaj – barman odruchowo wytarł ścierką stolik, zanim postawił przed
Tomkiem szeroki kieliszek czerwonego wina. Jako stały klient nie musiał nawet
zgłaszać zamówienia – wino podawano mu bez pytania, czasem dodatkowo brał coś do
jedzenia. I tym razem zamówił smażoną kiełbasę z kapustą, nie tłumacząc
specjalnie tego, że obiadu w domu nie zjadł. Tu nikt nie zadawał pytań,
zwłaszcza w tak oczywistych sprawach: miasto było niewielkie i wiadomości,
prawdziwe czy plotkarskie, rozchodziły się bardzo szybko. Ale w barze przy ulicy
Głównej sprawy domowe klientów nikogo nie obchodziły: tylko niezbyt lubiani
przypadkowi goście zwierzali się barmanowi ze swoich kłopotów.
Rzeczywiście, dawno tak wcześnie tu nie był. Lokal był prawie pusty i nawet dym
z papierosów nie gryzł w oczy. Od lat nie palił, ale nie unikał zadymionych
miejsc. Czasem tylko zdejmował okulary i przecierał załzawione powieki.
Widząc
jak żona barmana wystawia na ladę talerz z jego kiełbasą, wstał i przeniósł go
na swój stolik. Smakowało. Zastanowił się, dlaczego w barze smakuje mu bardziej
niż w domu, choć powinno być odwrotnie. Może dlatego, że tu nikt nie patrzył na
jego minę jak je i nie domagał się pochwał?
Wytarł
talerz kawałkiem chleba i dopiero wtedy sięgnął po wino. Wyprostował nogi i w
tym momencie zobaczył twarz za oknem. Szaro-biały owal otoczony był siwą brodą,
na głowie sterczał czerwony kaptur, a jednopalcowa rękawica, którą Święty
Mikołaj osłaniał oczy od światła, zaglądając do wnętrza baru, też była
brudno-czerwona. Skrzypnęły drzwi, grubawy przebieraniec podszedł do baru, bez
słowa wziął przygotowane dla niego piwo i przysiadł się do Tomka.
-
Zimno – stwierdził, ściągając rękawice i chuchając w zmarznięte dłonie.
- Było
wziąć grzane – Tomek upił z kieliszka – jak ci idzie? Broda ci się odkleja.
Mikołaj pomacał się po twarzy, przechylił kufel z piwem, wypił, zapalił
papierosa.
- Jak
się ma odklejać, kiedy jest prawdziwa? Nie golę od dwóch miesięcy. Dawno nie
byłeś. Zapuściłem, jak się dowiedziałem o tej robocie. Myślałem po świętach
ogolić, ale się powoli przyzwyczajam. Wygodne. Wszyscy myślą, że sztuczna. Że to
niby cały Mikołaj jest sztuczny. A ja przecież prawdziwy jestem, nie?
No,
fakt – pomyślał. Mikołaj był jak najbardziej prawdziwy. Tak właśnie miał na imię
i zanim nie poszedł na bezrobocie był zupełnie niezłym chemikiem w fabryce opon.
Jak fabryka została zamknięta, dostał sporą odprawę i chciał rozkręcić własny
biznes, wstępując do jednej ze spółek, które powstały po prywatyzacji. Ale miał
pecha, bo akurat trafił do niewłaściwej – takiej, która nie przetrzymała
pierwszego okresu kapitalizmu. Stracił wszystkie pieniądze, a żeby wyjść z
długów sprzedał mieszkanie i zamieszkał kątem u rodziny. Żona opuściła go zaraz
po prywatyzacji, wyjeżdżając do Ameryki. Teściowa zajęła się dzieckiem, kiedy
sprzedał mieszkanie. Wujostwo, do których się wprowadził, jakoś tak szybko
zmarli jedno po drugim i wtedy się okazało, że mieszkanie, w którym mieszkali od
dziesiątków lat – nie było ich własnością. Mikołaj nie był zameldowany i w kilka
dni po pogrzebie w dość stanowczych słowach poproszono go o wyprowadzkę. Latem
mieszkał w starej ładzie, którą za wszelką cenę postanowił ocalić. Jak miał
pieniądze, to kupował benzynę i jeździł wokół rynku. W pozostałym czasie – to
jest przez większą część roku – parkował ją koło osiedlowej kotłowni, dokąd
przeprowadzał się na zimę. Czasem dorabiał dorywczo i sprawiedliwie wydawał
pieniądze – na wódkę i na benzynę. Ale któregoś wieczoru ktoś ukradł mu
wszystkie koła. Łada stała teraz na cegłach i służyła tylko jako obudowane łóżko
poza sezonem grzewczym. Mikołaj chodził na piechotę i twierdził, że teraz czuje
się naprawdę wolny, bo nie musi się z samochodem dzielić swoją nędzą.
- Co w
tym masz? – Tomek brodą pokazał połatany jutowy worek.
-
Atrapy zabawek. Puste pudełka, ale ładnie zapakowane. Wzmacnia wiarygodność.
Mikołaja z pustym workiem ludzie nie wynajmą do przyniesienia dzieciom ich
własnych prezentów.
Temat
się wyczerpał. Tomek chciał w pierwszej chwili opowiedzieć mu dzisiejszą
przygodę w bocianami, ale w sumie znali się mało, tylko z tego baru, dokąd
Mikołaj zachodził regularnie, w nadziei, że któryś z dawnych kolegów z kombinatu
będzie akurat przy forsie i postawi mu piwo, a może i kanapkę. W pierwszych
latach liczył też na to, że ktoś z poprywatyzacyjnych spółek zaproponuje mu
pracę. Ale oni nie chodzili do piano-baru. Opowiadanie o spóźnionych czy
przedwczesnych bocianach mogło wywołać tylko ironiczne uwagi o tym, że normalni
ludzie na gazie widują białe myszki, a artyści - białe ptaki. Milczeli więc –
Tomek, bo nie miał nic do powiedzenia, Mikołaj – bo w ogóle był małomówny,
przyszedł się tylko ogrzać i za chwilę miał iść na ostatnie godziny stać pod
supermarketem, który go wynajął do napędzania przedświątecznych klientów.
-
Postawić ci jeszcze jedno piwo? – spytał Tomek, gdy barman, widząc, że jego
kieliszek jest pusty, bez pytania podszedł z drugim.
- Nie,
wystarczy, Mikołaj to zawsze ma potem kłopot, jak chce iść na siku. Nie dość, że
ciężko jest wygrzebać ptaszka spod tych szat pontyfikalnych, to jeszcze ludzie
się śmieją, widząc, jak święty do kibla wchodzi. No fakt, na religii nie uczyli,
jak się załatwiali apostołowie. Gdybyś tylko mógł to jedno...
-
Jasne – Tomek machnął ręką – zapłacę, nie ma sprawy. Może coś zjesz jeszcze?
- Mam
dostać całą torbę żarcia z marketu, dzięki. Odwdzięczę się jak zarobię. Albo jak
wygram w totka. Jutro jest losowanie i mam już wymyślone numerki. Zaraz pójdę do
kolektury, po drodze mam.
-
Chcesz na kupon?
Potrząsnął głową i poprawił kaptur. Wstał, stracił równowagę, podparł się
pastorałem. W barze nikt nie zwracał na niego uwagi, nikt nie dziwił się, że
święty Mikołaj chwieje się po piwie. Robota jest robotą, i to jedno wszyscy tu
cenili.
- Nie
trzeba. Szczęścia się nie zdobędzie za cudze.
Odwrócił się, sięgnął po worek i wyszedł.
Tomek
wypił wino, posiedział jeszcze trochę, zapłacił i nie spiesząc się poszedł
okrężną drogą do domu. Mróz jakby zelżał i ustał wiatr, więc wydawało mu się, że
jest całkiem ciepło. Przed osiedlowym marketem nie było Mikołaja, więc pewno
miał dyżur w środku. Wstąpił, żeby kupić chleb. W hollu był kantor toto-lotka,
więc kupił blankiet i kazał automatowi wypełnić go na chybił trafił.
Dwa
dni później w pracy dość przypadkowo sprawdził numery i okazało się, że wygrał
dwieście pięćdziesiąt tysięcy złotych.
P |
almy
koło Hiltona w Hurghadzie rosły w zasadzie tylko od strony zachodniej, nad
basenem. Od wschodu była czysta, żółciutka plaża hotelowa, z parasolami
zrobionymi z trzciny, które szumiały przy każdym powiewie wiatru. Było to
romantyczne pierwszego dnia, od trzeciego irytowało, po tygodniu nie dawało się
wytrzymać. Inną nutę szumu dawały małe palmy, rosnące na pierwszym piętrze
hotelu, przy restauracji Cesarskiej. Co cesarz miał wspólnego z Hurghadą nikt
nie wiedział, może po prostu zatrzymał się tu jakiś cesarz i nazwa poszła od
tego. Myślał wolno i o głupich sprawach, przy których mózg, wystawiony na
działanie blisko pięćdziesiąt stopni Celsjusza w cieniu, pracował jeszcze jako
tako. Przez plażę przeszła długonoga brunetka w szkarłatno-czerwonym bikini.
Miała na nogach czerwone klapki na niewysokiej szpilce i Tomek zastanawiał się,
jakim cudem może w nich iść po plażowym piasku. Wyglądała na Hiszpankę, ale
równie dobrze mogła pochodzić z Włoch czy Turcji, w każdym razie w recepcji
rozmawiała, jak wszyscy, po angielsku, ale gdy ją pierwszy raz zobaczył, jak w
długiej mocno wyciętej wiśniowej sukni schodziła na kolację popatrzyła na niego
tak intensywnie, że czuł się zmuszony skłonić głowę w nieco ceremonialnym
ukłonie. Uśmiechnęła się w odpowiedzi i pomachała ręką, ale nie zatrzymała się
obok nich i siadła kilka stolików dalej, w większym towarzystwie.
- Skąd
ją znasz? – spytała żona znudzonym głosem, jakby to był element nudnej
konwersacji przy cowieczornym winku – Świat jest mały, co? Tak przypadkiem
przyjechaliśmy do tej Hurghady i od razu spotykasz znajomą?
-
Pojęcia nie mam, pewno jest do kogoś podobna i odruchowo jej się ukłoniłem, a
ona dla hecy pomachała ręką, naprawdę, przecież jej nie znam...
Zawsze
poniewczasie gryzł się język. Po kiego diabła się tłumaczy z czegoś, co ani
tłumaczenia nie wymaga, ani samo w sobie nie jest niczym nagannym? Dopiero
tłumaczenie czyniło rzecz podejrzaną. Ale atmosfera nieustannych insynuacji
zrobiła z niego automat do tłumaczeń. Zresztą robił to odruchowo,
konwencjonalnie. Gdy mówił prawdę – nie wierzyła. Gdy coś zmyślał – też nie
wierzyła. Więc najlepiej byłoby się nie odzywać, ale tak też się długo nie dało.
Więc przechodził nad tej uwagami do porządku dziennego – i dalej tkwił w tym
psychicznym kisielu, który krępował ruchy i nie pozwalał normalnie żyć, a wyjść
z niego bez negatywnych konsekwencji też nie mógł....
-
Idziesz się kąpać?
Pokręcił głową. Żywcem nic mu się nie chciało. Wziął na plażę książkę, ciekawy
kryminał, ale odpuścił sobie po kilku minutach. Naprawdę jedyną sprawą, którą
miał ochotę robić, było nic-nie-robienie. Całoroczne zmęczenie dawało się we
znaki i nawet odzywanie się sprawiało mu kłopot, Inna rzecz, że belferskie
rzemiosło wymagało najbardziej właśnie jednego rodzaju wypoczynku: ciszy.
- No,
jak chcesz – powiedziała żona i w jej tonie było coś w rodzaju pogróżki.
Przymknął oczy. Po dłuższej chwili piasek zaszeleścił, usłyszał poprawianie
leżaka.
- Już
wróciłaś? Za gorąco? – powiedział nie podnosząc powiek.
- Te
bociany mają wszystko rozregulowane. Właśnie w Polsce się zaczęła wiosna, a one
przylatują do Egiptu. Cała sąsiednia zatoka jest ich pełna... Przedtem taplały
się w śniegu, teraz w morskiej wodzie. To też nienormalne...
Miała
miły głos, który natychmiast poznał. Brunetka w czerwonym kostiumie siedziała na
sąsiednim leżaku i patrzyła na niego uważnie. Odruchowo popatrzył, czy żona nie
nadchodzi.
-
Pamiętasz zadymkę przed miastem i setki bocianów w śniegu?
Pewnie, że pamiętał. Poniekąd od tego zaczęła się droga, która doprowadziła go
do Hurghady.
Wstał.
-
Chodźmy popływać, pokażesz mi, w którą stronę te bociany.
Najpierw przeszli plażą ze sto metrów, co nie było łatwe przy tej temperaturze.
W miarę oddalania się od Hiltona cichł szelest trzcinowych parasoli i palmowych
liści, za to słychać było coraz wyraźniej szum skrzydeł i klekotanie dziobów.
Weszli do wody i po paru chwilach opłynęli cypel, za którym zaczynała się
następna zatoka, przy nieco mniej zatłoczonej plaży. Zatrzymali się na
mieliźnie, Tomek przetarł oczy, brunetka popatrzyła na niego uważnie.
- Nie
martw się, to nie halucynacja, popatrz na tych ludzi...
Spora
grupa osób stojąca na brzegu robiła bocianom zdjęcia. Biało-czarne ptaki
wznosiły ku nim pomarańczowe i czerwone dzioby, co wyglądało dość groteskowo, bo
było ich tyle, że wody pod nimi nie było widać i sprawiało to takie wrażenie,
jakby całą zatokę pokryła brudno-biała piana. Przypomniał sobie, że brunetka w
czerwonym jest dziennikarką.
- A co
pisaliście o tym? Daje prasa jakieś wyjaśnienie?
Wzruszyła ramionami, przy czym jedno ramiączko stanika się jej obsunęło.
Zostawiła je w spokoju.
-
Próbowałam podsunąć ten temat, ale to nikogo nie obchodziło... Szefowa mówiła,
że to temat ekologiczny, a pisma „Świat Mody” nie czytają aktywiści
„Greenpeace”.
Patrzyli na siebie w milczeniu. Tomek zdawał sobie sprawę, że w tym momencie ich
znajomość powinna posunąć się o krok dalej, oboje otworzyli usta, jakby mieli
coś ważnego do powiedzenia, skończyło się tylko na wspólnym uśmiechu.
Różnojęzyczny gwar rozmów na brzegu i obok nich, w wodzie, zabrzmiał głośniej i
jakby nerwowo. Obejrzeli się na zatokę. Bociany, najwyraźniej spłoszone,
postanowiły zmienić miejsce odpoczynku i odseparować się od ciekawskich ludzi i
ich błyskających fleszami przy pełnym słońcu aparatów fotograficznych. Jednak
żaden nie porwał się do lotu. Odwróciły się ciemnymi kuprami do tłumu i
odpływały dostojnie, jak łabędzie w Sopocie, w stronę otwartego morza. Wyglądały
jak flotylla tysięcy małych łódek i Tomek pomyślał, że z dalekiej perspektywy
podobnie musiała wyglądać armada Achajów, którzy pod wodzą Agamemnona odpływali
z Aulidy w stronę Troi...
-
Znowu... – westchnęła – chyba to my je płoszymy. Póki nie było nas razem, i tu,
i tam, były spokojne... Wracamy, co? Bo zacznie nas szukać Interpol...
Poprawiła ramiączko i zaczęła płynąć wzdłuż brzegu. Z trudem za nią nadążał.
- Może
lepiej ja tu zostanę, stąd mam bliżej do naszych leżaków – powiedziała – I może
następnym razem już bez bocianów, tfu, tfu?
Uśmiechnęła się łobuzersko i wmieszała się w tłum. Popłynął jeszcze kawałek i
poczłapał na swoje miejsce. Piasek parzył stopy, bo oczywiście znów nie wziął
butów do pływania. Żona spojrzała na niego bez słowa i wróciła do czytania
książki. Podciągnął swój leżak w cień.
- Woda
już zaczyna być za ciepła, jak dla mnie – powiedział, żeby coś powiedzieć.
Nie
odezwała się. Patrząc kątem oka zauważył, że pod książką trzyma komórkę i powoli
wpisuje do niej SMS-a. Wzruszył ramionami i zamknął oczy. Przypomniał sobie
zsuwające się ramiączko czerwonego stanika. Nie umiał nawet powiedzieć, czy
dziewczyna mu się podobała czy nie. Przez moment się zastanowił, z kim
przyjechała do Hurghady, była zdaje się w większym towarzystwie, ale dał sobie
spokój. W zasadzie nic o niej nie wiedział i w sumie na tym etapie niewiele go
to obchodziło.
-
Dobrze się czujesz? – spytała żona. Spojrzał na nią zdziwiony. Nie podniosła
nawet głowy znad książki.
- Tak,
dziękuję – bardzo starał się, żeby nie zabrzmiało to jak „a co cię to nagle
obchodzi”. Żeby ukryć tę intencję, zamknął oczy. Ale i tak na niego nie
patrzyła.
- Nie
jest ci za gorąco?
