Andrzej Pietraszkiewicz

 

Drzewo umiera wieczorem

 

To było moje ulubione drzewo. Pochodziło z bardzo szanowanej, chociaż nie arystokratycznej rodziny klonowatych. Odkryłem je kilkanaście lat temu jako bardzo malutką, wegetującą siewkę, ukrytą pomiędzy rozpychającymi się krzakami dzikich malin. Zrobiło mi się jej żal. Była słaba, z trudem rozwijała listki, po których poznałem, że jest jaworem. W tej malinowej głuszy nie mogły dostatecznie się rozprostować. W brutalnej walce biologicznej, gdzie zwycięża silniejszy nie miała większych szans na przeżycie. Nie mogłem jej tak zostawić. Potrzebowała mnie. Musiałem jej pomóc. 

Usunąłem przeszkadzające krzaki. Jawor od razu nabrał ochoty do życia. Rósł niemal w oczach i był mi wdzięczny. Gdy przychodziłem do niego, delikatnie muskał moje ręce soczyście zielonymi liśćmi. Z każdym rokiem stawał się coraz większy i silniejszy. Nie obawiał się już krzaków malin ani innych krzewów. Miał nad nimi władzę. Także i mnie zaczynał przerastać. Wchodził w najpiękniejszy swój okres – zaczynał owocować. Najpierw tworzył nasiona, które przeobrażały się w piękne podwójne skrzydlaki, a następnie, już jesienią puszczał je z wiatrem po bliższej i dalszej okolicy. Był szczęśliwy. Ja też. Marzyłem, że niedługo na jego mocnej gałęzi powieszę huśtawkę dla swojego dziecka. Ale szczęście na tym podobno najpiękniejszym ze światów ma niestety czasowy wymiar i prędzej czy później się kończy... A dla mojego jawora, niestety miało zakończyć się przedwcześnie.

Któregoś dnia sąsiad rozpoczął dziwne prace w rejonie przygranicznym, nieopodal mojego drzewa. Najpierw wyciął wszystko co rosło po jego stronie, potem zaczął kopać w ziemi. Gdy następnego dnia spojrzałem w tamto miejsce - w pobliżu ogrodzenia stała już nowa ściana garażu zbudowana z radioaktywnych szarych pustaków. Oczywiście była to samowola budowlana. Zdawałem sobie sprawę, że usunięcie jej jest praktycznie nierealne. Nawet jeśli zgłoszę problem do urzędu, to najpierw nic się nie będzie działo (a w tym czasie sąsiad dokończy rozpoczętą budowę), potem będzie wezwanie o uzupełnienie wniosku, potem urząd „rozpisze” wizję w terenie, następnie sporządzi z niej protokół, potem znowu będzie przerwa (mamy ważniejsze sprawy, niż jakiś garaż), a na koniec sąsiad dostanie postanowienie o obowiązku doprowadzenia nielegalnej budowy do stanu zgodnego z prawem, co w praktyce oznacza legalizację samowoli... Przy okazji zostanie wykopany sąsiedzki topór wojenny, już bez udziału urzędu. W tej sytuacji postanowiłem pogodzić się z istnieniem nielegalnego garażu, ale jego radioaktywne ściany nie dawały mi spokoju. Jaworowi chyba też. Posmutniał jakoś w czasie tej budowy, kilka liści niespodziewanie mu pożółkło, chociaż było piękne lato i stał się dziwnie zadumany.

Lato i jesień szybko minęły. Nastała zima. Jawor jak wszystkie drzewa zasnął. Gdy obudził się na wiosnę i rozpoczął wegetację, przeprowadziłem uważną kontrolę jego stanu zdrowia, ale nic nie wzbudzało moich podejrzeń. Rósł, miał nadal piękne i duże liście, był w dobrej kondycji. Dopiero latem, gdy zaczął wytwarzać nasiona, zauważyłem, że oprócz normalnych podwójnych skrzydlaków, pojawiły się także potrójne. Takie twory, aczkolwiek bardzo interesujące przestrzennie, były mi zupełnie nieznane. Sprawdziłem w fachowej literaturze, ale nic na ten temat nie znalazłem. Dopiero dyrektor placówki badawczo-leśnej wyjaśnił mi tę smutną sprawę.

- No niestety, to zdarza się coraz częściej – powiedział – są to prawdopodobnie wady powstałe na skutek zanieczyszczenia środowiska. W skrajnym przypadku drzewo może umrzeć...

