Andrzej Pietraszkiewicz

 

Żuraw

 

W mojej wsi nie było żurawia. Mieszkałem tam kiedyś ładnych parę lat, to wiem. Co, jak co, ale żurawia to bym pamiętał. Stałby tam przecież, wysoki i nieruchomy, czekający cierpliwie na człowieka z wiadrem...

Pamiętam, że wodę ludzie nosili w wiadrach prosto z potoku. Raz nawet jednemu gospodarzowi podczas nabierania wody już po zmroku, do wiadra wpłynęła żaba, której nie zauważył i przyniósł do domu. Z wiadrem i wodą, oczywiście. Dopiero, gdy zaczął przelewać wodę do garnka, coś nagle chlupnęło. I wtedy zobaczył żabę.

A innym razem mój tata zrobił tamę na potoku i w kilku chłopów szli od góry potokiem i wypłaszali ryby, które chowały się w głębi, albo pod kamieniami. Dużo ryb wtedy schwytali i przenieśli je do stawu. Bo mój tata miał staw. Ten staw to był jak z bajki, jak z poematu, jak na przykład, ten z „Pana Tadeusza”. Owszem, czytałem. Dlaczego miałem nie czytać?

Jak chodziłem do szkoły, to musiałem iść przez całą wieś. Podobno taka długa wieś z domami nie po kolei, to nazywa się łańcuchówka. Uczą o tym w szkołach planowania przestrzennego, na ruralistyce. I mnie uczyli na studiach. I jak się już dochodziło do tej szkoły, to po przeciwnej stronie, tuż nad potokiem, było koło młyńskie. Super sprawa. Drewniane ono było i tak sprytnie wymyślone i tak poskładane, że całe te dzisiejsze puzzle i rubiki to przy nim pikuś. Dość powiedzieć, że żadnego gwoździa tam nie widziałem. A wpatrywałem się w to koło godzinami. Z kolegami rzecz jasna, ale nie z tymi ze studiów. Z wiejskimi. Fajne chłopaki były, nie takie, jak te miastowe.

Najbardziej byliśmy ucieszeni, gdy koło się kręciło. Jednak to było bardzo rzadko, bo podobno ten ustrój co to miał być najlepszy i wszystko miało być wspólne, nie pozwalał, żeby takie pojedyncze koło się kręciło. Że podobno to byłby wyzysk, czy jakoś tak. Ale, przed wojną to ono się kręciło i nie był to wyzysk. No, ale ustrój się zmienił, a koło pozostało.

Więc, gdy my, wiejskie chłopaki, wpatrzeni w to nieruchome koło wyobrażaliśmy sobie, że ono się kręci, to gospodarz, który też się kręcił, ale po obejściu, robił nam od czasu do czasu frajdę. Szedł on mianowicie w stronę jazu, gdzie kanał doprowadzający wodę do koła łączył się z potokiem, podnosił drewnianą zasuwę i wpuszczał do kanału wodę, która po niedługiej chwili wpływała na koło. Jaka to była dla nas radocha! I to przez zwykłe, kręcące się koło. Na samym początku, gdy wody było jeszcze mało, to koło nie mogło ruszyć. Woda napełniała jeden lub dwa czerpaki, przelewała się przez nie i bezładnie spadała w dół, do potoku. Ale im więcej wody uderzało o czerpaki i z coraz większą siłą, tym bardziej czuło się, że koło zaraz ruszy. Że ten stan, pomiędzy bezwładnością koła a jego naturalnym, choć wymyślonym podobno przez człowieka kręceniem się, już za moment zniknie. I stawał się cud. Koło ruszało. Najpierw bardzo wolno, jakby namyślało się jeszcze, czy mu wolno, czy ktoś nie zabroni, potem szybciej i jeszcze szybciej, aż wreszcie, gdy już osiągnęło właściwą prędkość, słychać było tylko jednostajny warkot kręcącego się koła. I szum rozbryzgującej na nim, pod nim i obok niego wody. Ta woda była jak z bajki, a gdy jeszcze prześwietlało ją słońce, to jakby ktoś perły, albo paciorki różańca na niewidzialnym sznurku rozwieszał i bez przerwy potrząsał, że aż trudno wyrazić.