Takich
pytań w zasadzie nigdy nie zadawała. Mówiła z wyraźnym trudem, jakby recytowała
wyuczoną lekcję. Aż spojrzał, czy nie ma przed sobą kartki z kwestią do
wygłoszenia.
- Nie,
w porządku, dziękuję bardzo.
- Nie
chcesz iść do wody?
- Nie,
na razie nie, dziękuję.
Zamknęła książkę, usiadła na leżaku.
- A ja
chcę. Możesz pójść ze mną?
To
ostatnie zdanie zabrzmiało jak rozkaz, a w każdym razie była w nim jakaś
desperacja. Wystarczyło, żeby automatycznie wywołać jego sprzeciw, ale wciąż
starał się być uprzejmy.
-
Bardzo dziękuję, ale może później, chcę sobie podrzemać. Ale ty idź, oczywiście,
ja popilnuję rzeczy.
Nie
ruszyła się z leżaka.
-
Chcę, żebyś poszedł ze mną.
Mógł
pójść, czemu nie. Nie było w sumie czego pilnować, obok opalali się sąsiedzi z
hotelu, z którymi byli umówieni na to, że wzajemnie czuwają nad swoimi torbami
plażowymi. Ale rzeczywiście nie chciał – przyjechali tu żeby odpocząć, a nie
spełniać wzajemnie swoje polecenia. Czuł w środku, że jego sprzeciw jest bez
sensu, że najlepiej byłoby wstać, popluskać się kilka minut i wróciwszy, czekać
jaki będzie następny pretekst do awantury. Ale jakoś tak wbrew własnym intencjom
szedł na udry.
-
Fajnie, ale daj mi jeszcze z dziesięć minut.
Zapadła cisza, ale zauważył, że żona nie położyła się. Siedziała napięta na
skraju leżaka, jakby w blokach startowych czekała na moment, kiedy znów ruszy do
akcji.
- A
teraz pewno pobiegniesz, co?
Spojrzał. Przechodziła koło nich brunetka w czerwonym, uśmiechnęła się do niego
i zostawiając klapki na brzegu powoli weszła do wody i zaczęła płynąć na
plecach. Zdawało mu się, że cały czas patrzy na nich. Pokręcił głową.
-
Jeszcze nie, za chwilkę, dobrze?
- Ale
ja chcę, żebyś poszedł ze mną. I tam gdzie ja chcę.
Wstał.
- No
to prowadź.
Niewiele było tego pływania. Po kilku minutach zatrzymali się na płyciźnie.
Ustawił się twarzą do słońca. Czuł, jak kropelki wody wysychają mu na wargach.
Oblizał je. Były słone.
-
Słuchaj, wiem, że mnie nienawidzisz, że chciałbyś być tu beze mnie, końcu
umówiłeś się tu z tą... panią. A ja ci tylko przeszkadzam. Ale nie widzisz jak
się tym wszystkim ośmieszasz? Ludzie cię pokazują palcami...
- Co
ty gadasz? – spojrzał na nią uważnie. To już przekraczało standard zwykłego
czepiania się. – Z jaką panią?
Zobaczył, że brunetka stoi na brzegu w towarzystwie postawnego opalonego
mężczyzny w długich szortach. On fotografował ją na tle szmaragdowego morza, ona
spoglądała uważnie – zdawało mu się – w ich stronę, jakby dosłyszała słowa jego
żony. Było to niemożliwe, przy plażowym gwarze i ciągłym szumie wiatru między
parasolami.
-
Nawet teraz się na nią gapisz. A przecież ze mną tu jesteś, ze mną!
Podniosła głos, niemal wykrzykując ostatnie słowa. Obejrzało się parę osób –
znaczna część bywalców tej plaży byli to Polacy, których co tydzień przywoził
czarterowy samolot.
- Nie
rób przedstawienia – zaczął cofać się w stronę brzegu – na nikogo się nie gapię.
Tej kobiety wcale nie znam, rozmawiałem z nią dwa razy w życiu, nawet nie wiem
jak się nazywa. A przyjechałem...
- Nie
rozśmieszaj mnie. I przestań cały czas kłamać. Nie znasz jej, no, na pewno!
- No,
właśnie, na pewno. Wcale nie kłamię. A przyjechałem z tobą, o czym dobrze wiesz,
bo to był mój pomysł, zaraz jak tylko wygrałem te pieniądze przyszedłem do
ciebie i zaproponowałem wycieczkę. I nie powinnaś zapominać dwóch rzeczy: że
dotąd gdziekolwiek jeździłem - jeździłem zawsze z tobą. W przeciwieństwie do
ciebie, bo ty przeważnie jeździłaś sama. No, nie wiem czy sama, ale nie ze mną.
A ten Egipt, ten hotel i ten termin to ty wybrałaś, a nie ja. Więc jeśli ktoś tu
się z kimś umówił, to raczej ty, a nie ja. Ja tylko załatwiłem to, co chciałaś i
zapłaciłem za to co chciałaś... Wydaje mi się, że twoja obsesja już przekroczyła
granice normalności, powinnaś zacząć się leczyć. Pewno są na to jakieś
pigułki...
Uznał
temat za wyczerpany i zaczął płynąć do brzegu. Tu, w wodzie Morza Czerwonego,
pływało mi się świetnie – duże zasolenie sprawiało, że woda sama unosiła ciało,
wystarczyło tylko ruszać rękami i nogami, żabka wychodziła nawet tak kiepskim
pływakom jak on.
- To
ty się powinieneś leczyć – usłyszał za sobą. Płynąc z głową nad wodą – sól
szczypała w oczy i kryta żabka była mocno nieprzyjemna – pochwycił zaciekawione
spojrzenia kilkorga mijanych osób. Awantura małżeńska zawsze przyciąga uwagę.
Zdawało mu się, że ktoś z brzegu zrobił mu nawet zdjęcie, ale kiedy spojrzał w
tamtą stronę, nie zauważył żadnego wymierzonego w jego stronę obiektywu.
Brunetki w czerwonym bikini też nie było.
Położył się na leżaku nie idąc pod prysznic, nawet się nie wycierając. Zabawne
było czuć, jak na skórze pojawiają się kryształki soli, które potem można było
ścierać ręką. Dalej nie chciało mu się czytać, w dodatku próbował sobie
racjonalnie tłumaczy zachowanie żony. Obsesyjna zazdrość, połączona z kompletnym
brakiem zainteresowania jego osobą, i to zarówno pod względem fizycznym, jak i
intelektualnym wydała mu się teraz kolejną oznaką schizoidalnej osobowości.
Poczuł strach o to, co przyniesie najbliższy czas. A przecież wyjechał tu z
nadzieją, że wspólny pobyt w wymarzonym przez nią miejscu i okolicznościach
wyjątkowo komfortowych pomoże w usunięciu wszystkich narosłych przez lata
problemów. Problemy jednak jak się wydawało nie tylko nie znikły, ale miały
tendencję rozwojową.
Nie
spojrzał na nią, kiedy wróciła spod prysznica, starannie wytarła się ręcznikiem
i bez słowa położyła się w cieniu. Książka i przykryta nią komórka znów były w
użyciu. Jakoś to niewiele go obchodziło. Przymknął oczy. Szum morza, gwar
rozmów, szelest sitowia w parasolach – wszystkie te dźwięki tworzył plażową
usypiającą symfonię.
-
Dobrze się czujesz? – usłyszał obok. „Zaczynamy od początku?” – pomyślał i
spojrzał na zegarek w komórce. Spał dwadzieścia minut.
- Co,
nikt nie pisał, że cię kocha?
Ile
razy to już przerabiał...
-
Sprawdzałem, która godzina. To nie ja prowadzę nieustającą korespondencję
SMS-ową.
Pomyślał, że niepotrzebnie się odezwał, bo mogło to tylko zaognić sytuację. Ale
wyglądało na to, że nie słuchała, tylko realizowała wcześniej wymyślony
scenariusz, bo znów usłyszał:
- Nie
za gorąco ci?
Otworzył oczy, podciągnął się na leżaku. Słońce świeciło teraz z tyłu,
wierzchołki fal błyszczały, jakby je pokryto złotem. Czekał na ten moment, kiedy
będzie zachód i fale zrobią się czerwone, usprawiedliwiając nazwę morza.
- Nie,
w porządku, dziękuję.
Pora
obiadu dawno minęła, ale już przyzwyczaił się do dwóch posiłków dziennie. Do
kolacji zostało jeszcze ze trzy godziny. Zadzwoniła komórka żony. Odebrała,
kilka razy powiedziała „tak”, w końcu oświadczyła, że zadzwoni później i
zamknęła klapkę. Nie zapytał, kto dzwonił, nie skomentował faktu, że przecież
wszystkie rozmowy za granicą idą na jej koszt. No, nieważne, kto fizycznie za to
płacił. Teraz to nie miało znaczenia o tyle, że jeszcze ciągle byli bogaci i nie
musieli się takimi drobiazgami przejmować. Zresztą, jak byli biedni, także się
specjalnie nie ograniczali. Przynajmniej część z nich.
- Mogę
prosić kartę do pokoju? Pójdę już. Za gorąco mi.
Sięgnął do kieszeni plecaka, podał. Rzeczywiście, wyglądała na zmęczoną.
-
Pomóc ci?
- Nie,
dam sobie radę.
Wrzuciła swoje rzeczy do torby plażowej, pożegnała się z sąsiadami i odeszła w
stronę hotelu.
Po
siódmej zgłodniał i wrócił do pokoju. Dokładniej – stanął przed jego zamkniętymi
drzwiami. Na pukanie nikt nie odpowiadał. Zjechał do sali jadalnej, ale żony tam
nie było. Nie było jej też przy hotelowym basenie. Przy recepcji spotkał
brunetkę. Była w zielonym mini i przeglądała spis wycieczek, przewidzianych na
następny tydzień. Dziś wieczór przylatywała nowa grupa, odlatywała inna i
zaczynał się nowy turnus, dla którego zawsze na zachętę wystawiano nowe, płatne
oferty. Spytał, czy nie widziała jego żony. Pokręciła głową.
- Sir,
are you looking for your card? – spytał recepcjonista.
Potwierdził, podał numer pokoju. Ciemnoskóry Arab sięgnął do przegródki z
numerem dwieście sześć, wyciągnął elektroniczny klucz i kopertę.
- Coś
się stało? – spytała brunetka.
-
Jeszcze nie wiem. Powiem ci potem.
- Będę
w restauracji.
Otworzył dopiero w pokoju. W kopercie był jego voucher z biletem powrotnym, 50
euro i list. Żona życzyła mu przyjemnego pobytu i udanego wypoczynku. Z szafy
znikły wszystkie jej rzeczy i walizka, w której mieli wszystkie ubrania. Jego
spodnie i koszule zostały wypakowane i wisiały teraz w szafie. Dowód osobisty i
karta visa były w portfelu, paszport w plecaku. Wcisnął na komórce numer do
żony. Telefon był wyłączony. Wysłał SMS z zapytaniem co się stało i prośbą o
wiadomość, bo inaczej będzie musiał zawiadomić policję.
Zszedł
na kolację.
Brunetka siedziała sama przy dwuosobowym stoliku i bez przekonania grzebała w
talerzu z górą sałatek. Wziął kartę, zamówił jedzenie i butelkę wina.
-
Widzę, że nie jest źle? – popatrzyła na niego. Kelnerka bez pytania postawiła
przez nimi dwa kieliszki.
- No,
jeszcze nie wiem. Wygląda na to, że mam przed sobą tydzień wolnego. I samotny
urlop.
-
Dlaczego od razu samotny... W takim tłumie jak w Hurghadzie? Wyjechała?
- Nie
wiem... Możliwe. W każdym razie to zapewne z twojego powodu, a przynajmniej tak
mogę przypuszczać. A ja nawet nie wiem, jak ty masz na imię!
Roześmiała się.
- W
sumie ja też nic o tobie nie wiem... Ale to nas nie tłumaczy!
Bruderszaft wypili dopiero na plaży, kiedy morze rzeczywiście przybrało najpierw
czerwoną barwę, potem ciemno-wiśniową, wreszcie srebrną, od ogromnego księżyca,
który wypłynął gdzieś znad Półwyspu Arabskiego.
L |
ot
opóźnił się i dopiero w środku nocy dotarł do domu. Na osiedlowym parkingu nie
było ich corolli, którą kupił zaraz po odebraniu wygranej. W pierwszej chwili
pomyślał, że żona miała stłuczkę i samochód jest w naprawie, potem zaniepokoił
się, że coś się jej stało. Cicho otworzył kluczem zasuwę, drzwi do pokoju żony
były uchylone. Postawił bagaże koło swojego łóżka, zdjął kurtkę i powiesił w
korytarzu. Drzwi zamknęły się. Zrozumiał, że jest i nie chce go widzieć. Rozmowę
odłożył więc na rano.
Zaspał
trochę i kiedy wstał, żona już siedziała przy komputerze. Z herbatą w ręku
podszedł do niej.
- No,
wróciłem. Gdzie się podział nasz samochód? Teraz on wyjechał na urlop?
Nawet
na niego nie spojrzała.
-
Tylko tyle masz mi do powiedzenia? Ja już nie chcę z tobą mieszkać. Chciałabym,
żebyś zamienił to mieszkanie i żebyśmy się rozstali. Wtedy zajmiemy się
samochodem. A na razie ja zamierzam z niego korzystać. Ty się już najeździłeś.
Odstawił kubek i spojrzał na zegarek w komputerze. Było późno. Jeśli chciał
zdążyć do pracy, musiał już wyjść na autobus. Bez samochodu dojazd mógł trwać i
dwa razy dłużej.
- O
podziale mieszkania możemy porozmawiać dopiero po rozwodzie. Na razie wychodzę
do pracy, wrócę po południu i proszę, żeby wtedy na stole leżały moje kluczyki i
dowód rejestracyjny. Jeśli chcesz ustalić jakiś grafik korzystania z samochodu,
zrobimy to wieczorem.
- Nie
będzie żadnego grafiku. Nie będziesz korzystał z samochodu, dopóki nie załatwisz
z mieszkaniem. Chcę się wyprowadzić.
-
Możesz się wyprowadzić. Nawet dziś. Zostaw tylko kluczyki i dowód.
Przepakował najniezbędniejsze rzeczy do plecaka i poszedł na przystanek. Po
drodze kupił bułkę i dwa plasterki szynki, w autobusie zjadł kanapki, popił wodą
mineralną jeszcze z Egiptu. A więc wyglądało na to, że nie bardzo było do czego
wracać. Na sąsiednim, pustym siedzeniu leżał egzemplarz lokalnego tygodnika.
Szybko przeczytał niewiele interesujące go wiadomości, pominął publicystykę,
zaczął przeglądać ogłoszenia. W dziale nieruchomości było sporo ofert wynajęcia
mieszkań, niewiele osób zaś chciało je sprzedawać. Jak zwykle przed sezonem
pojawiało się sporo ofert kupna. W każdym razie, jakby chciał sprawę rozwiązać
od razu, powinien się szybko wyprowadzić. Na przykład do wynajętego mieszkania.
Odłożył gazetę. Jakby się uprzeć, to mógłby nawet kupić coś niedużego na
własność, ale decyzji w takiej sprawie nie potrafiłby podjąć na chybcika. Z
wygranej, po kupieniu corolli i opłaceniu wycieczki powinno być na koncie
jeszcze przeszło 150 tysięcy, więc o życie nie powinien się martwić, mieszkanie
też jawiło się w jakiejś realnej perspektywie. A małżeństwo... Może się jakoś
ułoży, ale swoje mieszkanie warto na wszelki wypadek mieć. Zresztą to nie on
chciał się wyprowadzić, tylko żona. Kiedyś coś podobnego przerabiali, skończyło
się wycofaniem sprawy rozwodowej na jego usilne błagania. Ale ten etap mieli już
za sobą. Teraz żadnych błagań nie będzie. Apelowanie do zdrowego rozsądku, który
podpowiadał, że w ich wieku rozwód jest w zasadzie zbytecznym obciążeniem nerwów
i portfela, można przyjąć, że żyje się osobno na zasadach partnerskich, w
których każdy ma równe prawa do decyzji. Przedtem, oczywiście, trzeba ustalić w
sądzie lub u notariusza kwestię rozdzielności majątkowej – kilkakrotnie
wcześniej o tym wspominał, gdy nie mógł się doliczyć na koncie znikających paru
tysięcy złotych miesięcznie. Ale, w końcu, żona mówiła, że prowadzi gospodarstwo
i to wszystko kosztuje. Tolerował to, nawet ironizował w duchu, że pewno ma
drogiego kochanka, co nie jest dziwne, bo to ciężka praca...
Na
kolejnym przystanku weszła dwójka młodych ludzi, wyglądali na parę, ale chyba
pokłóconą. On siadł przy oknie, założył słuchawki od i-poda i zaczął oglądać
krajobraz. Ona z brzegu, jak najdalej od chłopaka, starannie się upewniła czy
Tomek na nią patrzy, po czym udała że obciąga dżinsową spódniczkę.
