Maciej Pinkwart

Romeo i Julian

 Recenzja I tomu - TUTAJ

 

Po dłuższej abstynencji czytelniczej, spowodowanej intensywnym pisaniem (jak pies je, to nie szczeka…), rzuciłem się na drugi tom Dzienników Jarosława Iwaszkiewicza, obejmujący lata 1956-1963. Poprzedni mnie nieco rozczarował, nie sposobem pisania, tylko faktem, że w wyniku wojny niemal całkiem straciły się zapiski z lat międzywojennych – dla mnie najciekawszych, bo opisujących nie tylko lata najważniejsze dla kształtowania się warsztatu i osobowości pisarskiej Iwaszkiewicza, ale także jego przyjaźń i współpracę z Karolem Szymanowskim.

Tom drugi jest fascynujący pod wieloma względami. Zacznę od spraw może najmniej zauważanych, choć dla mnie niezwykle istotnych: od edycji. Książkę wydała oficyna „Czytelnik”, autorzy opracowania – Agnieszka Papieska, Robert Papieski i Radosław Romaniuk (pod redakcją prof. Andrzeja Gronczewskiego) wykonali benedyktyńską pracę, zaopatrując tekst Iwaszkiewicza w setki przypisów, niezwykle ciekawie i obiektywnie wyjaśniających okoliczności dokonywania zapisków, podających noty biograficzne dziesiątków osób z kręgu domowego, przyjacielskiego, zawodowego i społeczno-politycznego pisarza, a przede wszystkim ciekawie, choć oszczędnie w słowach, pokazując tło i sposób powstawania najważniejszych dzieł Iwaszkiewicza. Zapiski autora Sławy i chwały, jak zwykle w jego twórczości, cechuje nie często spotykana u współczesnych pisarzy umiejętność operowania słowem, tym większa, że nie cyzelowana tygodniami, jak to bywało przy wierszach i powieściach. Choć Iwaszkiewicz oczywiście ma świadomość (i kilkakrotnie daje temu wyraz), że Dzienniki będą opublikowane, że będą przedmiotem badań biografów i historyków literatury, co więcej – parę razy wspomina, że pisze „pod” przyszłego czytelnika, a nawet – że zaraz po napisaniu daje komuś to przeczytać – to jednak ten ekshibicjonizm absolutnie nie wywołuje przy lekturze wrażenia sztuczności: czytając wierzymy, że tak właśnie autor czuje i myśli, że jego zapis jest absolutnie autentyczny.

Oczywiście z pewną poprawką na specyfikę pisarstwa Iwaszkiewicza, na tę obcą współczesnej literaturze bebechowatość – jakby ja nazwał jeden z jego przyjaciół, Witkacy.

W Dziennikach podglądamy pisarza w kapciach i szlafroku, czasem nago, i niejako gubimy się w szczegółach tego wizerunku, który tak bardzo nie przystaje do wytworzonego w naszej pamięci wizerunku, rysowanego za jego życia grubą kreską uproszczeń: koniunkturalisty, żelaznego prezesa Związku Literatów, bezpartyjnego filara partyjnych rządów, który w swoim dworzyszczu w Stawisku pod Warszawą podejmował możnych tego świata i niezwykle starannie grał rolę listka figowego dla ludowej, niezbyt piśmiennej władzy, która w zamian za jego poparcie, albo tylko milczenie obsypywała go zaszczytami i nagrodami. Długo by o tym gadać, jak bardzo obraz ten był nieprawdziwy, albo jak fragmentarycznie pokazywał tak skomplikowaną osobowość, i nawet nie ma co gadać w czasach, kiedy wszystko jest czarno-białe, a może, za Stendhalem, czerwone i czarne, a każdy kto nie zabierał się do wieszania komunistów, lub przynajmniej nie pisał o tym po latach, że miał taki zamiar, tylko mu nie dali – uchodzi za pachołka Moskwy, Żyda czy inną obcą narośl na zdrowym, bogoojczyźnianym ciele narodu.

W Dziennikach fascynująca jest nie tylko dychotomia osobowości dawnego arystokraty, który popiera komunistów, ale czyni to włożywszy rękawiczki, żeby się nie ubrudzić tymi kontaktami. Ta ambiwalencja dotyczy w jeszcze większym stopniu stosunku Iwaszkiewicza do samego siebie i własnej twórczości. Atrakcyjny bon vivant, brylujący na światowych salonach, podejmowany z honorami zarówno przez Chruszczowa na Kremlu, jak i przez redaktorów „Kultury” w podparyskim Maisons-Lafitte, swobodnie posługujący się kilkoma językami obcymi – a zarazem zgrzybiały starzec, co kilka zdań dzielący się swoim przeczuciem, że oto dożywa właśnie swoich ostatnich dni, który samotnie przemierza puste pokoje rezydencji, podarowanej Iwaszkiewiczom przez ojca żony, Stanisława Wilhelma Lilpopa, jednego z największych kapitalistów na ziemiach polskich. Wobec żony, Anny Iwaszkiewiczowej, ma także uczucia podzielone, w myśl zasady z 85 pieśni Katullusa – odi et amo, kocham i nienawidzę. Nie rozumiany, wykorzystywany, nie doceniany, zamknięty w złotej klatce – nagradzany, chwalony, cieszący się taką wolnością życia i podróżowania, jakiej nie miał wtedy w Polsce chyba nikt inny.

