Renata Piżanowska-Zarytkiewicz

 

Jednorazowa łza

 

 

Wybiegła. Umknęła. Sama wypadła. Mimo zaciśniętych powiek, mimo rozrzewnienia… A ja? Ja nie mogłam jej schwytać. Zakręciła się tak szybko, zawirowała i pomknęła z prędkością światła. Krzyknęłam: gdzie idziesz? a ona nic i nic, leciała. Pognała przed siebie. I jeszcze wołała inne, by poszły z nią… Podła łza, niezdyscyplinowana. Ukarzę ją. Jak mogła tak bez mojej wiedzy sama wypaść mi z oka? Jak mogła? Nie zdążyłam jej ubrać, nie zdążyłam okiełznać. Nie pozwoliła mi. A takie szaty jej przygotowałam. Chciałam okryć obojętnością, nauczyć wyczekiwania, chciałam wyszlifować zaostrzony kant łzawego wzruszenia… A ona, ona sama zdecydowała, kiedy i jak... Nie powinna tak bez mojej zgody. To była moja łza. Złapana nawet się nie tłumaczyła. Po prostu wsiąkła w chusteczkę… Zmięłam ją więc i wyrzuciłam do śmieci… Bo to taka jednorazowa łza…

I dlatego, że bóg przestał dla mnie być bogiem, że niebo nie jest już niebem, a piekło piekłem jest bądź nie, moja łza, samotna łza, pozostała naga. Obnażona sentymentem, wprost obdarta z szat hipokryzji, nieokiełznana, zieje nagością. Akt woli niepohamowany dłonią, emocjonalny striptiz duszy…

Zamknięto powiekę dla rewii łez, a samotną zepchnięto w piekielną otchłań za samowolę…

Piekło dla niej jest zimne… Piekło dla niej jest ciemne… I choć żalem poczęta, piekło jej nie zasmuci… Bo nie ma ciemności, gdy bóg zapala i gasi lampy… Bo nie jest zimno, choć wygasło palenisko dusz zalane łzami… A może i też dlatego, że te łzy są tylko jednorazowe? A melancholia? Tak naprawdę, to chyba tylko ta pierwsza łza jest smutna…

Dusza moja zapłakała. Oko zawilgotniało. Zęby zagryzły wargi. Dłonie zacisnęły się w pięść. Mój rozum mnie nie słuchaOgłuchł od krzyku rzeczywistości. Ale dusza mi wierzy… Ona nie zamknęła oczu… To, co przeminęło, odeszło milcząc, bezgłośnie… Usta jeszcze drżą od wczorajszej poezji… Nie ma ciszy, gdy coś przemija… Mrok rozrzedza gasnące światło… Zaświeciłam lampę, by w świetle płomienia widać było drogę powrotu, chodź wiem, że i tak powrotu nie ma. Rozżarzyłam chwilę, by samotna łza zawisła na niej i zastygła nie opadając z żalu… Zapaliłam życie, by nadal istniało, chodź z niepokornym wnętrzem… Dodałam oliwy, by lampa dłużej żyła… Osłoniłam kloszem cenne życie…

W dłoniach tlące języki całują palce, przeciekając cieniem padają na ścianę, na okno, na drzewo… Uciekają przed mokrą łzą… Trwanie… Potem cisza… Normalna, jak zawsze… Ale czy chcemy tej ciszy?

Zatrzepotały powieki. Naga łza zrodzona w rozpaczy, spłynęła po kamiennej twarzy… Na policzku zaznaczyła drogę swojej śmierci… Wyryła bruzdę rozpaczy… Spadała w niepamięć… Zapomniała o jednorazowej chusteczce. Zapomniała o pierwszej łzie… Zapomniała o wstydzie… Dusza łkając rozchyliła powieki, łzom otworzyła drzwi lampy, za rękę poprowadziła do światła. Zanim ucichła, wyschła…

W okno drzewo zapukało. Zgrabiałe palce trzymały korale z jarzębiny. Zmurszały pień pochylił czoło nad fajansem lampy, kształtem przypominającej kobietę… Świeciła życiem, dłonie całowały istnienie… Ktoś kiedyś zapalił w niej płomień… Pokłon szacunku wieku - antyczna lampa i stare drzewo… Kiedyś nie będzie już lampy na stole, kiedyś nie będzie już drzewa… Tylko cisza zaśpiewa w gałęziach wiatrem schylanych w kierunku okna ze starą lampą… Tylko płomień zgaszony przemijaniem pochyli się na fotografii… Tylko korale z jarzębiny, jak łzy jednorazowe, codziennie jedna, zgubiona, nawleczone na nić przypominają różaniec. Uschnięte, zawieszone na szybie, zamknęły w sobie czas, kiedy człowiek naprawdę potrafił płakać…

Powrót do spisu treści 5

Dalej 4