Nie
bardzo było co obciągać. Wąziutki pasek materiału z trudem zakrywał bieliznę,
szczupłe, opalone nogi wyglądały znakomicie, przesunęła słoneczne okulary na
włosy, odsłaniając duże, lekko umalowane oczy. Głęboki dekolt wskazywał, że i ta
część ciała miała kontakt z pieszczotami słońca. A było co pieścić... Tak
pomyślał i mimo woli westchnął, a dziewczyna uśmiechnęła się, nie odwracając
twarzy w jego kierunku – domyślając się o czym myśli, czy może na zupełnie inny
temat. Uśmiech też był świetny.
Zastanowił się jak to jest, że faceci tolerują tego typu strój na swoich
dziewczynach. Przecież każdy normalny mężczyzna, widząc taką laskę chcąc nie
chcąc się do niej przymierza, i w myślach wysyła jej taki komunikat: widzę co
chcesz zareklamować. Kupuję ten towar. To o której i gdzie? Oczywiście tego
zwykle nie mówi, bo powstrzymuje go superego, czy jak tam nazwiemy kulturę
osobistą i dobre wychowanie, jeśli jakieś jego resztki w nas pozostały. Ale
takie myśli, czasem zepchnięte do podświadomości, zawsze się pojawiają, bo to
jest w nas pierwotne. A świadomość, że otacza ich stado wilków, wyczekujących
tylko na sposobność, żeby się rzucić na jego zdobycz, dla partnera dziewczyny
nie może być zbyt miła.
Chłopak odwrócił się od okna, podchwycił wzrok Tomka i demonstracyjnie położył
dłoń na opalonym udzie dziewczyny. Znów się uśmiechnęła, nie odwracając wzroku
od przedniej szyby autobusu. Komunikat znów był czytelny: Widzisz? Nie dla psa
kiełbasa... Chłopak z obojętną miną wrócił do oglądania widoku za szybą.
Oczywiście – pomyślał Tomek – faceci po to chcą, żeby ich kobiety ubierały się
prowokacyjnie i wyglądały atrakcyjnie, żeby się nimi chwalić i mówić całemu
światu, jacy to oni są atrakcyjni. Inaczej mówiąc – facet z piękną laską ma
większe szanse u innych lasek.
Potrząsnął głową. Za dużo było tego psychologizowania jak na pierwszy dzień po
urlopie.
Odsunęła rękę chłopaka, uśmiechając się dalej, szepnęła mu coś do ucha, on też
się uśmiechnął, podał jej jedną słuchawkę, wsadziła do ucha i zerknęła, czy
Tomek wszystko to widzi.
Teatr
jednego widza – pomyślał – nie warto myśleć o nierealnym.
Strząsnął okruszki z gazety i schował ją do plecaka. Autobus wjeżdżał na
dworzec.
W
czasie okienka w zajęciach usiadł przy komputerze w pokoju nauczycielskim i
wszedł na stronę swojego banku. Zamiast spodziewanych 150 tysięcy na plusie miał
debet w wysokości 30 tysięcy złotych. Pieniądze zostały wybrane na ustną
dyspozycję, w dwóch częściach, zaraz po powrocie żony z Egiptu. Sytuacja mocno
się skomplikowała.
S |
amochodu na parkingu nadal nie było, w domu światła zgaszone, otwarte okno w
pokoju żony. Pomyślał irracjonalnie, że pewnie się wyprowadziła, ale wszystko
było na swoim miejscu. Z pewną obawą włączył komputer, ale ponieważ już kilka
lat temu na wszelki wypadek wprowadził hasła przy ważniejszych programach, więc
tutaj wszystko było w porządku. Lodówka była pusta, pieczywa nie było, znikła
też torba podróżna żony. Wyglądało na to, że zostawiła mu czas na samotne
przemyślenia.
Przebrał się, wyłączył komputer, wziął z sobą wszystkie najważniejsze dokumenty.
-
Wychodzę z psem! – rzucił w głąb pustego mieszkania.
S |
pał
dobrze jak nigdy. Rano odstał kilkadziesiąt minut w banku, kasując
pełnomocnictwo żony do swojego konta i informując dyrektora oddziału o
zaistniałej sytuacji. Zapewnił, że ma zamiar w jak najkrótszym czasie spłacić
długi, ale to uzależnione jest od zdobycia lub odzyskania pieniędzy. Dyrektor
przekazał wyrazy współczucia i zapewnił, że bank nie ma do niego najmniejszych
pretensji, przeciwnie – w każdej chwili jest gotów udzielić pożyczki na
spłacenie długu. Zaciąganie kredytu na spłacanie kredytu wydało mu się
absurdalne, ale okazało się, że tylko tą drogą może zlikwidować pechowe konto i
założyć nowe, tylko na siebie – oczywiście dopiero po rozwodzie lub uzyskaniu
rozdzielności majątkowej. Podziękował za radę, w sąsiadującym z bankiem sklepie
kupił bułkę na śniadanie, rezygnując tym razem z szynki. Do pierwszego pozostało
dwadzieścia pięć dni, pięćset złotych i trzydzieści euro. Wieczorem uznał, że
może sobie jednak pozwolić na wino i frytki. Niestosowność takiego połączenia
nie wydała mu się w jego sytuacji zbyt bulwersująca. W barze nikt nie zwrócił na
to uwagi. Dla zachowania spokoju ducha postawił jednak obie rzeczy na
przeciwległych krańcach stolika. Czuł, że powinien był do frytek wziąć piwo, ale
odejście od swoich zwyczajów odebrałby jako porażkę, wymuszoną przez los.
Imperium brytyjskie upadło wtedy, gdy dżentelmeni przestali się przebierać do
popołudniowej herbaty. Inaczej mówiąc, gdy przestali być dżentelmenami.
Najpierw więc zjadł frytki, absurdalnie elegancko zabierając się do nich z nożem
i widelcem, odniósł talerz do kuchennego okienka, wytarł usta i dopiero sięgnął
po kieliszek wina.
Mikołaja w pierwszej chwili nie poznał. Miał na sobie elegancką, ciemną koszulę,
krawat i coś, co mogłoby uchodzić za marynarkę, gdyby nie pagony na ramionach.
Przysiadł się do niego, jak zwykle z piwem, popatrzył na Tomka przez chwilę bez
słowa, wreszcie pociągnął spory łyk i zapytał:
-
Urlop się nie udał? Bo coś jakby humorek nie tego?
Zastanowił się nad odpowiedzią. Urlop, w końcu, udał się zupełnie nieźle, życie
po prostu mu się trochę nie udało, tak, to można tak ująć, natomiast urlop –
nie, urlop był w porządku... Ale to trochę za skomplikowane jak na pierwszy
kieliszek wina. A na drugi nie bardzo chciał wydawać pieniędzy...
_- No,
tak jakby. Może nie tyle urlop, tylko to co potem. Ale u ciebie widzę spore
zmiany? Pod krawatem to jeszcze cię nie widziałem...
-
Dostałem robotę, w ochronie tego marketu na waszym osiedlu. I mieszkam na
działkach, świeże powietrze, kwiaty, warzywka... Luks, bracie. No, ale nie
ściemniaj, mów co jest. Widzę, że cienko przędziesz – frytki i jedno winko...
Chcesz coś zjeść? Mam teraz kasę, więc nie krępuj się. A co się stało z twoją
wygraną?
Milczał. Nie wiedział, jak się sprawy potoczą, więc nie chciał za bardzo
upubliczniać postępowania żony. Tym bardziej, że w sumie nie umiałby
odpowiedzieć na podstawowe pytanie: dlaczego.
- Nie
chcesz mówić, to nie mów. Ale widzi mi się, że ci ktoś wyczyścił konto, tak? No
jasne. Jeszcze po jednym?
Bezwiednie skinął głową. Mikołaj poszedł do baru, wrócił z piwem dla siebie i
kieliszkiem wina dla Tomka.
- No
to nasze kawalerskie. Witaj w klubie.
Przez
jakiś czas opowiadał, Mikołaj słuchał uważnie, od czasu do czasu kiwając
potakująco głową. Tomek próbował porządkować fakty, układać je w jakieś związki
przyczynowo-skutkowe, szukał i znajdował mnóstwo swoich win i już prawie
zupełnie czuł się odpowiedzialny za całą sytuację.
-
Jakkolwiek by nie było, wina leży po mojej stronie. Tak mi się wydaje.
-
Jakkolwiek by nie było – powtórzył Mikołaj – w takiej sprawie liczą się fakty, a
nie to, co ci się, facet, wydaje. A fakty są takie: zdobyłeś kasę. Kupiłeś furę.
Zafundowałeś jej i sobie wycieczkę. Po połowie turnusu twoja pieprznęła tym
prezentem o kant tyłka i wyjechała bez słowa usprawiedliwienia. Miałeś na koncie
pieniądze. Nie masz na koncie pieniędzy i nie ty je podjąłeś. W dodatku masz
dług. I nie ty go zrobiłeś. Miałeś samochód. Nie masz samochodu. Coś
przeoczyłem?
W
zasadzie rozumowanie Mikołaja, choć uproszczone, było ścisłe. Może i były jakieś
okoliczności łagodzące, ale fakty tak właśnie się przedstawiały. Po redukcjach
inteligenckich niechęci do nazywania rzeczy po imieniu – sprawę można było
uprościć do prostego przeciwstawienia: było – nie ma.
- No
tak, ale wiesz jak to jest w małżeństwie. Wszystko jest wspólne. Samochód był
współwłasnością, forsa była wspólna.
-
Dobrze mówisz, był, była. A są nadal wspólne? Możesz tym dysponować? Nie,
prawda? Znaczy się, ktoś zabrał to wspólne. I ono teraz jest jego. To jak się
takiego kogoś nazywa? Kradzież? Zabór mienia? Dobra, nie przejmuj się, odkujesz
się. Jeśli to cię może pocieszyć, to one wszystkie tak robią. Zabierają facetom
pieniądze. Trochę dlatego, żeby się zabezpieczyć na ten moment, kiedy już facet
nie będzie się dłużej dawał cyckać, a trochę po to, żeby zabrać to, co uważają
za jego wolność: auto i kasę... Zabrać facetowi wolność to przecież ich główny
cel, nie?
Niegłupio gadał ten Mikołaj. Ale próbował się bronić:
-
Wiesz, nie mam źle, w końcu ja jeszcze pracuję. Mogę zarabiać, liczyć na coś...
Zapracować na tę wolność?
-
Myślisz, że praca daje wolność? Arbeit macht frei? Nie, to
skompromitowało się już w Oświęcimiu. To brak pracy czyni wolnym. A najlepiej
wolność gwarantują pieniądze. Nie te, których nie masz, tylko te, które
zdobędziesz.
Zadzwoniła komórka Tomka, Odebrał szybko, bo był to sygnał, którym zgłaszała się
do niego tylko rodzina. Usłyszał w telefonie głos żony:
-
Przeszkadzam ci pewno w twoim ulubionym zajęciu, to znaczy byciu barowym
artystą? Tylko chciałam spytać, czy już dałeś ogłoszenie o zamianie mieszkania
na dwa mniejsze? Bo wolałabym już do tego nie wracać i więcej cię nie oglądać...
Zacisnął dłoń na komórce. Mikołaj obserwował go znad kufla z piwem.
- Nie,
nie dałem. A wpłaciłaś już pieniądze z powrotem na konto? Bo samochodu jakoś
przed domem nie ma...
- Nie,
nie ma i nie będzie, dopóki nie załatwisz z mieszkaniem. Chyba, że wcześniej
zdechniesz w tej swojej norze z głodu i brudu beze mnie. Ale w sumie tak może
byłoby i lepiej...
Zamknął telefon. Mikołaj pokiwał głową.
- To
jest największe ograniczenie wolności. Gdziekolwiek będziesz, zawsze cię
dopadną. Możesz nie odbierać, ale zawsze wiadomo gdzie jest twoja komórka, sieć
ją namierza z dokładnością do paruset metrów - spojrzał na zegar nad barem – ja
też już nie mam wolności, odkąd zacząłem pracować. Pójdę, bo robię dziś na
nockę, a po drodze jeszcze chcę nadać kupon totka, jutro jest wielka kumulacja.
Jak wygram, to ci zafunduję rozwód i wycieczkę na Bahamy. I jeszcze mi zostanie
na piwo do końca życia...
Tomek
dopił wino i okrężną drogą ruszył do domu. Najwyraźniej miał zagwarantowane
jeszcze kilka dni spokoju. Jutro musiał gdzieś założyć nowe konto i przenieść
tam swoje zarobki, żeby żony nie podkusiło wydoić go znowu po następnej
wypłacie. W końcu – nadal formalnie miała prawo to zrobić, a o poczuciu
przyzwoitości z tamtej strony należało jak najszybciej zapomnieć. Kłopoty lubią
chodzić parami, a nawet się kumulować.
Przypomniała mu się zapowiadana przez Mikołaja kumulacja, już raz dzięki niemu
został bogaczem, co mu jednak nie posłużyło zbyt długo. Wstąpił do marketu,
wypełnił kupon, tym razem ręcznie. Była inna panienka niż przed kilkoma
miesiącami i nie kojarzyła go z tamtą wygraną. Ale uśmiechnęła się i życzyła mu
szczęścia.
- A
jak pan wygra te piętnaście milionów z tej kumulacji, to mi pan kwiatka kupi,
dobrze?
Spał
jak kamień, rano zwolnił się z pierwszej lekcji i w drugim banku założył nowe
konto, wydał odpowiednie dyspozycje w księgowości w pracy i poprosił w kasie
zapomogowo-pożyczkowej o pożyczkę. Dwa dni później poszedł z kuponem do
kolektury i okazało się, że jego nowe konto teraz nieco się powiększy. Dokładnie
o trzynaście i pół miliona, bo jako jedyny trafił szóstkę, dostał piętnaście
milionów, z którego strącono mu dziesięć procent podatku.
U |
staliwszy z Toto-lotkiem procedurę przekazania mu wygranej, zastrzegł sobie
anonimowość: żadnych wywiadów, żadnego wykorzystywania jego nazwiska czy
wizerunku w reklamie. Jeszcze tego mu brakowało, żeby i tę wygraną stracił przez
brak przezorności, albo w najlepszym wypadku musiał się nią dzielić z kimś
nieuczciwym. Ale kiedy dziewczyna w markecie, obdarowana pięknymi różami
wypomniała mu, że za taką sumę to te róże powinny być opakowane w samochód i
futro z norek – postanowił coś z tym zrobić. Tajemnica warta piętnaście milionów
minus podatek długo nie może się utrzymać. Nie miał najmniejszego zamiaru
oddawać wygranej na cele charytatywne, wspomagać muzeum albo stać się sponsorem
miejscowej drużyny hokejowej, czy całego salonu masażu. W zapyziałej atmosferze
miasteczka, w którym wszyscy o wszystkich wszystko wiedzą i gdzie potrafią
człowieka zaszczuć z zazdrości o wysokość kwartalnej premii uznaniowej – nie
mógłby dłużej żyć spokojnie. Tym bardziej, że nie było żadnego powodu, by
pozostawać tu dłużej.
Na
rynku wstąpił do siedziby Orbisu i wykupił na koniec miesiąca dwuosobową
wycieczkę na Bahamy, z Warszawy do Nassau via Frankfurt nad Menem. Poprosił o
niewpisywanie nazwiska, jako że – jak stwierdził – wycieczka miała być dla kogoś
niespodzianką. Wynegocjował, że na listę pasażerów zostanie wpisany na dwa
tygodnie przed lotem. Kosztowało go to nieco więcej, ale nie sprawdził ile.
Głupio mu było trochę porzucać szkołę przededniu końca roku szkolnego, ale
jakiekolwiek wcześniejsze zapowiedzi nie wchodziły w grę – podejrzewał, że
szybko ustalą, kto rozbił lipcową wielką kumulację, będzie go szukać policja i
służby specjalne, rzekomo w trosce o to, czy nowemu milionerowi coś się nie
stało, wkrótce zorientują się, że w odstępie pół roku wygrał dwa razy i to w tej
samej kolekturze. Ludzie zaczną szukać przekrętów, a żona – dobrego adwokata.
Wróciła następnego dna rano. Właśnie ubierał się do pracy w poczuciu absurdu, że
gość mający na koncie ponad trzynaście baniek musi rano dymać na autobus, żeby
zarobić łącznie z nadgodzinami niewiele ponad dwa tysiące złotych.
- Co
załatwiłeś z tym mieszkaniem? – spytała w progu.
Pomyślał sobie, że mógłby jej kupić teraz sto dużych mieszkań, całe osiedle. I
pewno by mu jeszcze na te Bahamy starczyło. Popatrzył na nią.
-
Niewiele – powiedział – na razie sprawdzam, czy oddałaś pieniądze i czy auto
stoi na parkingu. Jak wiesz, nie oddałaś i nie stoi, więc kwestia mieszkania
musi poczekać.
Odwróciła się na pięcie. Trzasnęły energicznie zamykane drzwi do jej pokoju.
Poszedł na autobus. Wieczorem wyszedł do baru, tym razem już nikogo o tym nie
informując. Nie był zresztą w ogóle pewien, czy żona jest w domu. Długo siedział
sam, co najlepiej świadczyło o tym, że wiadomość o jego wygranej jeszcze się w
miasteczku nie rozeszła. Zamówił tym razem całą butelkę czerwonego Shirazu,
zjadł pierwszy porządny obiad od kilku dni i przymknął oczy, słuchając jazzu z
grającej szafy. Pomyślał, że powinien im sprawić nowe nagłośnienie, kino domowe
czy coś. Ale roześmiał się w duchu – nowobogaccy najczęściej chcą manifestować
swoją pozycję społeczną poprzez rzekome popieranie sztuki. W gruncie rzeczy ma
to charakter autopromocji z jednej strony, a z drugiej ma zagłuszyć wyrzuty
sumienia, że to los wybrał na swego pupila właśnie jego, a nie kogoś bardziej
potrzebującego.
