Andrzej Pietraszkiewicz

 

Piękna w godzinach pracy

 

To była piękna dziewczyna.

Piękna, ale nie zjawiskowa. Bardzo młoda, niemal nastolatka, chociaż już pełnoletnia. Szczupła szatynka, o spokojnych ruchach, świetnych nogach, wspaniałych biodrach, bardzo małych piersiach (duże byłyby nie na miejscu) i pięknej twarzy. Często poważnej, rzadziej wesołej, najczęściej tajemniczej.

Ubrana odstrzałowo i na granicy prowokacji, zgodnie ze standardami wyznaczanymi przez kolorowe magazyny typu „Bravo Girl” i zjawiskowe piosenkarki jej pokolenia.

A więc dżinsy rurki obowiązkowo zsuwające się na biodra, biała nie dopięta bluzka z dodatkami, tipsy na paznokciach, przerysowany makijaż, koła w uszach, upięte w tył włosy, buty w długi szpic i błyszczące dodatki.

Miała niski, lekko chropowaty głos. Bardzo zmysłowy. Jednak najwspanialsze były jej oczy. Oczami wyrażała siebie i swój stosunek do świata. Mówiła głównie spojrzeniem.

Na początku, onieśmielona w nowym środowisku, do którego trafiła, poruszała się ostrożnie, jak zwierzę w obcym rewirze. Była nieufna. Po raz pierwszy spotkaliśmy się przy kopiarce marki „Ricoh”. To dobra marka. Naciskała przyciski uważnie i ostrożnie, aby nie uszkodzić sobie tipsów. Starała się nie popełniać błędów, mimo to kilka razy jej pomogłem, wskazując klawisz Reset. Była mi wdzięczna, wyczytałem to w jej spojrzeniu. Obserwowałem ją uważnie, ale nie natrętnie. Z upływem czasu stawała się coraz bardziej swobodna i naturalna.

Któregoś dnia weszła do mojego pokoju. Podała mi kartkę i bez zbędnych słów wskazała palcem, gdzie mam się podpisać. Chodziło o przyjęcie na stan inwentarzowy dodatkowego kosza na odpadki ekologiczne. Akcja sterowana centralnie. Te kosze się sprawdziły...

Podpisałem – podziękowała spojrzeniem. Już nas coś łączy… pomyślałem.

Od tego czasu byliśmy dobrymi znajomymi. Witaliśmy się i żegnali patrząc sobie w oczy. Wytrzymywaliśmy nasze spojrzenia o ułamek sekundy dłużej, niż nakazywała to biurowa norma. Było nam dobrze. Chciałem, aby ten stan trwał jak najdłużej, jednak dla niej i dla budzącej się w niej kobiety, było to już stanowczo za mało... Któregoś dnia nie wytrzymała.

- No, zrób ten następny krok, nie bój się, daję ci szansę, dla ciebie może ostatnią, zważywszy twój wiek… zaryzykuj… - zaatakowała mnie spojrzeniem.

- Chyba nie mogę - odpowiedziałem tak samo - przecież wiesz jak wiele nas dzieli, różnica lat, stan posiadania, życiowy bagaż…

- Nie bądź głupi, żyje się raz, bierz, to co najlepsze, masz to w zasięgu ręki – jej spojrzenie było na granicy wybuchu i histerii…

- Wybacz, naprawdę nie mogę…

- Ty śmieszny, sentymentalny staruszku, żal mi ciebie… - spojrzała ze złością, po czym szybko odeszła.

Przez kilka tygodni unikaliśmy siebie. Ale czas leczy rany, a i jej też się chyba nie do końca układało. Zresztą, czy w tym wieku może się coś układać do końca? To byłoby zbyt proste i nudne… Wróciliśmy więc do siebie, a raczej do naszych spojrzeń. W ten sposób dawałem jej w swoim mniemaniu fundament, na którym mogła i powinna budować marzenia o prawdziwym uczuciu i spełnieniu, jakie na nią gdzieś, być może już nawet czekają...

Któregoś popołudnia, po ciężkim dniu, szedłem zamyślony ulicą. Było gorąco. Przede mną stała grupka wyzywająco ubranych młodych dziewcząt. Rozmawiały, paląc papierosy i bez przerwy chichocząc. Nieopodal, niby przypadkiem przystawali pojedynczo młodzi chłopcy, wyraźnie nimi zainteresowani. W pewnej chwili, przez gwar hałaśliwej rozmowy przebił się niski, chropowaty głos. Spojrzałem uważniej. To była ona, to był jej głos! Dostrzegła mnie. Najpierw w jej oczach zobaczyłem przerażenie i strach, które natychmiast przerodziły się w dumę i pewność siebie osoby znającej swoją wartość.

- Widzisz, to jest mój rewir, tu jestem u siebie, popatrz na nich - wskazała oczami na chłopców - już się przygotowują, za chwilę zacznie się to, co uwielbiam: tropienie... polowanie... może ucieczka... ale taka, aby zostać schwytaną... przyłącz się do nich... przypadkiem otrzymałeś od losu jeszcze jedną szansę.. no, na co czekasz...

