Renata Piżanowska-Zarytkiewicz

 

Bo dzieckiem jest się tylko do zimy

 

 

Poczekam aż spadnie śnieg. Przykryje jesienne liście w agonalnym stanie, posprząta zszarzałe zmierzchy, zapali światła na naszej ulicy. W nocnej bieliźnie bez czarnej poświaty ułoży się na posłaniu, by zasnąć zimowym snem i obudzić w gorączce wiosny. Nieskazitelnie czysty z braku grzechów poczeka do wigilii, by w jego bezgrzeszności pierwsza gwiazdka niczym słońce wspięła się na nieboskłon. Ona bowiem pierwsza zapuka do twojego okna i odsuwając pomarszczoną firankę przywoła życzenia, których boimy się wypowiedzieć! Ogarnie ciepłem dom, nadgryzie świeży sernik i poleci przywitać się z sąsiadami.

Bo betlejemska gwiazda nigdy nie zgaśnie…

 

Na metalowym łóżku leży kostucha. Położyli ją, przykryli kołdrą i zostawili. Schowana przed światem, żeby nikt nie spojrzał prawdzie w oczy. Z domu wygnana zimnym porankiem z oddechem umierających świąt, by wigilijna noc śmierci do domu nie przyniosła. Machało jej Wesołych Świąt lampką oświetlając drogę. U obcych schowana. A niech tam. Niech innych śmiercią straszy. Oni też ją schowali. Od czasu do czasu zaglądają czy przywykła do towarzystwa śmierci. W ciemnościach trzymana, bo ślepa z przejaskrawienia własnych marzeń. W ciszy, bo głucha od wymówek na swoje prośby. W głodzie – dawno przestała łaknąć jakiejkolwiek pomocy. Nasycona jedynie samotnością, która w nadmiarze odurzyła niczym alkohol. Dla jej dobra to wszystko, dla jej dobra… Za ścianą trzask. Przełamane życzenia uderzają w mur, po którym z drugiej strony płynie łza. Wydrążona szczelina na zimnym tynku zapisała linię życia. Wigilijna noc taka długa... Powoli kapią krople jej wieczerzy wpadające do ciała. Jedna, druga, trzecia…

Bo człowiekiem jest się tylko do śmierci…

 

Śniegowy bałwan zadziornie marszczy czoło pociągając marchewką. Uwielbiam kolor pomarańczy!!! Czarne ślepia wlepione w biały śnieg. Negatywny ice man postawiony tutaj na stałe bez możliwości poruszania. Skazany na samotność.

Szalikiem otulony, żeby nie zachorował. Bo kto poda syrop na łyżeczce. W ręce (przecież bałwan nie ma rąk) miotła do wymiatania złych snów z głowy, jeżeli tylko ona się nie rozpuściła. Obok wydeptane ślady. Na nich myśli położone. Prowadzą pewno do marzeń. Ktoś przyszedł, ktoś odszedł… Dziecko marchewkę zmieniło, bo tamta pomarszczona była. I pies nogę podniósł… Taka jest właśnie bezdomność. Tylko zimą jakby mniej śmierdzi.

Bo dzieckiem jest się tylko do zimy…

 

Dzwonek do drzwi. Nerwowo poprawiam szlafrok, szczelnie zakrywam każdy centymetr nagiego ciała. Podchodzę i przekręcam klucz. Klamka opada pod naciskiem dłoni. Przez szparę w drzwiach wsuwa się ręka trzymająca kartkę z jednej strony kolorową od życzeń, z drugiej realnie biało-czarną, zimną. Strach paraliżuje ciało. Zastanawiam się czy warto, czy trzeba. Czy wyjść naprzeciw z ręką w gonitwie za marzenio-życzeniami często zbyt odrealnionymi, żeby mogły być kiedykolwiek spełnione? Czy podporządkować się brutalności korespondencji pokazującej, od kogo i dla kogo są życzenia, w telegraficznym skrócie dając do zrozumienia, że masz być zdrowy, uśmiechać się i mieć kasę?  Czy po prostu zapomnieć… I nie idąc do drzwi, nie poprawiać szlafroka, nie zasłaniać nagości, nie odebrać myśli do przekazania, pozostać sobą…

Bo pamięć jest tylko do zapomnienia…

Powrót do spisu treści 5

Dalej 4