-
Śpisz? – Mikołaj przysiadł się jak zwykle z kuflem Żywca – Fiu, fiu – dodał,
patrząc na ledwo napoczętą flaszkę wina – wygrałeś w totka, czy co? Ja, cholera,
znowu nic, ani trójki... Nici z zafundowania ci wycieczki na Bahamy. A jak twój
rozwód?
- Na
dobrej drodze – powiedział – Zapewne już lada dzień wniosę pozew.
-
Jeszcze tego nie zrobiłeś? Lada dzień, jak będziesz w pracy, baba ci wyniesie
pół domu, po czym razem z tą kasą ci wywieje do Egiptu, dokończyć przerwany
urlop...
Dał
się namówić na dwa kieliszki wina, które wypił starannie, ale bez widocznej
przyjemności. Tomek odprowadził go do marketu, gdzie Mikołaj za chwilę
rozpoczynał pracę nocnego dozorcy. Na odchodnym pod wpływem odruchu sięgnął do
marynarki i wyciągnął kopertę z dokumentami wycieczki na Bahamy.
-
Proszę cię, nie mów nikomu, nie chcę żeby się moja dowiedziała. Wspominałeś o
tych Bahamach, no to tak się ułożyło, że to ty pojedziesz. Masz tu miejsce też
dla osoby towarzyszącej, więc jakbyś jakąś pannę chciał wziąć ze sobą... Tylko
trzeba tam zadzwonić za kilka dni i podać nazwiska.
Mikołaj trzymał w ręku kopertę i nie próbował jej rozpakować, zresztą było
ciemno mimo świecących latarni, wokół których latały ćmy.
-
Udało ci się znowu wygrać? Jak ty to robisz? Ale dobrze ci radzę, sam nikomu
więcej o tym nie gadaj, a ja nie rozpowiem...
Postawił kołnierz kurtki – mimo letniego wieczoru, zaczynało się robić chłodno.
Od lat wieczorami nosił polar, przez okrągły rok. Pomyślał, że na Bahamy też by
go wziął. Wsadził ręce w kieszenie.
-
Niewiele mi się udało, to jedno tak. Ale to tak między nami. Bywaj.
- No
wiesz – Mikołaj bezradnie rozłożył ręce, w jednej nadal trzymając dokumenty
wycieczki – pewno będę cię teraz unikał, żebyś nie pomyślał, że chcę coś od
ciebie wyżebrać. Będziesz jutro w barze?
-
Zobaczę jak się ułoży – podał mu rękę – nie umiem dziś powiedzieć, co będzie
jutro.
Przechodząc przez most w stronę swojego domu, usłyszał sygnał SMS-a. Operator
zawiadamiał go, że na jego koncie jest przeszło osiem tysięcy punktów i może
sobie na stronie internetowej wybrać nagrody. Przeczytał, zdjął okulary,
otworzył aparat. Wyjął z niego kartę SIM, schował do kieszeni, a resztę wyrzucił
do rzeki.
- I
tak giniesz honorową śmiercią – powiedział – większość telefonów kończy żywot w
kiblu, gdy właściciel zanadto się pochyli, a komórkę nosi w koszuli...
R |
ano
wyszedł z domu jak co dzień i poszedł na dworzec autobusowy. W plecaku miał
polar, kurtkę od deszczu i zapasowy sweter. W zasadzie tak jak co dzień. W
sklepie kupił jak co dzień bułkę z szynką i małą wodę mineralną. Po namyśle
wziął drugi zestaw – bułkę z serem i jogurt. Ale autobus, którym codziennie
jechał do szkoły, już go nie interesował. Na wszelki wypadek, żeby nikt ze
stałych dojeżdżających go nie poznał, przyszedł kilka minut po jego odjeździe.
Chwilę potem przyjechał autobus do Krakowa. Tu, nawet gdyby ktoś go zauważył,
jego obecność była umotywowana: jak wielu innych robił awans zawodowy i od czasu
do czasu jeździł do starej stolicy na kursy, z których przywoził nie wiedzę, ale
kwity. Jak wszyscy.
Po
kilku godzinach wchodził do Hotelu Paryskiego, bo był blisko dworca, a Tomek go
znał, od czasu gdy po jakimś urzędowym bankiecie został tu zaproszony na nocleg.
Nocleg to może za dużo powiedziane, ale w każdym razie spędził tu noc. Nie
pamiętał już, z kim, ani nie wiedział czy to wspomnienie pozytywnie zmotywowało
go do dzisiejszej decyzji. Pokój nawet się znalazł, choć stary portier długo i
powątpiewaniem przyglądał się jego mocno podniszczonym dżinsom i wysłużonemu,
górskiemu plecakowi z niewielkim stelażem. Położona jakby od niechcenia na
kontuarze złota karta Visa i banknot 50-złotowy pozwoliły Tomkowi rozwiązać ten
problem. Zaproponowano mu pokój na 2 piętrze, podobno „dla specjalnych gości”.
Jak dla specjalnych, to powinien być na pierwszym – pomyślał, ale głośno się
ucieszył. I wtedy portier poprosił go do dowód osobisty.
Rozłożył ręce:
- No
to na tę chwilę może być pewien problem. Zostawiłem samochód na parkingu przy
Galerii Krakowskiej, i tam mam walizki, no i dokumenty. Zapomniałem, krótko
mówiąc. Podróż z Warszawy dość mnie zmęczyła, chciałem szybko być w hotelu, bo
mi firma zapomniała zarezerwować. A jutro po naradzie jadę do Katowic…
-
Rozumiem – powiedział portier, starając się nie patrzeć na ladę, gdzie obok Visy
zakwitła jak chaber druga pięćdziesiątka – to jutro pana zameldujemy, jak pan
pójdzie po garnitur na parking, bo pewno w garniturze musi pan być na tej
naradzie, to proszę nie zapomnieć dokumentów. Numer dowodu, PESEL i inne swoje
dane, pan, naturalnie, może teraz wpisać do kwestionariusza?
Energicznie skinął głową i pomyślał, że rzadko spotykana w jego codziennym
otoczeniu inteligencja pojawia się od czasu do czasu i pozwala się porozumieć.
Zapewne katalizatorem była tu wrzucona do interesu pozapodatkowa stówa.
Wpisał
do meldunku Adama Nowaka – pseudonim „Jan Kowalski” wydał mu się zbyt
prymitywny, a poza tym miał nadzieję, że w razie czego policja będzie szukać
tego nadętego bufona z miejskiego układu, podał jego dokładny adres, lokalizując
go w Warszawie. PESEL i numer dowodu wymyślił zupełnie przypadkowe.
Portier, nie czytając, schował kartę meldunkową pod ladę i wręczył mu klucz.
Tomek z przyjemnością zauważył, że był to tradycyjny klucz typu „cuhalt”, a nie
żadna wydumana karta chipowa, z którymi zawsze miał kłopoty i która po ostatniej
wycieczce fatalnie mu się kojarzyła.
- To
jest pokój dla naszych specjalnych gości, więc na pewno nikt pana nie będzie
niepokoił. W zasadzie jest poza ofertą i dlatego dziś, zupełnie wyjątkowo, był
wolny.
Banknoty znikły z lady, kartę Visa portier trzymał w ręku.
-
Proszę pana, a jeśli rano pan wyjeżdża to może już dziś skasuję? Żeby kolegi z
jutrzejszej zmiany nie niepokoić…
Cholera, o tym nie pomyślał. Ten portier to jednak był doświadczony facet,
zawodowiec w takich sprawach.
- I
nie musi pan u nas płacić kartą, przyjmujemy też gotówkę…
Kwestię karty jednak przewidział. W drodze na dworzec w swoim mieście podjął
półtora tysiąca, maksimum tego, na co chciał się zgodzić bankomat. Im później
zostawi za sobą ślad, tym dla jego planów lepiej…
W
pokoju pootwierał wszystkie okna i poszedł się wykąpać. Nie ogolił się, włosy
pozostały brudne i sterczące. Włożył z powrotem znoszone ciuchy, wziął plecak i
nie zostawił w pokoju niczego. Nie wiedział, czy dziś jeszcze tu wróci, zresztą
był przekonany, że zaraz po jego wyjściu apartament „dla specjalnych gości”
zostanie przeszukany, może nawet przez służby specjalne.
- Jak
wyjeżdżałem dziś rano z Warszawy, nie zdążyłem podjąć pieniędzy, może mi pan
powiedzieć, gdzie znajdę bankomat?
-
Zaraz jak pan skręci we Floriańską, w prawo i po lewej stronie.
Tomek
był przekonany, że teraz portier na pewno będzie pamiętał, że gość z pokoju
dwadzieścia sześć przyjechał z Warszawy. Liczył tu trochę na tradycyjną niechęć
Krakusów do mieszkańców stolycy.
Pod
Barbakanem zakręciło mu się w głowie, pomyślał, że to z głodu i przypomniał
sobie o bułkach w plecaku. Usiadł na murku, wyciągnął nogi przed siebie, sięgnął
po kanapkę. Parę kropli jogurtu kapnęło mu na spodnie, starł ręką, prawie nie
było widać. Słońce świeciło mocno jak to w czerwcu, gwar turystów i szum
pobliskiej ulicy usypiały. Pomyślał jeszcze, że musi przejść się na dworzec,
zobaczyć połączenia do Warszawy, po czym uświadomił sobie, że nie ma powodu się
nigdzie spieszyć, a pociągi odjeżdżają co godzinę. I już dawno nie trzeba
koniecznie kupować biletów w kasie, konduktorzy też chcą zarobić... Z tą myślą
usnął. Obudził go brzęk, jakby coś koło niego się stłukło. Ktoś życzył mu
wszystkiego dobrego i szybko odszedł. Okazało się, że do kubka po jogurcie
przechodzące osoby wrzucały monety. Wysypał je na rękę – kleiły się. Spał pół
godziny, i przez ten czas zarobił prawie 50 złotych. Czyli ponad dwa razy więcej
niż podczas godzinnej pracy w szkole. A tu przecież nie pracował...
Najpierw chciał jak najszybciej stąd uciec. Potem – oddać ludziom te pieniądze.
Wreszcie – umyć kubek, żeby się monety nie kleiły. W efekcie nie zrobił nic.
Oparł się na plecaku i nie patrzył ludziom w oczy. Zastosował tę samą metodę,
którą miał podczas nudnych zebrań albo szkoleń: patrzył przed siebie i myśląc o
tym, co będzie miał do zrobienia w najbliższych dniach, wyłączał się kompletnie
z rzeczywistości.
-
Przepraszam pan, czy umie angielski?
Stał
przed nim niewielki Japończyk z ogromnym aparatem fotograficznym na szyi i
uśmiechał się spoza okularów.
Chciał
wzruszyć ramionami i przemilczeć zaczepkę, ale w końcu Japończyk nauczył się
tych kilku słów po polsku, trzeba to było uszanować.
- Yes, I do. What can I help you?
- Yes, yes, thank you, yes…
Wyglądało na to, że wywiad był skończony i turyście z Kraju Kwitnącej Wiśni
zależało tylko na zorientowaniu się w poziomie lingwistyki w Polsce. Ale kiedy
skończył się kłaniać, zapytał, czy mógłby kupić ten piękny obraz i za ile euro.
A także tamten i kilka innych. Tomek nie od razu zorientował się, że usiadł na
końcu wystawy obrazów, przeznaczonych na sprzedaż. Artysta, który je wystawiał,
drzemał podobnie jak on, ale siedząc na krzesełku w głębi Barbakanu. Tomek
pokazał go ręką i poinformował, że of course, obraz jest do sprzedania,
ale szczegóły przedstawi państwu jego asystent.
Japończyk serdecznie podziękował za miłą rozmowę i informację, po czym wraz z
towarzyszącą mu wycieczką sznureczkiem przeszli dalej, finalizować transakcję.
Po drodze, przechodząc koło niego, prawie wszyscy zasilili jego kubek kwotą od 5
do 10 euro. Schował je do kieszeni bez słowa. Zaczynało mu się to podobać.
- Hej,
kolego, serdeczne dzięki, masz u mnie prowizję! – zawołał malarz. Tomek pokręcił
głową:
-
Dzięki, już dostałem. A poza tym ja jestem milionerem i tak sobie żebrzę dla
jaj.
Malarz
roześmiał się w uznaniu dla żartu i obiecał na jutro parę flaszek. Sprzedał
kilkanaście prac i stał się w jednej chwili człowiekiem bogatym. Jak na wtorkowe
popołudnie w Krakowie, oczywiście.
Spojrzał w głąb Floriańskiej. Środkiem ulicy szły dwie dziewczyny, których
sylwetki wydały mu się znajome. Pod słońce widział niewyraźnie, ale w pewnej
chwili uświadomił sobie, że to dwie jego dawne uczennice, teraz studiujące w
Krakowie. Skulił się, podniósł kołnierz i schował twarz w rękach. Przeszły obok,
zagadane, nawet nie spojrzały w jego stronę. Ale problem kamuflażu był coraz
istotniejszy.
Zabrał
swój fartowny kubek i schował go do plecaka. Na sąsiednim straganie kupił
wełnianą czapkę i rękawiczki z obciętymi palcami. Głupio z tym wyglądał w środku
lata, ale w końcu to tylko przebranie, na kilka godzin w Krakowie. Wyglądał
teraz jak raper na emeryturze chory na AIDS. Mijając sklep z telefonami, wstąpił
na moment i bez żadnych formalności kupił aparat na kartę, bez abonamentu i
całkowicie anonimowy. Dwie ulice dalej w telefonicznym punkcie usługowym kazał
zdjąć simlocka i kupił startery do wszystkich linii. Mógł teraz dzwonić kiedy
chciał, a jego namierzanie mogłoby być skutecznie tylko wtedy gdyby zadzwonił
bezpośrednio do poszukującego go śledczego i rozmawiał z nim przynajmniej
kilkanaście minut. Zmienianie karty SIM, a co za tym idzie - operatora mogły
jeszcze skuteczniej zatrzeć ślady. Prosta i skuteczna, a przy tym niezbyt droga
metody ucieczki przed technikami z ABW. W sumie za pięćdziesiąt złotych stał się
niewidzialny dla namierzających go sieci. Oszczędnie gospodarując, miał
zapewnione połączenia na jakieś trzy miesiące. Popatrzył na dość standardową
Nokię, wypróbował przyciski – i wyłączył komórkę. Nie miał do kogo zadzwonić.
Usiadł
na bulwarach nad Wisłą. W zasadzie dlaczego uciekał, w dodatku ukrywając swoją
tożsamość? Dobrze, można było powiedzieć, że uciekał przed ewentualnymi
znajomymi i nieznajomymi, którzy mogliby go nachodzić o pieniądze. Ale w sumie
był wolnym człowiekiem w wolnym kraju, co więcej – w wolnej Europie i mógł w
zgodzie z prawem robić co tylko mu przyszło do głowy. Nie miał obowiązku
pracować i choć porzucając pracę zapewne przysporzył kłopotów zaprzyjaźnionemu
dyrektorowi, to jednak był to problem co najwyżej z dziedziny kodeksu pracy, nic
więcej... Żonie, nawet najbardziej kochającej, także nie miał prawnego obowiązku
się meldować o tym, że zamierza robić to czy tamto. Mogła, oczywiście, zgłosić
jego zaginięcie, ale po pierwsze to był problem jej i policji, a po drugie nie
przypuszczał, żeby to zrobiła zanim się dowie o wygranej w kumulacji. No i na
koniec – swoje pieniądze miał prawo trwonić tak jak chciał, póki rzecz była w
zgodzie z prawem.
Zjadł
obiadokolację w Jamie Michalikowej i wrócił do hotelu całkiem wcześnie, kiedy w
Krakowie dopiero zaczynało się nocne życie. Dokładniej – nocne życie zaczynali
turyści zagraniczni, z ogromną przewagą brytyjskich, a garstka Krakowian
zarabiała na nich pieniądze ciężką i nieprzyjemną pracą. Omijał szerokim łukiem
pijane grupy hałaśliwych rodaków Szekspira, aż wpadł w wykwintną ciszę Hotelu
Paryskiego.
-
Widziałem pana w akcji, dobrze odegrane – stary portier prawił komplementy
półgłosem, choć do ciszy nocnej jeszcze sporo brakowało – pan jest aktorem, tak?
I postanowił pan zarabiać z kolegą na sprzedaży obrazów? Pan namawia, a kolega
sprzedaje i pewno maluje? Akurat wyszedłem po papierosy, bo gościowi zabrakło,
no i widziałem pana z tymi Japończykami.
Uśmiechnął się. Trzeba jednak być ostrożniejszym.
- Nic
się przed panem nie ukryje. Tak, jestem marszandem sztuki i zajmuję się handlem
obrazami. Mam wspólnika w Krakowie i czasami takie żarty sobie stroimy. A przy
okazji, jak pan widział, sporo się zarabia...