- Przykro mi, ale... ja... ja już swoje Safari ... to znaczy swoje polowanie odbyłem - odpowiedziałem spojrzeniem – poza tym... to nie moja kategoria wiekowa... nie miałbym szans...

- Rób, co chcesz – jej spojrzenie stało się opryskliwe i nieuważne, a na koniec… obce.

Zrobiło mi się duszno, poczułem zawroty głowy. Musiałem stąd odejść, potrzebowałem chwili spokoju i... chciałem napić się czegoś zimnego.

Wszedłem do pobliskiej kawiarni. Jak na złość, wszystkie miejsca były zajęte, ale kelnerka zaproponowała mi salę na piętrze z tarasem widokowym. Rzeczywiście, było tam niemal pusto, tylko na tarasie siedział samotnie starszy mężczyzna. Usiadłem nieopodal i pijąc powoli mineralną próbowałem się uspokoić i zebrać myśli. Jednak obecność tego człowieka nie działała uspakajająco. Wręcz przeciwnie, powodowała uczucie dziwnego niepokoju. Przypominał mi kogoś, a może tylko tak mi się wydawało. Siedział nieruchomo, ze spojrzeniem utkwionym w oddali, skupiony i zamknięty w sobie, a jednocześnie pełen niepewności i lęku...

Powiodłem wzrokiem za jego spojrzeniem. No tak... mogłem się tego domyślić, obserwował tę samą grupę dziewcząt i otaczających chłopców, na którą przed paroma chwilami się natknąłem, a która właśnie znikała w perspektywie ulicy. W tym samym momencie mężczyzna chciał gwałtownie wstać, jednak zamiast tego, zaplątawszy się w nogi od krzesła i przydługi obrus, stracił równowagę i powoli, jak manekin przewrócił się... Wtedy, a właściwie podczas tego wolnego, charakterystycznego upadania, poznałem go. Był to mój dawny, znacznie starszy ode mnie kolega z zamierzchłej przeszłości. Od dzieciństwa cierpiał na niewielkie, ale dokuczliwe upośledzenie ruchowe objawiające się nieprzewidywalnymi skurczami nóg i rąk, które paraliżowały jego ruchy, a występowały gwałtownie i podstępnie. Tak było i tym razem.

- Witaj, co za spotkanie – powiedziałem nieco zakłopotany próbując mu pomóc wstać – nic ci się nie stało?.... O rany... pistolet? - Na podłodze leżał pistolet, który podczas upadku wysunął się z kieszeni jego marynarki. Poczułem dreszcze.

- Po co ci pistolet? – zapytałem trochę nieswoim głosem.

- To na tego drania, który mi zabrał dziewczynę – odpowiedział, z trudem wstając.

- Jakiego drania, jaką dziewczynę? Wyjaśnij, proszę – i usiądź.

- Przechodziłeś koło niej, nie mogłeś jej nie zauważyć... widziałem cię przez lornetkę, jak tam byłeś w pobliżu... - To była moja prawdziwa i ostatnia miłość – mówił już spokojniej i bez emocji – a zabrał mi ją jakiś inżynier z biura projektów... Podobno zaczarował ją swoim niesamowitym spojrzeniem. Ale dopadnę go i zastrzelę. Nikt i nic mnie od tego nie odwiedzie... – zakończył dobitnie, chociaż słabnącym głosem. Zrobiło mi się dziwnie nieswojo.

- Uspokój się, proszę cię – powiedziałem najspokojniej, jak potrafiłem – masz już swoje lata, a takich jak ona jest tu więcej... jest z czego wybierać... – próbowałem obrócić wszystko w żart.

- Ona była dla mnie wszystkim – rozumiesz – dziewczyną, kobietą, kochanką, nawet córką... wszystkim. Bez niej moje życie nie ma już sensu.

- Pomyśl logicznie – zacząłem powoli – gdyby ona naprawdę była z nim, to nie uprawiałaby teraz tego idiotycznego, ulicznego polowania.... więc, tego kogoś... chyba... nie ma.

- Ale był! I to mi w zupełności wystarcza... zabiję drania, zabiję – zaczął powtarzać w kółko.

Niewątpliwie był w stanie miłosnego obłąkania, które z czasem na ogół przechodzi bez większych komplikacji. Tak przynajmniej twierdzą psychoterapeuci. Postanowiłem się wycofać.

- Muszę już iść – powiedziałem wstając – bądź zdrów i znajdź sobie nową miłość, wszak całe życie tylko to robiłeś...

Wyszedłem nie czekając na kelnerkę, a właściwie to uszedłem z życiem i analizując na gorąco to co się wydarzyło, doszedłem do wniosku, że powinienem mojej biurowej miłości podziękować za to, że... że jej nie uległem. Uświadomiłem sobie jednak, że jutro znów jest dzień pracy i znów mamy szansę spotkać się i popatrzyć na siebie koło kopiarki, marki „Ricoh”, o której mówią, że jest miss kopiarek.

I wtedy poczułem silne uderzenie w głowę, a przewracając się wolno jak manekin dostrzegłem kątem oka dym, unoszący się z pistoletu, trzymanego przez mężczyznę na tarasie widokowym.

 

 

Powrót do spisu treści 5

Dalej 4