Nogi ugięły się pode mną. A więc te nieszczęsne radioaktywne szare pustaki w ścianach garażu sąsiada są powodem choroby mojego jawora. Nie wiedziałem co robić. Powiedzieć jaworowi, że jest źle a może być jeszcze gorzej, czy też razem z nim cieszyć się każdym przeżytym dniem, tygodniem, miesiącem…

Miałem nadzieję, że mój jawor znajdzie w sobie dość siły, by zaadaptować się do nowych warunków, ale nic z tego! Drzewo wyraźnie słabło. Najpierw, będące dotychczas jego dumą ogromne liście, nie wyrastały już tak okazale i wcześnie, bo już latem żółkły, potem pojedyncze gałęzie stawały się łamliwe, a wreszcie zaczynała odpadać z jego pnia kora. Koniec był bliski. Jawor zdawał się dostrzegać moje przygnębienie, bo podczas któregoś z pobytów u niego powiedział mi:

- Nie martw się, ja, moi bracia i siostry jesteśmy na trwale wpisani do obiegu biologicznego. Rodzimy się z nasion, rośniemy, zakwitamy, owocujemy, a potem umieramy, to znaczy rozkładamy się w próchnicę i wchodzimy w skład łańcuchów pokarmowych innych organizmów ... Owszem, wolałbym jeszcze trochę pożyć, ale trudno, widocznie tak miało być. Poza tym, jeśli mnie usuniesz i potniesz na kawałki, będę ci ogrzewał dom, gdy mnie włożysz do kominka.

Było mi bardzo smutno, gdy słuchałem tej wypowiedzi. 

Nastała jesień, a z nią wiatry. Mój jawor, który już od dawna stracił liście, stał w kącie ogrodu jak nieporadny staruszek. Nie mogłem już dłużej czekać. Któregoś wieczoru, gdy zapadał zmierzch przyszedłem do niego z piłą, siekierą i liną.  

- A po co ta lina? – zapytał resztkami sił, jakby pozostałe narzędzia były mu znane. 

- Przywiążę cię do sąsiedniego świerka, będzie mniej bolało, to tak jakby ktoś bliski trzymał cię za rękę, a mnie pozwoli na skierowanie twego upadku we właściwym kierunku – odpowiedziałem.

- Wolałbym... jodłę – odpowiedział, delikatnie się rumieniąc – jodły są piękne. Ale nie masz tu jodeł...

- Żegnaj.... - powiedziałem zdecydowanie - do zobaczenia w innym wymiarze. Może tam oby nam będzie lepiej…

Naciągnąłem linę, wykonałem klinowate wcięcie w dolnej części jego pnia, a następnie zamachnąłem się z całej siły. Jawor przewrócił się zgodnie z moimi oczekiwaniami, w kierunku świerka, odbił się od twardego podłoża, jakby chciał jeszcze raz powstać, po czym legł nieruchomo. W nocy spadł śnieg, a miejsce po moim jaworze przypominało owalną mogiłę.   

Podczas mroźnej zimy drewno z jawora ogrzewało nasze mieszkanie, a mój mały synek z radością bawił się nieopodal kominka, w którym z sykiem niekiedy płonęły kawałki mojego przyjaciela. Z nadejściem wiosny, rozpocząłem ogrodowe porządki, zgrabiłem pozostałe po ścięciu drzewa trociny  i zastanawiałem się, jak wykorzystać to miejsce. I wtedy je zobaczyłem - maleńkie siewki. Jaworowe. To było jego potomstwo. Było ich sporo. Mając w pamięci los ich ojca, zastanawiałem się nad ich przesadzeniem w bezpieczne, wolne od radioaktywnych pyłów, miejsce. Ale w tym właśnie czasie, ku memu ogromnemu zdziwieniu sąsiad otrzymał nakaz rozbiórki nielegalnego garażu. Jak się bowiem okazało, unijne przepisy budowlane, które zaczęły obowiązywać w naszym kraju, nakazywały natychmiastowe rozbiórki nielegalnych budynków, do budowy których użyto radioaktywne materiały. Sąsiad do pracy przystąpił bez entuzjazmu, ale szybko, ponieważ za każdy dzień zwłoki groziły finansowe kary. W moje serce wstąpiła nadzieja. Nie szukałem już nowych miejsc dla siewek. Niech rosną tu, gdzie się pojawiły. A gdy będzie im za ciasno, wtedy, zgodnie z odwiecznym prawem przyrody, niech zwycięży osobnik najsilniejszy.  

 

 

Powrót do spisu treści 5

Dalej 4