Wziął
klucz i poszedł w stronę windy. Długo czuł na swoich plecach wzrok starego
portiera.
W |
Warszawie
miejsc w hotelach w centrum nie było, więc skorzystał z rady jednej z
recepcjonistek i zamieszkał w pensjonacie, prowadzonym przez jej siostrę.
Niewielki budynek stał w zielonej części górnego Mokotowa, z centrum jechał
20-30 minut, ale nigdzie mu się nie spieszyło i nie musiał wracać na określoną
godzinę. Tym razem nikt go nie pytał o dokumenty, ani o cel pobytu. Przedstawił
się – nie podając nazwiska - jako emerytowany wojskowy, który kiedyś służył w
ochronie rządowych budynków i wówczas, podlegając ścisłym reżimom służby, nie
miał czasu ani prawdę powiedziawszy – potrzeby zajmować się zwiedzaniem stolicy
i dziś, korzystając z wolnego czasu i sporej emerytury, postanowił te zaległości
odrobić. Opowieść została przyjęta bez komentarzy, a widząc stan garderoby „pana
majora”, jak nie wiedzieć dlaczego zaczęła go tytułować - smacznie zaokrąglona
właścicielka pensjonatu zapowiedziała, że już jutro zrobi z nim porządek, więc
żeby się porządnie przebrał, to wieczorem wstawi pranie, a na rano będzie
wszystko czyste i uprasowane, jak w domu.
Chciał
powiedzieć, jak to w domu o niego dbali, ale ugryzł się w język. W pensjonacie
było jeszcze kilkoro gości, każdy mógł być dalekim krewnym jego dawnych
sąsiadów. Starał się więc mówić niewiele, a już zupełnie nic o sobie. Uzyskał
odroczenie egzekucji prania na jeden dzień, który spędził w muzeum wojska – żeby
uwiarygodnić swoją opowiastkę. Stare karabiny nic a nic go nie obchodziły, ale w
parku posiedział chwilę w cieniu, obserwując wycieczki, które nudziły się tak
samo jak on. Starsi wyrażali uprzejmie zainteresowanie i wspominali opowieści
wojenne rodziców, młodzież bez skrępowania sugerowała, żeby ten teren
przeznaczyć na coś ciekawszego, a jeśli już miałoby tu być jakieś wojsko, to co
najwyżej czterej pancerni i Kloss. Zastanawiał się, skąd gimnazjaliści wiedzą o
tych starych serialach, od kilku lat odsądzonych od czci i wiary i nie
wyświetlanych w oficjalnej telewizji. Wieczorem kupił nowe, letnie spodnie i
przewiewną marynarkę oraz niewielką walizkę na kółkach.
Na
drugi dzień pojechał do Łazienek i przypadkiem trafił na spektakl, rozgrywany w
sztucznych ruinach Teatru na Wyspie. Znane na pamięć perypetie nieszczęśliwego
Edypa obchodziły go stosunkowo mało, ale usiadł z dala od wszystkich wycieczek,
w gronie kilkunastu starszych widzów i udawał, że słucha. Spektakl był
całkowicie realistyczny, widowisko kostiumowe odbierało nieco tragiczności
dramatowi, a genialna ponadczasowość Sofoklesa z pewnością nie docierała do grup
młodzieży, które za pieniądze Komitetu Rodzicielskiego przyszły tu odrabiać
ciężką powinność lektury obowiązkowej.
Przez
moment pomyślał, że on też jest takim Edypem, który wplątał się w splot
dramatycznych zbiegów okoliczności, a jego los był piłką, którą grali między
sobą mecz bezwzględni i egoistyczni bogowie. I choć z pozoru od Edypa dzieli go
wszystko – czas i miejsce akcji, osoby dramatu i złota karta Visa – to przecież
i on, nieszczęsny syn Lajosa z Teb, miał swoje pięć minut, kiedy pokonał Sfinksa
i ożenił się z piękną Jokastą, nie wiedząc, że poślubia swoją matkę. Tego, że
Edyp zabił swojego ojca, Lajosa, Tomek nigdy nie żałował: choć na lekcjach o tym
raczej nie mówił, to przecież żywił niechęć do tego pierwszego w dziejach
pederasty, który przez przypadek się ożenił, przez przypadek miał syna i przez
przypadek zginął. Ale u Sofoklesa nie było przypadków, nie było ich u Szekspira,
nie było ich w normalnym w życiu. Czy jego los też jest piłką w rozgrywkach
między okrutnymi bogami, o których istnieniu nie wie i nie chce wiedzieć?
Spektakl był wykonywany przez znudzonych aktorów przed znudzoną publicznością, w
upale wczesnego czerwcowego popołudnia, kiedy wszyscy już myśleli o urlopach i
wakacjach. Po kilkunastu minutach wyszedł z amfiteatru i łapiąc w Alejach
Ujazdowskich byle jaki autobus, dojechał do Alej Jerozolimskich. Jeszcze zdążył
kupić bilet w kasie Muzeum Narodowego, zapewniając kasjerkę, że godzina mu w
zupełności wystarczy, bo on tylko na jedną wystawę.
Jednak
obleciał z grubsza wszystko, by zakończyć zwiedzanie w galerii, prezentującej
freski z Faras. Dość obojętnie obejrzał czarnoskórych biskupów koptyjskich i
zatrzymał się – zachwycony jak przed laty – przed wizerunkiem Świętej Anny, z
wielkimi ciemnymi oczami, egipską modłą obwiedzionymi czarną szminką i długim
palcem przytkniętym do warg, nakazującym święte milczenie o wiadomej
tajemnicy... Pomyślał o tamtej Ani, która co prawda na pewno nie była świętą,
ale której w pewien sposób zawdzięczał te nakazane przez samego siebie
milczenie...
I
wtedy usłyszał:
- No
coś takiego, śmierci bym pewniej się spodziewała!
Od
drzwi szła do niego przez dość ciemne pomieszczenie niewysoka blondynka z miłym
uśmiechem na twarzy i wyciągniętą dłonią.
-
Andrzej! No coś takiego, wieki cię nie widziałam! Czemu nie napisałeś wcześniej,
że przyjeżdżasz do Polski? Gdzie się zatrzymałeś? Może przeniesiesz się do nas?
A sam jesteś, czy z Marysią? Gaby jeszcze żyje, nie wykończyła się w tym Paryżu
na marskość wątroby? Jadłeś już obiad? Chodź, zapraszam cię do naszej
restauracji.
Zawsze
taka była. Gadatliwa, miła nadzwyczajnie, nie pozostawiająca w zasadzie w swoim
monologu miejsca na wypowiedzi rozmówcy. Poznał ją na trzecim roku historii
sztuki, ale nie zdążyło się nic rozwinąć, kiedy postanowił przenieść się na
studia najpierw do Lublina, potem do Krakowa. Słyszał o niej potem wielokrotnie,
bo była autorką przeszło 200 publikacji – książek i pięknych albumów, kierowała
jednym z największych muzeów w Polsce i była postacią niezwykle medialną. Ale
najwyraźniej nie miała pamięci do twarzy i myliła go z kimś innym. Tego Andrzeja
to nawet też pamiętał ze studiów, o ile oczywiście nie był to ktoś zupełnie
spoza ich wydziału.
-
Chodź, szybko, musisz mi opowiedzieć co się z tobą ostatnio dzieje, w ogóle do
mnie nie piszesz... Jak mogłeś przyjść tutaj i odwiedzić Annę, a nie mnie? Ja
mam za chwilkę jakiś wywiad, ale jakbyś na mnie poczekał, to pojedziemy do nas,
mąż i dzieciaki się ucieszą...
Nie
miał szans nawet sprostować pomyłki, ale nawet specjalnie nie chciał, bo to
oznaczałoby dekonspirację, więc po prostu milczał lub odpowiadał monosylabami.
W
muzealnej restauracji ruch był niewielki, ale spokojnie rozmawiać się nie dało,
bo do dyrektorki co chwilę ktoś podchodził i przerywał jej monolog. Zdołał
powiedzieć tylko, że zatrzymał się w prywatnym pensjonacie i długo nie zabawi,
bo musi szybko wracać do Paryża.
No
faktycznie, pora już była najwyższa wrócić do Paryża, gdzie zostawił przed laty
część życia i prawie całe serce. Opowiadała o sobie i swojej rodzinie, w pewnym
momencie popatrzyła na niego uważnie.
-
Andrzej... – zmieniłeś się przez te lata...
Odłożył nóż i widelec i już miał jej powiedzieć, kim jest, ale nie dała mu tej
szansy.
-
Słuchaj, powiedz mi szczerze... W domu coś nie tak? Marysia?
-
Cóż... nie, nie, Marysia w porządku, kwitnie jak zawsze. Pewnie... To raczej ja
mam pewne problemy, ale nie chciałbym o tym mówić...
Spoważniała, pokręciła głową.
-
Mężczyźni nigdy nie mówią, a potem żałują. Domyślam się, że coś ze zdrowiem.
Dobrze, nie mów jak nie chcesz. Ale jakby coś trzeba było pomóc... Czekaj, dam
ci wizytówkę, bo teraz mam nowy telefon. Adres bez zmian, wiesz. A ty, zmieniłeś
coś?
Zauważył uśmiech na jej twarzy i kompletny brak zainteresowania jego
odpowiedzią. Od drzwi szła ku nim ekipa telewizyjna. Tomek zauważył czerwone
światełko na kamerze, więc upuścił widelec i wychylił się spod stołu dopiero
wtedy, kiedy reporter już stał przy krześle dyrektorki, a kamera nie pracowała.
-
Słuchaj, to tylko kilka minut, jeśli możesz, to poczekaj. Tak się cieszę, że
przyjechałeś – odwróciła się do reportera – wie pan, to mój kolega ze studiów,
bardzo zdolny krytyk sztuki, mieszka teraz w Paryżu i tam publikuje, jedyny
Polak, co się naprawdę zna na Luwrze...
-
Wymienię widelec, bo mi upadł – podniósł się z krzesła, które natychmiast zajął
dziennikarz. Dźwiękowiec przypinał dyrektorce klips z mikrofonem, na kamerze
zapaliło się światełko. Wyszedł z restauracji i skręcił w prawo, w stronę mostu
Poniatowskiego.
Poniatoszczak stał tak samo jak dawniej, woda była tak samo brudna i piaszczyste
łachy ciągnęły się po stronie praskiej jak przed laty, kiedy codziennie tędy
przejeżdżał kolebiącym się tramwajem, by dojechać z Pragi na Nowy Świat i zawsze
nieco spóźniony dobiec do Gmachu Chopina na Uniwersytecie, gdzie mieścił się
jego wydział. Zapatrzył się w wodę. Kiedyś marzył, by popłynąć kajakiem od
Krakowa do Gdańska, samemu, tylko z aparatem fotograficznym i jak najskromniej
wypełnionym plecakiem. Ale najpierw nie było go stać, potem nie było czasu, a
wreszcie się tak porobiło, że jakoś sobie siebie nie wyobrażał siebie samotnie
na rzece, z pęcherzami od wioseł na rękach. Strasznie spoważniał. Albo
zdziadział... Pomyślał, że w zasadzie nic by nie stało teraz na przeszkodzie,
żeby popłynąć, no i jego konspiracja byłaby wówczas pełna: wszędzie mogli go
szukać, tylko nie tam...
Ale we
Włocławku była tama, no i jakoś tak mało znał się na żegludze, nawet karty
pływackiej nie miał. Zapewne wszystko było teraz do załatwienia, ale przypominał
sobie stada komarów, z jakimi zawsze walczył nad wodą: i Mazury, i morze
wieczorami były obrzydliwe, bo całą frajdę odbierały wściekłe samiczki.
Wyprostował się i pochylił głębiej, sprawdzając ile miejsca jest między mostem a
lustrem wody – nie tak dawno prasa zamieściła zdjęcia samolotu, przelatującego
między przęsłami.
-
Spokojnie – usłyszał głos i ktoś położył mu silnie rękę na ramieniu – nie warto
się tak przejmować. Wszystko się ułoży.
Obrócił się ostrożnie. Stało za nim dwóch policjantów. Jeden natychmiast
przesunął się w miejsce między Tomkiem a balustradą mostu, drugi nie zdejmował
mu ręki z ramienia.
Roześmiał się.
-
Myśleliście, że chciałem skoczyć? No wiecie co... Do takiej brudnej wody? Nie ma
mowy! Ale dziękuję za uratowanie mi życia.
Poczucia humoru raczej nie mieli. Uśmiechnęli się cierpko, myśląc pewno, że
wyszli na głupków.
- A co
pan tu o tej porze robi właściwie?
Nie
było jeszcze piątej, do zmierzchu zostały ze cztery godziny, był piękny letni
dzień. Chodnikiem przez most przechodziły tłumy ludzi. Zupełnie nie rozumiał, z
czego się miał tłumaczyć.
- Po
prostu przystanąłem i patrzyłem na wodę. O urlopie myślałem, na jeziorach.
- Ale
tu Wisła, rzeka jest. A gdzie to pan pracuje? I dokumenciki poproszę.
No i
całą konspirację diabli wzięli. Podał dowód, z którego jeden z funkcjonariuszy
zaczął przepisywać wszystko po kolei. Musiał podać jeszcze gdzie zatrzymał się w
Warszawie i na koniec otrzymał pouczenie, że tamowanie ruchu w miejscach dla
pieszych jest wykroczeniem, za które z reguły grozi mandat albo odpowiedzialność
przed sądem grodzkim. Nie przypominał sobie, żeby tamował komukolwiek ruch, w
przeciwieństwie do policjantów, który wraz z nim zajęli cały chodnik i ludzie
obchodząc ich schodzili na jezdnię, wywołując wściekłość kierowców, trąbiących
głośno do czasu, aż ujrzeli mundury. Wtedy zwalniali do przepisowych
pięćdziesięciu na godzinę i cicho przejeżdżali obok. Oczywiście, nikt
policjantom uwagi nie zwrócił.
W
pensjonacie na Mokotowie czekała na niego kolacja i właścicielka w gustownym
negliżu, dość skąpo przykrytym krótkim szlafroczkiem. Zjadł co dali, starając
się nie patrzeć w jej stronę. Jakoś jego brak zainteresowania nie specjalnie jej
przeszkadzał, więc jej obfite wdzięki co jakiś czas znajdowały ujście między
połami szlafroka. Został poproszony o oddanie garderoby do prania, wzdragał się
trochę, ale w końcu uległ. Ściągnął spodnie i koszulę, otrzymawszy uprzednio
spory męski szlafrok. Właśnie chciał pójść do swojego pokoju, żeby się przebrać,
kiedy do kuchni wkroczył rosły mężczyzna, na oko nieco wypity i szukający
okazji do zaczepki.
- Coś
panu ten szlafrok pana pułkownika nie pasuje trochę. Nie zostawiłby pan tej
biednej kobity w spokoju? Przyjeżdża taki z prowincji i myśli, że warszawskie
kobitki na niego polecą. A ona świeża wdowa, to musi kogoś obsługiwać, bo całe
życie u tego tam, świeć panie, na służbie. Służba nie drużba. A tobie,
wypierdku, nic do tego, bo ja tu jestem teraz na służbie.
Tomkowi się te wszystkie służby pomyliły, na odczepnego zaczął tłumaczyć, że
jest gościem i ubranie do prania oddał, ale tamten w ogóle nie słuchał.
- No
to panie gościu, już się gościna skończyła. Dziesięć minut i już cię tu nie
widzę. Paszoł won. A ty do kuchni, ale już! Ty ruska jesteś, to myślisz, że tu
rządzić będziesz, ale ruskie już tu nie rządzą, a pułkownik nie żyje i nie
będzie rozkazywał.
Pułkownikowa zupełnie się nie przejmowała.
-
Przecież właśnie w kuchni jestem, a ty się, Antonio, napiłeś i tylko byś
rozrabiał. Siedź cicho, to i ty coś z tego będziesz miał.
- Co
będę miał to będę, a jak nie to sobie sam wezmę, a ten ma mi stąd zniknąć, bo mu
zaraz pomogę.
Wdowa
obróciła się do Tomka z przepraszającym gestem.
- Ot,
i zepsuł nam wieczór, sobaka jedna. Zawsze jak się upije to traci opanowanie.
Cicho siedź, a najlepiej idź do swego pokoju. A pan major nigdzie nie pójdzie,
tylko tu zostaje, bo tu jest jego miejsce.
Antonio, na którym widać szarże robiły wrażenie, porwał się na baczność i zaczął
bełkotać przeprosiny, że majora to przecież by nie obrażał, że to ta wódka w nim
i to wszystko z miłości, pan major rozumie...
Oczywiście, rozumiał i wybaczał, Powiedział, że idzie do pokoju na chwilę się
przebrać i zaraz napiją się razem, to zrozumienie lepsze przyjdzie. Zabrał
właścicielce z rąk swoje spodnie i koszule, podziękował za dobre intencje, i
wyszedł, nie słuchając protestów. Spakował się w dwie minuty, ubrał nowe rzeczy
i z walizką w ręce wyszedł do ogrodu. Pachniał jaśmin, nad Warszawą stała łuna
świateł. Doszedł do ulicy i dopiero koło przystanku autobusowego opuścił walizkę
na kółka. Tym, że za dwa noclegi nie zapłacił, zupełnie się nie przejmował.
