Renata Piżanowska-Zarytkiewicz

 

Perpetuum mobile

 

Jeszcze półmrok roztaczał się dookoła i gdzieniegdzie słychać było ciche cykania świerszczy. Słońce powoli zaczynało wyłaniać się spoza chmur, choć jeszcze nie miało na tyle sił, by wstać tak wcześnie. Z trawy wyglądały wystraszone oczy rosy, przerażone, że niedługo zginą... Cisza, jaka panowała, była pozorna. Jeszcze chwila i wszystko zacznie tętnić swoim życiem obudzonym pierwszym dotknięciem promyka. Nad drzewami niebo przechodziło metamorfozę barw. Panujący dookoła nastrój stanowił doskonałe tło dla horroru. Sceneria z odgłosami wziętymi wprost z filmu wzmacniała emocje doprowadzając moje serce do szybszego bicia, a umysł do obłędu. Wyobraźnia pracowała na wzmożonych obrotach.

Mimo wczesnej pory ubrana byłam tylko w letnią sukienkę, nieco już zwilgotniałą, na nogach sandały z rzemieniem obwiązującym łydkę, który odcisnął mocny ślad wrzynając się nie tylko w skórę, ale jakby i w moje życie. Tak odziana miałam wejść tam i znaleźć tam. Tam, gdzie kierowało mnie pragnienie…

Podążałam w nieznanym mi kierunku. Jakaś podświadomość czy sama żądza prowadziła mnie za rękę. Posuwałam się szybko, raz po raz zerkając do tyłu, by upewnić się czy nikt za mną nie idzie. Czasami wydawało mi się, że słyszę za sobą czyjś oddech, czułam obecność. Chyba nie byłam sama… Przyspieszyłam kroku by zostawić w tyle to coś, co siedziało mi na plecach. Sama siebie uspokajałam wmawiając sobie wyobrażenie. Ale przecież było tak wcześnie…

Kiedy słońce w pełni wyłoniło swoją twarz stanęłam przed wysokim parkanem. Wzrokiem omiotłam bluszcz, który oplatał płot tak szczelnie, jak szalik szyję zimowego dnia. Pędy wiły się martwo osłaniając nagość ogrodzenia. Nie wiedząc gdzie, po omacku zaczęłam szukać furtki lub innego wejścia. Wiedziałam tylko, że mam tam wejść, cały czas czułam, że muszę…

Znalazłam. Zardzewiała furtka ze starą klamką. Nacisnęłam mocno. Nie drgnęła. Zaparłam się by otworzyć to żelastwo. Szarpałam zupełnie zapominając o tym, że potrzebny jest klucz. Po chwili odsunęłam się na pewną odległość, by spokojnie ocenić wysokość płotu, jakby przymierzając się do zupełnie innego rodzaju wejścia. Nagle promyk słońca położył się na trawie. Coś błysnęło. Schyliłam się i podniosłam. W ręku trzymałam kluczyk, błyszczący, taki śliczny jak nowy. Zupełnie nie pasował do tej furtki, gdzie rdza kapała niczym biżuteria z szyi, a klamka była pochylona ze starości. Jednak nie namyślając się wiele wsadziłam, pasował, delikatnie przekręciłam…

Biegłam przed siebie ścieżką, jedyną w tym ogrodzie, raz po raz potykając się o wystające kamienie. Ciekawe, czy ktoś tutaj już był przede mną? Pajęczyny łączące paprocie stanowiły naturalną przeszkodę, która była dla mnie obrzydzeniem… Nie znoszę pająków. Tutaj musiałam zamknąć oczy i rękami zrywać siatkę. W sumie nic nie musiałam, chciałam. Czasami wystający konar podstawiał mi nogę i od czasu do czasu mogłam posłuchać z bliska bicia serca ziemi. Nie zniechęciło mnie to. Uroki tego skrytego ogrodu były mocniejsze, a zakamarki, których jeszcze nie znałam zionęły tajemniczością. Było to jak czasowe perpetuum mobile, gdzie czas pozostawał w ciągłym ruchu dookoła mnie. Rytmiczny krok wystukiwał minuty tak monotonnie jak antyczny zegar na ścianie, jednak dawał mi czas na kontemplację w tym urzekającym miejscu. Dziwne, że nie było słychać bicia godzin…

Nogi powoli zaczęły odmawiać mi posłuszeństwa. Powłóczyłam nimi po murawie. Coraz częściej przystawałam. Opierałam się o drzewa, żeby złapać odrobinę powietrza. Kiedy odzyskiwałam siły, dalej podążałam do celu, choć w sumie nie do końca wiadomego. Jedyne co wiedziałam, to to, że zatrzymałam siebie w czasie. A może nie? A może to ja byłam jak perpetuum mobile, a czas dla mnie stanął? A jednak szłam dalej…

Nagle droga zaczęła się dziwnie zwężać i zrobiła się kręta. Drzewa gałęziami łapały mnie za włosy jakby chciały zatrzymać. Pająki szybko naprawiały zerwane pajęczyny zamykając drogę powrotu. Konary wystawiały kolana utrudniając ucieczkę. Potargana, bez grama szminki na ustach dobiegłam wreszcie do końca ogrodu…

Stanęłam przy parkanie. Zupełnie takim samym jak przy wejściu. Bluszcz dalej wił się wokół niego. Nie widać było wejścia. Wzrokiem omiotłam trawę. Wiedziałam teraz, czego mam szukać. Ostatnie promienie słońca posłużyły za latarnię. Bezskutecznie. Zaczęło się ściemniać. W panice i rozpaczy zrywałam palcami bluszcz rzucając go na murawę, nie patrzyłam na to, że niszczę to, co było pięknem, tajemniczością. Poszukiwałam przecież furtki.

Osunęłam się powoli wzdłuż płotu. Siadłam na ziemi i wyrwałam kępkę trawy. Rozrzuciłam dookoła z wielkim krzykiem, skargą w przestrzeń na to, że nic nie mogę zrobić. Skończyła się moja droga? To, do czego dążyłam było zamknięte, zapanował zmrok. Ciemność otuliła wszystkie drzewa kołysząc je do snu delikatnym wietrzykiem. Leżałam na trawie zmęczona i zrozpaczona… Włosy rozrzucone dookoła stanowiły lustrzane odbicie księżyca, który właśnie wyszedł na codzienny spacer. Dłonie zasypiając trzymały resztki trawy, a źdźbła wychodziły pomiędzy palcami. Przy prawej ręce coś leżało…

Furtka cicho zaskrzypiała jakby ze strachu, by nikogo nie obudzić. Klamka schyliła czoło i na chwilę błysnęła metalicznie. Przedmiot leżący w trawie zaświecił się, po czym znikł… Perpetuum mobile zatrzymało się…

Zamknęłam książkę. Ściśnięte kartki jękły żałośnie. Na stole stała kawa, już zimna… Niedopita… W popielniczce dogasał papieros… Chyba zaczynało świtać. Popatrzyłam w okno. Biegła dziewczyna w zwiewnej sukience, biegła szybko jakby przerażona, raz po raz oglądając się za siebie. Popatrzyłam na zegar i ponownie wzrok skierowałam do okna. Nie było jej. Tylko na pobliskim drzewie kosmyk blond włosów tańczył perpetuum mobile do wietrznej muzyki, tylko słońce za chmurami robiło poranny rozświetlający makijaż…

Powrót do spisu treści 5

Dalej 4