A potem ta woda, zmęczona już i niepotrzebna, uderzała w kłębiastą i burą głębię, też wodną, która tańczyła w koło, pod kołem, gdzie tworzył się wir. To jednak było już inne, jak burza, jak gniew samego morza ściśnięty w wiejskim potoku. I ten gniew okrutnie kipiał grozą i śmiał się z nas na całego. Jakby chciał zapytać: no, który z was tu skoczy? Na samą myśl o skoku, aż ciarki szły po plecach, ale przecież nie przyznawaliśmy się jeden przed drugim, że się boimy. Więc każdy mówił, że skoczyłby, że co to dla niego, ale... jakoś nikt nie skakał. I tak było za każdym razem, gdy koło się kręciło.

A ja to nawet wtedy wierzyłem w to, że się nie boję. Bo nie muszę. Bo mam anioła stróża, który mnie ochroni. Tak, jak wtedy, kiedy rozpędzony motor, sam, bez kierowcy jechał na mnie i na moją mamę...

Z tym motorem to było tak.

Idziemy wolno, gościńcem, ja z mamą za rękę, a obok koleżanka mamy. Bo na drogę, to we wsi mówiło się gościniec. Gościniec był wtedy jeszcze bez asfaltu, ale już utwardzony. Gorąco było. I pusto. Żadnego ruchu. I nagle, z przeciwka ktoś jedzie głośno i szybko na motorze. A pomiędzy nim a nami jest betonowy mostek. Mostek zrobiono trochę wyżej, żeby potem asfalt, co go już dawno mieli wylać, spasował do niego i do gościńca. I ten na motorze wjeżdża na mostek z takim pędem, że aż go wyrzuca w powietrze i przez krótką chwilę, motor jedzie sam, prosto na nas a kierowca leci ponad mostkiem, też na nas. Podobno w takiej chwili, kilka sekund potrafi zamienić się w wieczność i wszystko widzi się, jak na zwolnionym filmie. Tak było wtedy. Stoimy, jak sparaliżowani, albo w hipnozie i patrzymy na ten motor, który z wyjącym silnikiem jedzie wprost na nas. Sam jedzie. I dosłownie, kilka metrów przed nami, jakby ktoś niewidzialny zaczął nim kierować, bo zwalnia, pochyla się na prawy bok, wpada do rowu, tam zatrzymuje się, jeszcze przez chwilę gniewnie warczy i gaśnie. A tymczasem kierowca – co też widzimy dokładnie, jakbyśmy potrafili patrzeć w dwa miejsca na raz – leci przez chwilę w powietrzu, głową do przodu, jak skoczek narciarski, upada całym sobą już za mostkiem na gościniec, szoruje po nim brzuchem i twarzą, dwa, trzy metry i niemal natychmiast – będąc chyba w szoku – podnosi się. Ma zakrwawioną twarz, potargane spodnie, kurtkę, rękawiczki, rozbite okulary, ale chyba o tym nie wie, bo wstaje i idzie w stronę motoru. Wyprowadza go z rowu, próbuje uruchomić korbą – bez skutku, próbuje na pych – też nieudanie, więc prowadzi go po gościńcu kilkadziesiąt metrów, do znajdującej się nieopodal kuźni.

Ale kuźnia jest zamknięta, więc stawia motor na podnóżkach i wchodzi wąską ścieżką pomiędzy gęsto rosnące drzewa owocowe. Może chce tam odpocząć. Po chwili słychać stamtąd jakby skrzypnięcie i coś – jak zraniony i spadający ptak – porusza się między gałęziami. Niemal równocześnie, na podwórzu zaczyna szczekać pies, a z pokoju nad kuźnią otwiera się okno, z którego wychyla się żona kowala i pyta głośno, co się stało. Ale nikt nie odpowiada, tylko po chwili, spomiędzy tych drzew wychodzi kierowca, już bez śladów krwi na twarzy. Mówi, że nic się nie stało, podchodzi do motoru, odruchowo naciska korbę i motor… niespodziewanie zapala, więc siada, włącza bieg, dodaje gazu i odjeżdża...

Zaraz, zaraz…o rany! Przecież pomiędzy tymi gęsto rosnącymi i dorodnymi drzewami owocowymi musiała być studnia, a to skrzypnięcie i coś ruszającego się w gałęziach – to był żuraw. Tak, żuraw! Stał tam… wysoki, nieruchomy, schowany za gęstym sadem, w oczekiwaniu na człowieka, któremu poda wodę.

Tylko że w naszej wiosce nie było żurawia.

 

 

Powrót do spisu treści 5

Dalej 4