N |
a
moście Poniatowskiego było już całkiem pusto. Wyczekał moment, kiedy nic nie
jechało i delikatnie zrzucił do rzeki swój stary i doskonale znany wśród jego
znajomych plecak. Żal mu go było, ale musiał sprawić wrażenie, że w tym miejscu
znów się jego ślad urywa. W ślad za plecakiem poleciały stare dżinsy i koszula.
Wiatr trochę je zwiał tak, że nie trafiły w środek nurtu tylko zamoczyły się
przy samym brzegu. Fala wyrzuciła plecak jakieś dwadzieścia metrów dalej. Miał
nadzieję, że w razie czego jego ciuchy poznają policjanci, którzy podejrzewali
go o próbę samobójstwa, no i skojarzą te dwa fakty.
Na
Powiślu wsiadł w tramwaj, starannie skasował bilet i dojechał parę przystanków
do Dworca Wschodniego. Tu oddał wszystkie bagaże do przechowalni i z rękami w
kieszeniach obszedł powoli cały budynek. Znalazł wolne miejsce siedzące w
ciepłym miejscu i zasnął. W nocy kilka razy przeganiali go porządkowi, raz
obudzili go sokiści, ale gdy zaczął mówić od rzeczy, dali mu spokój. Lekko
pijanych i upośledzonych omijali, żeby nie mieć z nimi kłopotów.
Wytrzymał tydzień. Lepiej się spało w dzień, bo wtedy nie budzili. Przez tydzień
nie wykorzystał ani złotówki ze swego majątku. Jadł resztki w restauracji
dworcowej, trudno się było przełamać, ale przywykł. Najchętniej dojadał po
dzieciach, ich się najmniej brzydził. Postanowił jeść raz dziennie, wieczorem,
to zmuszało organizm do akceptowania byle czego. Najgorzej było z piciem. Tego
mało zostawało, kranówa w toaletach była obrzydliwa, raz udało mu się po prostu
zwinąć butelkę coli, ale była ciepła i nie smakowała mu. Kiepsko się czuł przez
pierwsze pięć dni, potem przywykł.
W
czwartek wieczór po raz pierwszy użył swojej komórki, kiedy w poczekalni jakaś
kobieta zaczęła rodzić. Usłyszał jej jęki, zorientował się, o co chodzi i
przerażony, że będzie musiał sam się tym zająć, sięgnął do kieszeni kurtki.
Akurat w okolicy nie było ani jednego bezdomnego, który mógł się zdziwić
widokiem nowego kolegi z elegancką nokią w ręku. Nie było też żadnej kobiety,
która mogłaby mu pomóc. Zatelefonował, podał jakiekolwiek nazwisko, odłożył
słuchawkę i podszedł do rodzącej.
Była
już niemłoda, dość zaniedbana. W przerwach między skurczami powiedziała mu, że
właśnie jechała do matki na Śląsk, z Białegostoku i w czasie przesiadki ją
dopadło. Termin miała dopiero za tydzień, ale to jej trzecie dziecko, no i
wiadomo, że wtedy rzadko kiedy nie jest przed czasem. Męża nie miała, służył w
wojsku za granicą. Była wdzięczna. Zapytała, czy by nie poczekał z nią, aż
dziecko się urodzi i czy by nie został jego ojcem chrzestnym. Pokręcił głową.
-
Wyjeżdżam jutro za granicę. Czekam tylko na pociąg.
- Na
długo?
-
Pewno na zawsze.
Usłyszał sygnał karetki.
-
Pójdę ich skierować. Niech pani się trzyma.
Nie
czekając na odpowiedź poszedł w stronę wyjścia. Minął się w drzwiach z lekarzem
i sanitariuszami, pokazał im drogę, po czym zawrócił i podszedł do informacji.
Najlepsze połączenie do Paryża miało trzy przesiadki na terenie Niemiec. Był
jeszcze pociąg z Moskwy do Paryża, przez Warszawę i Berlin, ale w Berlinie było
12 godzin przerwy. Niezłe, gdy ktoś chciał iść na zakupy, ale za mało na
porządne zwiedzanie.
Przedrzemał w poczekalni do piątej rano, tym razem wyjątkowo nie nagabywany
przez sokistów. Gdy otworzyli przechowalnię bagażu, odebrał swoją walizkę i
zaczął się zastanawiać, co z nią zrobić. Była prawie pusta. Pomyślał jednak, że
może się przydać jak się trochę wzbogaci. Rozśmieszył go własny dowcip.
W
dworcowej toalecie umył się porządnie po raz pierwszy od tygodnia, ogolił i
zmienił koszulę. Na bilet w jedną stronę gotówki mu starczyło. Kupił jeszcze dwa
kryminały i mapę Lazurowego Wybrzeża. W kiosku był też Paryż, ale nie chciał
nikomu ułatwiać. Zresztą mapę Paryża bez kłopotów można kupić w każdym miejscu
Paryża. Miał jeszcze 30 euro, zaoszczędzone w Hurghadzie i to musiało starczyć
aż do Francji. Dopiero tam zamierzał korzystać z karty kredytowej.
Pociąg
odjechał z niewielkim opóźnieniem po wpół do ósmej rano. W Berlinie miał być po
pierwszej, więc Tomek zamierzał ten czas przespać, i porozglądać się dopiero w
drugim odcinku, do Frankfurtu nad Menem. Po wejściu Polski do strefy Schengen
podróż do Niemiec niewiele różniła się od przejazdu między Sochaczewem i
Małkinią, może tylko tym, że emocje w sumie były mniejsze. Wraz z nim układało
spore bagaże jeszcze troje osób, na szczęście całkowicie obcych i wyglądało na
to, że małomównych. Zanim zamknął oczy upewnił się, czy w sąsiednich
przedziałach nie ma nikogo znajomego – zaczynał się właśnie sezon wakacyjny i
takie spotkanie było zupełnie możliwe. Jednak nie wyglądało na to, by mógł komuś
wpaść w oczy. Odruchowo zapiął wewnętrzną kieszeń kurtki na zamek błyskawiczny i
podłożył ją sobie pod głowę. Ale nie mógł zasnąć – wyglądało na to, że wszystkie
więzy, które łączyły go przez pół wieku z krajem między Odrą a Bugiem właśnie
ulegały kompletnej destrukcji. To mogło skłaniać do refleksji, ale najbardziej
poruszające było dla niego to, że właśnie nie skłaniało. Nie porzucał nikogo i
niczego, na kim i na czym by mu jakoś specjalnie zależało. Spojrzał przez okno –
pociąg rozpędzał się, mijał niewielkie domki, zapyziałe stacyjki, pokryte
białymi kwiatami drzewa owocowe i obsypane rdzą przytorowe śmietniska. Gdzieś
tam, dalej, były piękne starówki, szacowne zamki, pełne wiernych kościoły, żyzne
pola, dziurawe drogi, pijane matki pijanych dzieci, heroiczni bohaterowie walki
z komuną, których kiedyś zomowcy polali z sikawki, pielęgniarki słaniające się
na nogach po trzecim dyżurze za tysiąc pięćset złotych miesięcznie i
nauczyciele, uczący kultury i życia za dwa tysiące. Za oknem uciekał świat
wspaniałych ludzi, żyjących w fatalnych warunkach, tytanów intelektu, których
niszczyli koledzy o inteligencji robaka, pięknych kobiet, z powodu swej urody
zawsze uważanych za niepiękne charaktery, bogaczy, którzy nie dorobili się
pracą, tylko kombinacjami lub przypadkiem.
Jak
on.
Turkotały koła, świat za oknem uciekał do tyłu, a on uciekał do przodu. Odkąd
wygrał wielką kumulację – cały czas uciekał. Był dzięki pieniądzom wolny – i ta
wolność była okupiona niewygodą, ciągłym zmienianiem masek i kostiumów, brakiem
domu i kogokolwiek, dla kogo warto byłoby trwonić ten przypadkowy majątek.
Zasnął.
Na
godzinę przed Berlinem obudził się i spod przymkniętych powiek obserwował
nerwową krzątaninę współtowarzyszy podróży. Nie umiał powiedzieć, kto z nich
pozostanie w stolicy Niemiec, a kto będzie jechał wraz z nim do Paryża. A może
wysiądzie po drodze, we Frankfurcie, czy Karlsruhe.
Granicę francuską przejechał przed ósmą wieczorem, choć oczywiście jej nie
zauważył. Pociąg TGV, do którego wsiadł w Karlsruhe, już po kilku minutach
osiągnął prawie trzysta kilometrów na godzinę, o czym został powiadomiony przez
mężczyznę w średnim wieku, który jako jedyny jechał wraz z nim z samej Warszawy.
Przy kolejnej przesiadce nawet mu się przedstawił, ale Tomek, który przez
pomyłkę powiedział własne nazwisko, nie dosłyszał, jak tamten się nazywał.
Zresztą nieznajomy mężczyzna uratował go przed większą wpadką, bo we Frankfurcie
Tomek zamierzał „zapomnieć” walizki, z której uprzednio wyjął i przełożył do
reklamówki przybory toaletowe. Jednak pozostawienie kolejnego fałszywego tropu
nie udało się, gdyż współpasażer zauważył ją przy wysiadaniu.
- Och,
dziękuję, ale by się nic nie stało, bo jest prawie pusta, jadę dopiero na zakupy
przed podróżą do Londynu, do pracy.
-
Proszę pana, trzeba pamiętać o bagażu – napomniał go – gdyby pozostała walizka w
pustym przedziale, czujniki wykryłyby ją natychmiast i wszyscy bylibyśmy
aresztowani jako podejrzani o terroryzm. A walizka zostałaby zniszczona, a taka
ładna, szkoda by było.
Pożegnali się na dworcu Paris-Est. Dochodziła jedenasta wieczór. Białe gwiazdki
migały na wieży Eiffla, nad miastem wznosiła się oświetlona biała kopuła
Sacré-Coeur. Współpasażer nie spieszył się z wychodzeniem z dworca, może czekał
na zaproszenie do towarzystwa. Długo patrzył za Tomkiem, który ciągnął na
kółkach pustą walizkę w kierunku postoju taksówek.
- Place Vendôme, monsieur,
s’il vous plaît.
-
Hôtel Ritz ? – z wyczuwalną ironią zapytał kierowca, patrząc w lusterku na jego
nie dopinający się polar.
- Oui, précisément, c’est ça.
- Avez-vous une réservation?
- Moi? Non, ce n’est pas
nécessaire...
Na
tyle go było stać. Dalsze próby konwersacji uciął wyjmując telefon i udając, że
pisze SMS. Oczywiście, nie miał roamingu, więc jego komórka była w Paryżu po
prostu atrapą. Z miną szejka arabskiego poprosił kierowcę o wniesienie mu pustej
walizki, dwadzieścia euro wciśnięte do ręki pewno przekonało go mniej, niż
uczestniczenie w ewidentnym dowcipie. Tomek podziękował skinieniem głowy i – tym
razem po angielsku – poprosił o apartament Marcela Prousta. W wielkim lustrze za
plecami portiera dostrzegł osłupienie w oczach taksówkarza, który nie spieszył
się z wyjściem z hotelu. Portier uprzejmie skinął głową i podsunął mu książkę
meldunkową, dość mechanicznie poprawiając Tomka, że Proust jest patronem
specjalnego pokoju, a nie apartamentu i poprosił o paszport.
Zameldował się jak najbardziej formalnie i na własne nazwisko. Doszedł do
wniosku, że ma dość ukrywania się, zresztą i tak w Ritzu raczej szukać go nie
będą. Zarezerwował „Prousta” na dziesięć dni. Doszedł do wniosku, że wydatek
niespełna trzydziestu tysięcy złotych nie powinien na nim robić wrażenia. I nie
robił.
T |
rzy
razy był w Luwrze, dwa razy w d’Orsay, dwa razy w Centre Pompidou – aż
stwierdził, że jako historyk sztuki ma całkowicie dość muzeów. Powłóczył się bez
celu na Montmartrze – raz spędził tam cały dzień, drugi raz całą noc, codziennie
wieczorem zaliczał spacer po Champs-Elysées, bulwarze Saint-Michel i
Saint-Germain-des-Prés. Śniadania dostawał w hotelu, obiadów unikał, kolacje
jadał tam, gdzie go zastał wieczór. Raz był to nawet restauracyjny statek na
Sekwanie, gdzie przez dwie godziny wypił dwie butelki wina i zatęsknił za
rozmową z kimkolwiek po polsku. Dotąd, oczywiście, starannie unikał
jakiegokolwiek kontaktu z Polonią, szerokim łukiem omijając budynek Biblioteki
Polskiej na wyspie Świętego Ludwika, ambasadę na rue Talleyrand i przede
wszystkim Kościół Polski opodal placu Vendôme. Sięgnął po komórkę, ale nie miał
w jej pamięci książki telefonicznej, a notes został z bagażami w hotelu. Potem
przypomniał sobie, że telefon jest na kartę i nie ma możliwości przy jego pomocy
połączyć się za granicą. Inwestycja z Krakowa okazała się zupełnie nietrafiona,
więc komórka podzieliła los swej poprzedniczki.
- Pa,
pa, adieu – powiedział po cichu i delikatnie spuścił telefon za burtę. W ślad za
nim poleciały jeszcze nie odpakowane karty innych sieci, które okazały się
równie nieprzydatne we Francji, jak w Polsce.
I
wtedy stwierdził, że mu się to wszystko znudziło.
Ostatniego dnia w Ritzu wczesnym rankiem zamówił taksówkę, zapakował walizkę – w
międzyczasie obrósł w kilka zmian bielizny, parę koszul i spodni, a nawet jeden
letni garnitur - i kazał się zawieźć na dworzec Montparnasse. Z trudem odnalazł
przechowalnię bagażu i oddawszy swoje rzeczy pod opieką tłustego Paryżanina o
błyszczącej, czarnej skórze, zaczął przechadzać się po peronach i czytać napisy.
Połowy z nich nie rozumiał. Zamierzał zjeść porządne śniadanie, po czym wybrać
trasę podróży.
Ale
decyzja przyjechała wraz ze srebrzystym, wydłużonym nosem kolejnego TGV, których
dziesiątki z niesłychaną, drapieżną elegancją co kilka minut przesuwały się
przed jego oczami. Pięć po dziewiątej, bez walizki i z rękami w kieszeniach
odjeżdżał do Brestu. Chciał zobaczyć ocean.
Po
czterech godzinach, które przeważnie przespał, wysiadł w centrum nadmorskiego
miasta. Wiedziony nieomylnym instynktem bywalca Sopotu, minął wielki budynek
Instytutu Oceanograficznego i poszedł w kierunku plaży. Obok była niewielka
restauracja z widokiem na ocean, więc siadł w pustawej o tej porze sali i
zamówił coś, co brzmiało jak polędwica z rekina, a więc dość smacznie. I takie
też było, ale spieszył się, więc nie umiał docenić smaku – przypominało zwykłą
wołowinę, jedynie gęsty sos grzybowy nadawał polędwicy swoisty aromat. Ani
trochę nie zalatywało rybą, a więc uznał, że jest wspaniałe.
Po
drodze nad morze natknął się na niewielki sklep France-Telekom, nie mógł się
oprzeć i kupił komórkę. Śmiał się w duchu z samego siebie, jak bardzo stał się
uzależniony od samego posiadania telefonu – z którego w ogóle nie korzystał.
Racjonalizując ten nie zauważony przedtem odruch pomyślał, że kieruje nim troska
o własne bezpieczeństwo – w razie czego będzie mógł zadzwonić przecież po pomoc.
Nie zastanawiał się ani w razie „czego”, ani do kogo miałby zadzwonić. Tym razem
chciał wykupić od razu roaming, ale powiedziano mu, że od jakiegoś czasu w
ramach Unii wszystkie kraje połączone są jedną siecią i roaming obowiązuje tylko
poza Europą i strefą Morza Śródziemnego, ale jeśli monsieur się wybiera
do Afryki czy Ameryki, to oczywiście można to załatwić. Monsieur się nie
wybierał, więc poprzestał na tym, co mu dali.
W
porcie jachtowym wszedł na długą redę, która od biedy mogła przypominać molo i
na najdalszym jej końcu usiadł na krążku zwiniętej liny cumowniczej. Krajobraz
przypominał Bałtyk, zalesione wzgórza dochodziły prawie do morza niewysokimi
klifami, piasek był żółty i błyszczący w słońcu, a plaża usytuowana w
malowniczej zatoce. Fale – niewielkie o tej porze roku – przychodziły od
nieskończonego horyzontu i umierały na linii brzegowej, poza którą z jednej
strony opalały się dziewczyny w jasnych kostiumach, z drugiej pływało stado
brzuchatych facetów. Nieco dalej znalazł ławeczkę i rozsiadł się wygodnie, wyjął
nowo zakupiony telefon i zaczął wertować notes, który tym razem miał w kieszeni
kurtki. Nie było w nim wiele zapisów, bo od lat notował wszystko w komórce,
która teraz spoczywała pewno na dnie rzeczki w pobliżu jego dawnego domu.
Zastanowił się, że przez cały czas swojej podróży pierwszy raz dopiero pomyślał
o swoim domu i w ogóle nie zastanawiał się, jak jego ucieczka została przyjęta
przez jego bliskich, sąsiadów i kolegów. W tym kontekście zresztą słowo „bliscy”
wydało się wyjątkowo niestosowne. Zirytował się sam na siebie za to, że pomyślał
„ucieczka”. Ale mimo chwili zastanowienia, nie potrafił znaleźć sensowniejszego.
Znalazł w notesie komórkę do Mikołaja, bo to była pierwsza osoba, która mu
przyszła do głowy. Wstukał numer, przycisnął zieloną słuchawkę. Sygnał zgłosił
się natychmiast, po czym spikerka Telecomu zakomunikowała mu, że abonent jest
czasowo nieosiągalny. Nic dziwnego, był środek dnia, Mikołaj pewno w pracy miał
komórkę wyłączoną, a poza tym mógł jeszcze zupełnie śmiało znajdować się na
Bahamach. Tomek nie do końca był pewien obecnej daty, ani tego, na jaki termin
kupił Mikołajowi wycieczkę. Przycisnął czerwone, wybrał następny numer.
Ania
długo nie odpowiadała, wreszcie – kiedy pomyślał, że może to nie do niej
zadzwonił – usłyszał jej głos. Przedstawił się.
- A co
to za dziwny numer masz, zagraniczny? I w ogóle gdzie się obracasz? Mówili, żeś
wygrał jakieś pieniądze i ktoś cię prawdopodobnie ukatrupił, bo w Warszawie
znaleźli twój plecak i rzeczy, nad Wisłą.
- Nie,
zupełnie dobrze żyję, ale to długa historia i raczej nie na telefon..
- A
co, podsłuchują, czy oszczędzasz? Dobra, zadzwonię do ciebie za parę dni, bo na
razie wydajemy numer na koniec wakacji i nie mam jak rozmawiać. Cieszę się, że
dzwonisz, i na razie.
Wyłączył telefon i zastanowił się, po co w ogóle dzwonił. A jakby miała czas, to
o czym by rozmawiali? O nietypowych zachowaniach bocianów? Trzeba było się
pogodzić z tym, że z krajem wszystkie więzy zostały zerwane i szukać sobie
towarzystwa w bliższej okolicy.
Obszedł miasto i wrócił na dworzec. Powrotny TGV do Paryża odjeżdżał przed
siódmą. Znów przespał prawie całą drogę, budząc się tylko w Rennes, które było
pięknie oświetlone i pełne wieczornego ruchu. Postanowił przyjechać tu kiedyś na
dłużej. Na Gare Montparnasse dojechał po jedenastej, walizkę pozostawił w
przechowalni, przeszedł – z nowo zdobytego sentymentu - przez rue de Rennes i
przez Most Artystów poszedł powłóczyć się po prawym brzegu. W środku nocy siadł
na ławce na bulwarze nadrzecznym i spał spokojnie, dopóki nie obudził go
najpierw smród sfermentowanego wina, potem chrapliwy głos:
- Nie
śpij tu, to moja ławka.
-
Dobrze, już idę – próbował się podźwignąć, jednak ciężka dłoń kloszarda
posadziła go z powrotem. Miał czerwoną twarz i rzadki, siwy zarost.
- Daj
spokój, zmieścimy się. Masz pieniądze?
Udawał, że się z trudem budzi. Miał przy sobie jakieś pięćset euro, telefon i
oczywiście portfel z dokumentami i kartami kredytowymi – podczas pobytu w Paryżu
przelał część pieniędzy na Banque de Paris i z jego złotej Visy korzystał. W
kieszeni spodni miał trochę drobnych, na gazety i bilety metra.
Skinął
głową.
- Mam,
ale niedużo.
Kloszard uśmiechnął się.
- No,
wyglądasz jakbyś miał rzeczywiście niedużo. Inaczej pewno mieszkałbyś w Ritzu, a
nie nad Sekwaną, co? Dawaj.
Udawał, że się waha i ociąga, ale wygrzebał w kieszeni dwa piątaki.
- No
proszę, toś ty bogacz. Zaraz to zainwestujemy.
Wziął
pieniądze i zniknął. Tomek wpatrzył się w jasno oświetlone wieże Katedry Marii
Panny. Notre Dame odbijała się przepięknie w gładkim nurcie Sekwany. Od rzeki
powiewał chłodny wiatr. Otulił się mocniej polarem.
Drzemał z pół godziny, gdy najpierw poczuł, a potem usłyszał kloszarda.
Przysiadł na ławce, w rękach trzymał dwie flaszki wina. Były najwyraźniej
plastikowe, bo Tomek widział, jak palce włóczęgi wgniatają w ściankach
niewielkie ugięcia. Podał mu jedną.
- Pij,
chłopie, utopimy te smutki. Jak widzisz, nie ukradłem twoich pieniędzy, ani sam
nie przepiłem, choć pić mi się chce strasznie. Marcel jestem.
Odkręcił, wyciągnął flaszkę w stronę Tomka.
- A la
votre!
Stuknęli się plastikiem, bez efektu akustycznego. Marcel wydudlił flaszkę jednym
haustem, owinął się połą cienkiego płaszcza i natychmiast zasnął. Pochrapywanie
niosło się daleko nad rzeką. Tomek pokręcił się jeszcze trochę, znalazł miejsce,
gdzie mógł mieć osobistą toaletę i zasnął także. Obudził go poranny chłód i
hałas, dobiegający z nadbrzeżnej autostrady. Marcela już nie było.
Przemieszkali razem na tej ławce przeszło miesiąc. W ciągu dnia rozchodzili się
w różne strony Paryża, próbując zorganizować trochę pieniędzy i coś do jedzenia.
Z jedzeniem było łatwiej – Tomek stosował metody już przećwiczone na warszawskim
Dworcu Wschodnim: chodził po popularnych lokalach i zbierał resztki, mówiąc, że
dla psa. Najlepiej szło mu w restauracjach Mc Donald’s i Hippo, zwłaszcza gdy
trafiał na wycieczkę szkolną. Najpierw się z niego śmiali, potem oddawali prawie
całe porcje. Żebranie pod kościołami nie przynosiło efektów: po kilku chwilach
pojawiali się policjanci i przeganiali go. Inna rzecz, że nawet nie było to
potrzebne, bo sam się zniechęcił: poza turystami nie przychodził do nich nikt, a
na sporadycznie odprawianych mszach pojawiali się co najwyżej najbiedniejsi
mieszkańcy dzielnicy, przeważnie kolorowi. Najwięcej zarabiał na parkingach pod
dużymi magazynami handlowymi.
Po
dwóch tygodniach zdecydował się na pierwszą kradzież: był to ciepły sweter,
nałożony w przymierzalni, od którego oderwał klips zabezpieczający. Był chłodny
wieczór i nikogo nie zdziwił fakt, że dość elegancko ubrany mężczyzna – ogolił
się tego dnia i włożył krawat, który znalazł pod czyimś samochodem na parkingu –
zapina aż po szyję luźną kurtkę polarową. Następnego wieczora w podobny sposób
wyniósł – na sobie – nowe dżinsy i dwie pary koszul. Szło nieźle, do czasu, gdy
na Champs-Elysées przy wyjściu z Monoprix zatrzymał go rosły Murzyn w ciemnych
okularach. Ochroniarz bez słowa pokazał mu film, w którym na wideo
zarejestrowano moment, jak odrywa klipsa i wkłada nowe buty turystyczne. Nagrała
to kamera przemysłowa. Przyjechała policja i trafił do aresztu. Po dwóch dniach
na dołku zaprowadzono go przed sędziego. W sumie został skazany na dwa miesiące
aresztu, lub grzywnę 200 euro. Zapłacił czekiem na Banque de Paris i wrócił na
swoją ławkę. Wychodząc z sądu, zabrał ze sobą marynarkę inspektora policji,
który go tu przyprowadził. Wisiała na oparciu krzesła, podczas gdy jej
właściciel poszedł do toalety. Podścielił ją sobie pod głowę, wyjmując z jej
wewnętrznych kieszeni portfel z ponad tysiącem euro i dwiema kartami kredytowymi
oraz kaburę z małym pistoletem. Broń schował, resztą podzielił się z Marcelem,
gdy ten wrócił na ich ławkę. Kloszard marynarkę włożył od razu, pięćset euro i
jedną z kart kredytowych schował do kieszeni. Portfel oddał. Tomek opowiedział
mu o swojej przygodzie, nie mówiąc o zapłaceniu kaucji. W jego wersji po prostu
uciekł z sądu, gdy nadzorujący go policjant odczuł naturalną potrzebę.
- Ja
bym na twoim miejscu jednak został w tym areszcie. Zima idzie, a tam jest ciepło
i nieźle karmią.
-
Zawsze jeszcze zdążę.
Marcel
roześmiał się i poszedł po wino, żeby – jak się wyraził – mogli wypić za zdrowie
sympatycznego oficera, który niechcący został ich sponsorem.
Nie
wrócił do rana. Tomek pomyślał, że albo przepił wszystko i leży gdzieś w izbie
wytrzeźwień, gdzie znajdą przy nim kartę kredytową policjanta i z tego się już
nie wywinie. Albo pechowo rozpoznał go na ulicy okradziony inspektor. Nie
żałował go, w zawodzie włóczęgi nie było miejsca ani na solidarność, ani na
współczucie. Wiedział, że Marcel palcem by nie kiwnął, gdyby wiedział, że go
aresztowali. Sam ryzykujesz i sam w razie wpadki musisz się z tego wywinąć.
Przeniósł się na wszelki wypadek na drugą stronę rzeki, na skwer koło kościoła
St.-Julien-Le-Pauvre, z pięknym widokiem na katedrę Notre-Dame. Był tu trochę
większy tłok i hałas, tak, że zdrzemnął się dopiero przed północą. Nie spał
długo, bo obudził go dźwięk telefonu. Pierwszy od wyjazdu z domu.
-
Obudziłam cię? Muszę się z tobą podzielić pewną wiadomością. Gdzie jesteś?
Rozbudził się natychmiast, ale nie odpowiedział wprost. Ani też nie ufał.
-
Daleko, ale w tej samej strefie czasowej. Ale mów, śmiało.
Pojawił się patrol policyjny, ale widząc ,że rozmawia przez komórkę, minęli go
bez słowa. Włóczędzy nie miewali komórek.
- Nie
mogę przez telefon. Nie dlatego, że podsłuchują, tylko, że muszę osobiście.
Przez telefon cię nie uściskam i nie przytulę się.
- Nie
wracam do domu. Więc nie da rady.
- Da
radę. A domu już nie masz. Spalił się kilka dni potem, jak twoja żona się z
niego wyprowadziła. Podobno zostawiła coś włączonego. Aha, była żona – jakoś tak
sobie załatwiła, że dostała w miesiąc zaoczny rozwód. I wszczęła postępowanie o
uznanie cię za zmarłego, czego już nikt nie rozumie, chce zostać rozwiedzioną
wdową? Gdzie jesteś? Przyjadę do ciebie.
Zastanowił się. W sumie, przywykł już do wolności, ale z drugiej strony fajnie
byłoby móc mieć na kogo wydawać te miliony. Sam w „Ritzu” się nudził, ale w
towarzystwie wyobrażał sobie, że mogłoby być wcale ciekawie...
-
Dobra, spotkajmy się w Cannes, w hotelu „Carlton”. Masz z Warszawy samolot do
Nicei, potem autobus. Zwrócę ci za bilet.
Usłyszał po drugiej stronie śmiech.
- Nie
rozśmieszaj mnie, ty mnie zwrócisz, biedaku? Nie ma mowy. A jak dojechać do
Cannes wiem, pewno zapomniałeś gdzie pracuję i może nawet nie wiesz, że to ja co
roku robiłam do telewizji relacje z festiwalu filmowego. Zresztą lepiej
dojeżdżać z Nicei pociągiem. Od jutra czekam w Carltonie, od jutra wieczorem.
Pod starym nazwiskiem. Na razie!
Zamknął telefon i rozejrzał się dookoła. Nikogo nie było. Przespał smacznie na
ławce do świtu, potem pojechał metrem na Gare Montparnasse, wyjął z przechowalni
swój bagaż i poszedł się umyć i ogolić. Wszystkie stare rzeczy zostawił w
łazience, także te ukradzione i przebrał się w kremową koszulę bez krawata,
lekki garnitur i jasne buty. Pistolet pułkownika schował do walizki i by uniknąć
kontroli postanowił nie lecieć samolotem. Metrem przejechał do Gare du Lyon i po
ósmej już jechał TGV do Nicei. Znów nikt nie sprawdzał biletów, z zupełnym
zaufaniem zostawił bagaże pod opieką współpasażerów i przeszedł do wagonu
restauracyjnego. Zjadł obfite śniadanie i znów nie mógł uwierzyć, że jedzie z
prędkością 300 kilometrów na godzinę – nie czuło się najmniejszych drgań
pociągu, który jakby płynął po torach, a idealne wyważenie zakrętów powodowało,
że nie czuło się żadnego przeciążenia. Tylko mijanki z TGV jadącym z naprzeciwka
dawały odrobinę emocji: trwały ledwie sekundę, i powodowały lekkie, ale
odczuwalne uderzenie powietrza: wzajemna prędkość 600 km stwarzała najpierw
poduszkę powietrzną, potem bąbel podciśnienia. Po wpół do drugiej wysiadł na
dworcu w Nicei i usłyszał szum palm.
Sam
się temu, dziwił ale przed spotkaniem nie czuł żadnych emocji. Jakby te pół roku
od Hurghady wyprały go z wszelkich uczuć, jakby jego umysł skoncentrował się
tylko na narzuconym samemu sobie problemie ucieczki i walki o przetrwanie. W
jego świecie, w którym raz bywał zwierzyną, a raz myśliwym nie było miejsca dla
kobiet, traktowanych jako obiekt uwielbienia.
Pociągi do Cannes jeździły co niespełna pół godziny, więc nie było się po co
spieszyć. Przechowalnie bagażu stały się dla niego najczęściej odwiedzanymi
miejscami we Francji. Zostawił walizkę i poszedł na plażę. Morze Śródziemne było
ciemnoniebieskie, na kamienistej plaży rozbijały się fale. Samym brzegiem
przeszedł kawałek na zachód, ale kiedy fale raz i drugi ochlapały mu nogawki,
wrócił na szeroki chodnik Promenade-des-Anglais. Wszedł do restauracji hotelu
Negresco i zamówił spory obiad. Z okien widać było morze i ciemne chmury
ciągnące znad nad Monte Carlo. Przy płaceniu sięgnął najpierw po kartę
inspektora, ale instynkt ostrzegł go, że na pewno została zablokowana, a każda
próba jej użycia spowoduje wezwanie policji. Zapłacił gotówką, poprosił o
wezwanie taksówki i kazał się zawieźć najpierw do przechowalni bagaży, a potem
do Cannes. Doszedł do wniosku, że chcąc dostać pokój w Carltonie i być tam
odpowiednio traktowany, powinien zajechać samochodem. Wysiadł, zapłacił i
pociągnął walizkę w stronę secesyjnego wejścia. Jeden z portierów uprzejmie
otworzył mu drzwi. W hollu stała uśmiechnięta Ania w długiej, biało-czarnej
sukni, z wysoko upiętymi włosami, na szpilkach. Była efektowna jak przystało na
dziennikarkę ze „Świata Mody”. Odruchowo wyprostował się, żeby nie być od niej
dużo niższym.
-
Jestem – powiedział.
-
Czekałam.
Boy
hotelowy zaniósł mu walizkę do pokoju. Anna wynajęła piękny apartament na
pierwszym piętrze, z tarasem i widokiem na morze. Niewiele teraz było widać,
poza światłami jachtów i fosforencją fal. Wykąpał się i przebrał w łazience, i
żeby nie zostawiać niczego podejrzanego w pokoju, włożył do marynarki portfel
okradzionego policjanta i przypiął kaburę z jego pistoletem. Szło mu kiepsko, bo
dotąd takie czynności oglądał tylko na filmach z Jamesem Bondem. Spojrzał do
lustra i skrzywił się – jasny garnitur zupełnie nie pasował do okoliczności i
pory dnia.
Krytycznie spojrzała też na niego Ania.
-
Jutro jedziemy na zakupy. Lato się kończy i trzeba zmienić kolor futra.
Zeszli
na kolację. Tomek miał wrażenie, że wszyscy patrzą na niego jak na ruskiego
biznesmena, który nie umie się ubrać stosownie do pory i ma w dodatku wszystkie
kieszenie wypchane rulonami banknotów euro: jego konfekcyjny garnitur
zdecydowanie nie był uszyty przez krawca z Seville Row i tym też różnił się od
Bonda. Kabura pod lewą pachą wydawała mu się widoczna jak na dłoni, z tej strony
trzymał też własny portfel, co dodatkowo wypychało marynarkę.
-
Wyluzuj się – Ania pomachała w jego stronę kartą menu, ozdobnie oprawioną w
półskórek z logo hotelu – jesteś bezpieczny i pod dobrą opieką...
Opowiedział jej o swojej ucieczce. Bez zbytnich szczegółów, raczej samo
itinerarium podróży i zmiany trybu życia, jakimi się sam tresował. Kręciła
głową, nie mogąc uwierzyć.
- To
fakt, że nagle stałeś się milionerem, zamiast dać ci wolność, tak cię tej
wolności pozbawił? Dlaczego uciekasz? Żeby cię nie okradziono? Zamiast się
cieszyć tym wszystkim, pilnowałeś tego? Przedtem przywiązany do budy przez brak
pieniędzy i wolności, a teraz przez posiadanie pieniędzy i wolność? Zniewolony
przez wolność?
Zastanowił się.
- Coś
w tym jest, ale w zasadzie to nie tak. Miałem pełną wolność podejmowania decyzji
i podejmowałem je. Chciałem mieszkać w Ritzu, to mieszkałem. Chciałem spać na
dworcu, to spałem. Robiłem, co chciałem – wyjadałem ludziom z talerzy w
restauracji Hippo, a za kilka dni w restauracji hotelu „Plaza Athenée” jadłem
kawior astrachański i zapijałem szampanem. Chodziłem po Luwrze z kosztownym
katalogiem, który potem wyrzucałem i kradłem koszule w marketach...
Poprosiła gestem, żeby dolał jej wina.
- No
to miałeś wolność tylko w okolicach ściany...
- Jak
to?
- No,
bo tak ze skrajności w skrajność, od ściany do ściany. A nie próbowałeś żyć
normalnie i korzystać z życia? Stać cię było przecież.
-
Finansowo tak. Ale ta normalność do tej pory to była praca – byle jaka, dom –
bez możliwości wyboru i bar „Take Five” od czasu do czasu. No, a takiego samego
czegoś w Paryżu raczej nie przewidywałem...
Roześmiała się. Z upiętych do góry włosów wciąż wymykał się jeden kosmyk i
opadał jej na twarz. Płomień palącej się na stole świecy migotał w kieliszkach.
Tomek poczuł zmęczenie – suma nie przespanych normalnie nocy, nie
wypowiedzianych słów, nie zrealizowanych i nawet nie wymyślonych jeszcze planów
dopadła go wreszcie w tym secesyjnym wnętrzu hotelu „Carlton” i przygniotła
brakiem sensu. Patrzył na kobietę siedzącą naprzeciwko i był jej głęboko
wdzięczny – nie wiedział, jak się między nimi ułoży w przyszłości, i czy w ogóle
będzie jakaś przyszłość. Ale uświadomił sobie, że po raz pierwszy od długiego
czasu zrobił coś, czego od niego wymagano, coś dla kogoś: Ania postawiła mu cel,
ten przyjazd na spotkanie do Cannes, i ten cel został zrealizowany. Dążenie do
nieograniczonej wolności dawało mu prawo wyboru – mógł jej prośbę o spotkanie
przyjąć lub odrzucić. Odrzucenie pozwalałoby mu żyć wolnym życiem
kloszarda-milionera, przyjęcie – skazywało na ograniczenie wolności i
konieczność liczenia się z planami i potrzebami drugiej osoby. Nie żałował.
Przez ograniczenie własnej wolności poczuł się bardziej wolny. I bardziej
sensowny.
- A
ty? Miałaś mi coś opowiedzieć, jak się spotkamy.
Ania,
która najwyraźniej w tym samym czasie co on odpłynęła myślami daleko,
potrząsnęła głowa, jakby chciała odpędzić od siebie natrętne, niemiłe myśli.
- No,
dla ciebie to nie będzie żadna niespodzianka. Po prostu rozbiłam następną
kumulację... I to sporo większą od ciebie, biedaku. Prawie dwa razy większą –
dwadzieścia pięć milionów. I jak już się pewno domyślasz, w tej samej
kolekturze, co ty, w waszym osiedlowym markecie.
Roześmiał się.
- No
to przy tym stoliku siedzi nieliczny, ale śliczny klub prowincjonalnych
milionerów... Ale w zasadzie, co ty robiłaś na naszym osiedlu? W końcu,
mieszkasz paręset kilometrów dalej?
- Nie
uwierzysz... Przyjechałam robić reportaż o tej kolekturze. Bo to stała się
sensacja, że facet wygrywa dwa razy z rzędu właśnie tutaj, po czym znika jak
kamień w wodę. Policja nawet prowadziła w tej sprawie śledztwo, przesłuchiwali
twoją żonę, ale przekonała ich, że od czasu, jak ci zgarnęła tamtą kasę, nie
mieliście ze sobą wiele wspólnego. Potem aresztowali jakiegoś ochroniarza z tego
marketu, bo wyszło na jaw, że był ostatnią osobą, która z tobą rozmawiała,
podobno w jakimś barze was widziano, ale jak żona oświadczyła, że po tej
rozmowie jeszcze nocowałeś w domu, a zniknąłeś dopiero rano – dali mu spokój.
Ale już był obrażony na cały świat, pobił podobno dziewczynę z tej kolektury, a
kiedy przyjechała policja – rzucił się do ucieczki, strzelali za nim, a on
zniknął i potem nikt go już nie widział. Przysłał tylko do dyrekcji marketu
kartkę, rzekomo z wysp Bahama, że rezygnuje z pracy, no i gdzie ma taką robotę i
taki los, że zawsze inni wygrywają, nie on. No więc sensacja, to mnie wysłali i
przyjechałam. Zebrałam materiały, a na koniec postawiłam kupon na chybił trafił.
I tak wyszło. Potem wytrzymałam tylko kilka tygodni, do przelania mi na konto
wygranej. Byłam kolejną sensacją dnia. Musiałam wyjechać.
Trudno
było w to wszystko uwierzyć – w tę przedziwną sekwencję kumulacji i wygranych,
padających w tym samym miejscu. Jeszcze trudniej było mu wyobrazić sobie
spokojnego, misiowatego Mikołaja w roli porywczego, sfrustrowanego bandyty.
- A
jak to przyjęli w domu? No, wiesz, ten facet, z którym mieszkałaś...
Popatrzyła gdzieś, ponad jego ramieniem. Jej wzrok był tak intensywny, że aż się
odwrócił. Za nim nikogo nie było.
-
Robert? No cóż... Zaraz mu o wszystkim powiedziałam, szczęśliwa, że mam z kim
podzielić się swoją radością. I zaraz też zażądał, żeby równo połowę wygranej
kwoty przelać na jego konto, niejako dla zabezpieczenia. No, więc mnie to
zirytowało i wyjechałam. Tak jak stałam, po prostu wstałam i wyszłam, nie
zabierając nawet szczoteczki do zębów. Pojechałam na Okęcie i kupiłam bilety na
pierwszy samolot, jaki startował. Przypadkiem był to Londyn. I to stamtąd do
ciebie dzwoniłam.
-
Czyli też uciekałaś? I pieniądze stanęły między tobą a Robertem?
- No
cóż, przyjaciół poznaje się tak w biedzie, jak i w bogactwie...
Wypili
wino do końca, myśląc o tym, czy pieniądze teraz ich nie podzielą. Pewną szansę
dawało to, że mieli je teraz oboje...
Poprosił o rachunek nie zgadzając się na to, by to ona zapłaciła za kolację. Na
dworze wypogodziło się, więc postanowili się przejść i poszukać czynnego jeszcze
sklepu, żeby Tomek mógł zmienić swój image. Poczekał w hollu. Ania przebrała się
w ciemne spodnie i sweter i z torebką na ramieniu zbiegła z pierwszego piętra.
Poszli wzdłuż bulwaru Croisette, ale tam odpowiednich sklepów nie było. Nawet
jasno oświetlone witryny jubilerów pozwalały oglądać złote i srebrne cacuszka z
brylantami i rubinami tylko przez szybę. Dopiero gdy skręcili w rue des Serbes,
znaleźli jakiś magazyn, czynny do dziesiątej wieczór. Ania pomogła mu wybrać
ciemniejszy garnitur, prócz tego czarny sweter i dwie pary spodni. Kwestia butów
pozostawała do załatwienia w innym terminie i może w innym miejscu. Poprosili o
odesłanie rzeczy do Carltonu, Tomek dał solidny napiwek i uspokojeni
przynajmniej co do tej jednej kwestii poszli w stronę Starego Portu. Minęli
Pałac Festiwalowy i zagłębili się w zaułki portowe.
Pogoda
znów zaczęła się psuć, niewielki deszczyk wygonił z ulic wszystkich ludzi, ale
Tomkowi wydało się w pewnym momencie, że słyszy z tyłu ostrożne kroki. Rozpiął
marynarkę i kaburę. I w tym momencie gwałtowne szarpnięcie oderwało go od Ani,
której krzyk został gwałtownie stłumiony. Zamaskowany mężczyzna trzymał ją za
szyję jedną ręką, drugą przyciskał do jej brzucha długi nóż. Tomek bardzo
wyraźnie widział jego ostrze, błyszczące w świetle księżyca, który właśnie
wychylił się spoza chmur. Pod naciskiem noża uginał się gruby sweter Ani.
- You,
man, money give, quickly! – wycharczał z trudem zamaskowany mężczyzna, zadyszany
jakby to jemu ktoś przykładał do gardła nóż. Jego angielski był tak zły, że mógł
być tylko Słowianinem lub Kolumbijczykiem.
Tomek
ze zdziwieniem stwierdził, że nie czuje się w ogóle zdenerwowany. Z wielką
precyzją wiedział, co ma robić i w jakiej kolejności. Powoli wyjął z wewnętrznej
kieszeni portfel policjanta i wyciągnął w stronę bandyty. Udawał jednak, że jest
zrozpaczony i łamiącym się głosem uprzedził, że ma tam tylko trochę drobnych i
kartę kredytową, nic więcej...
- Give!
Mężczyzna puścił Anię i sięgnął po portfel. Odskoczyła do tyłu i zaczęła wołać o
pomoc. Bandyta rzucił się na nią z nożem ale nie zdążył dobiec, bo szybko
wyciągnięta z kabury beretta szczeknęła dwa razy i mężczyzna upadł na chodnik,
mamrocząc niezrozumiale pod nosem. Ania omijając go ostrożnie podbiegła i
przytuliła się do Tomka. Odsunął ją delikatnie.
-
Poczekaj, musimy się zwijać, jeśli nie chcemy kłopotów. Tylko moment...
Bandyta został ranny w nogi, tam gdzie Tomek celował, ale jedna z kul poszła
trochę wyżej, widać trafiła wtedy, gdy mężczyzna po pierwszym strzale już upadał
i wyglądało na to, że noga w udzie może być złamana. Z bólu stracił przytomność
i leżał teraz bez ruchu na chodniku. Za moment będą tu ludzie, zwabieni krzykiem
Ani i strzałami Tomka. Szybko wsunął mu portfel policjanta do tylniej kieszeni
spodni, wytarł berettę chusteczką i włożył ją w rękę nieprzytomnego.
-
Uciekajmy, potem ci wszystko wytłumaczę.
Ludzi
nadal nie było.
-
Ale... – Ania zawahała się – on może umrzeć z upływu krwi, powinniśmy może
wezwać pogotowie... W końcu to też człowiek, może zły ale człowiek...
-
Ciekawe czy jakby cię dźgnął nożem, to by też wzywał potem pogotowie? Ale skoro
chcesz, to wezwiemy. Nie, zostaw ten telefon – dorzucił szybko, widząc, że sięga
po komórkę.
Podszedł do nieprzytomnego bandyty, przez chusteczkę wyjął mu pistolet z ręki i
opróżnił cały magazynek w powietrze. Kanonada dziesięciu strzałów rozniosła się
echem po całym Cannes. Z powrotem wsadził berettę do ręki bandyty, któremu w
czasie tych manewrów zsunęła się z twarzy maskująca chustka. Z trudem, ale go
rozpoznał. Gładko ogolona mimo wieczoru skóra bardzo kontrastowała bowiem z
dawnym wizerunkiem mocno zarośniętej twarzy Mikołaja, jaką zapamiętał z
ostatniego spotkania pod osiedlowym marketem. Ale wątpliwości nie miał ani przez
chwilę
Z
daleka usłyszał sygnał wozu policyjnego.
-
Teraz to już naprawdę uciekajmy. Wyjaśnię ci w domu.
W |
hotelu
przebrała się z powrotem w długą suknię, którą miała przy kolacji. On zmienił
garnitur, bo przesyłkę ze sklepu już dostarczono, nieco go irytował brak
odpowiednich butów. W barku był dobrze zmrożony szampan, którego otworzył dla
Ani, sam sięgnął po whisky. Opowiedział incydent z policjantem w paryskim
sądzie. Pokiwała głową, wstała.
- Pora
na zmianę zainteresowań.
Suknia, zsunięta z ramion opadła bezszelestnie na ziemię. Miała na sobie tylko
leciutkie jak mgła majteczki, w kolorze krwistej czerwieni, takiej samej, jaką
pamiętał z kostiumu kąpielowego, który tego pamiętnego dnia nosiła na plaży
hotelu Hilton w Hurghadzie. W poprzedniej epoce ich życia.
-
Wiesz – zdjął marynarkę – nie wiem, czy jeszcze potrafię cię kochać.
- To
jest jak jazda na rowerze – podeszła do niego i delikatnie rozpięła mu guzik
koszuli pod szyją – raz się nauczysz i nigdy nie zapominasz.
P |
rzez
tydzień w zasadzie nie wychodzili z hotelu, ciesząc się sobą i tą wolnością,
jaką dali sobie nawzajem, pozbawiając się części swojej suwerenności. Za oknami
palmy mokły w deszczu i robiło się coraz chłodniej, Ania, wykorzystując swoje
znajomości z czasu Festiwalu Filmowego, dowiedziała się za pośrednictwem
miejscowych dziennikarzy, że Mikołaj został aresztowany pod zarzutem kradzieży
mienia urzędnika państwowego, ale wkrótce go wypuszczono, bo miał niepodważalne
alibi na dzień, kiedy policjant stracił marynarkę z zawartością: siedział wtedy
w areszcie w Limoges, aresztowany za bójkę w miejscowym barze. Osoby, która go w
Cannes postrzeliła, nie pamiętał albo nie chciał ujawnić. Mówił tylko, że była
to prawdopodobnie kobieta.
Buty
dla Tomka postanowili kupić w Rzymie, dokąd dojechali wynajętym samochodem. W
trakcie jazdy uzgodnili, że najpraktyczniej będzie zakupy zrobić na lotnisku
Leonarda da Vinci. Byli tam przed dwunastą, a o wpół do drugiej ich samolot
wystartował. Czekał ich dwudziestogodzinny lot do Mombasy, gdzie postanowili
spędzić zimę. Morze widoczne najpierw na horyzoncie, pokazało się w całej
krasie, gdy przelecieli nad Sycylią. Samolot nie nabrał jeszcze pełnej wysokości
i dobrze było widać błękitno-szmaragdową wodę, na której złoto i czerwono
odznaczały się wyspy. Szaro-czarna była tylko Malta i gdy nad nią właśnie
przelatywali, siedząca przy oknie Ania zauważyła wielką białą plamę, która
nadciągała nad wyspę od północnego wschodu.
_-
Spójrz, jaka dziwna chmura...
Tomek
zerknął i mocno ją przytulił.
- No
tak... Tym razem się trochę spóźniły, ale wiedziałem, że znów się pojawią, kiedy
się zobaczymy.
Od
strony Europy do Afryki leciało wielkie stado bocianów. Szybowały, tylko od
czasu do czasu lekko poruszając skrzydłami, pokonując kolejne kilometry -
wydawało się – zupełnie bez wysiłku. Szły kursem kolizyjnym z samolotem, na
szczęście maszyna KLM od kilku minut zaczęła się coraz bardziej wznosić, bociany
zaś pozostawały na stałej wysokości. Z góry wyglądały rzeczywiście jak biała
chmura, w której od czasu do czasy połyskiwały czerwone dzioby i czarne
skrzydła.
- Coś
dziwnie lecą, przecież powinny nad lądem raczej, zwykle wędrują nad Bałkanami i
Bliskim Wschodem, chętniej przekraczając Morze Czerwone niż Śródziemne –
zastanawiał się.
- Może
omijają rejony zbrojnych konfliktów, najważniejsze, że lecą we właściwym
kierunku. Nareszcie we właściwym. Może na wiosnę będą wracać do Europy, tak jak
my...
Zastanowił się przez moment. Nie wiedział, czy dalsza ich trasa poprowadzi z
powrotem, czy dalej, ale z powodu kulistości ziemi kiedyś – może wcale nieprędko
– powrócą do domu. Tak jak bociany. Tylko nie wiedział na pewno, gdzie wtedy i
jaki będzie ten dom.
-
Wiesz... Dla mnie bociany mają inną symbolikę...
- Tak?
A jaką? – droczyła się.
- W
moich, mazowieckich stronach uważa się, że spotkanie bociana, zwłaszcza w
jakichś nietypowych warunkach, oznacza, że ten, kto go dojrzy, może spodziewać
się dziecka. A jak naraz zobaczy bociany para, to dzidziuś jest już jak w
banku...
-
Ciekawe... Muszę to przemyśleć...
Bociany znikły pod chmurami, które samolot przebijał, wznosząc się na
przewidzianą planem lotu trajektorię. Słońce schodziło coraz niżej, na
ciemniejącym niebie pokazały się gwiazdy. Rozłożył fotele i poszukał jej dłoni.
Była ciepła i delikatna.
Nowy Targ, Wigilia 2007