Stojący nad grobem starszy pan – ale od tych zapisków przyjdzie mu przeżyć jeszcze ćwierć wieku. Zgorzkniały samotnik – ale nieustannie otoczony tłumem prawdziwych wrogów i fałszywych przyjaciół, drażliwy jak panienka i obrażający się o najlżejszy cień krytyki jego pisarstwa, a zarazem minoderyjnie zapewniający czytelnika, że oto znów napisał niedobry wiersz, że ukończona tylko co powieść jest jeszcze bardziej kiepska niż poprzednie, że nie umie pisać – a zarazem oceniający na własnym tle innych pisarzy, jak nic nie warte śmieci. Z wyjątkami, oczywiście. Odmawiający (po cichu, rzecz jasna) partyjnym dygnitarzom i ich sługusom jakiegokolwiek prawa do krytykowania go – ale cieszący się jak dziecko z każdej przychylnej wzmianki o nim w „Trybunie Ludu”, czy padającej z trybuny najmniej nawet istotnego forum.

Jednak Dzienniki odkryły mi świat, o którego istnieniu nie wiedziałem – świat specyficznej osobowości homoseksualnej. Iwaszkiewicz pisze bez najmniejszych zahamowań o swojej pederastii i szczodrze sypie nazwiskami tych, którzy, szczególnie w środowisku twórczym, dzielą jego upodobania. To jeszcze nic nowego, o tym wiemy od lat, choć może zebranie tego wszystkiego w jednej książce może skutkować tym, że gdy spotykamy opisy miłości heteroseksualnej w kręgach znajomych pisarza, patrzymy podejrzliwie, czy aby ten czy ów nie jest przynajmniej biseksem. Jednak nowością, nie widywaną przedtem przeze mnie w literaturze, jest opis uczuć i odczuć, dla takich związków charakterystycznych. To zupełnie Inny kraj, że sięgnę do tytułu innego wybitnego pisarza-homoseksualisty, Jamesa Baldwina. Przy czym jeśli u Baldwina opisy miłości homoseksualnej dotyczą głównie odmienności – że się tak wyrażę – technicznej, owego chędożenia od innej strony, to Iwaszkiewicz przede wszystkim daje wyraz namiętnościom uczuciowym o niezwykłej wprost temperaturze. W tym tomie szczególnie dotyczy to burzliwego romansu z Jerzym Błeszyńskim, opisanego niezwykle szczegółowo, z zacięciem wręcz szekspirowskim. Fascynacje i rozpacze, gwałtowne porzucenia i wzruszające powroty, rozpacze zdrad i radość wybaczania, zachwyty nas wspólnie oglądanymi zachodami słońca i powracające po latach wizje miejsc, w których bywało się razem… Ale niech ktoś nie myśli, że to tylko takie platoniczne miłości: fizyczność kontaktów ma w tych opisach nie mniejsze znaczenie, choć rzadko już w tym wieku poszukuje autor czegoś więcej poza czułością dotyku czy zachwyconych spojrzeń. To właśnie związek miłosny Iwaszkiewicza z Błeszyńskim i umieranie przyjaciela pisarza na gruźlicę stały się genezą słynnego opowiadania Kochankowie z Marony, po latach z sukcesem sfilmowanego.

Może tylko w Śmierci w Wenecji Tomasza Manna znalazłoby się kilka podobnych zachwytów nad urodą polskiego chłopca Tadzia, jakie u Iwaszkiewicza widzimy co kilka kartek. I zupełnie nieważne, czy przedmiotem owych apostrof są delikatne ręce któregoś z kochanków, wykrój ust u restauracyjnego kelnera, timbre głosu służbowego szofera, czy umięśnione ramiona podkowiańskiego wozaka – bowiem uczucia owe kreowane są nie na miarę modela, tylko na miarę Fidiasza.

Ostatni tom Dzienników obejmie okres 1963-1980, czyli ostatnie 16 lat z życia Iwaszkiewicza. Nie sądzę, aby ta publikacja otworzyła Iwaszkiewiczowi z powrotem drogę do polskiego Panteonu literackiego, w którym teraz królują pisarze znacznie od niego gorsi, albo zgoła miernoty o słusznych (obecnie) poglądach, a których wartość literacka nie podlega analizie – bowiem choć często się ich cytuje, to przecież prawie w ogóle nie ma co u nich czytać. Zaś autor Matki Joanny od Aniołów miejsce Panteonie zdobył już tak dawno i utrzymywał je tak długo, że jego współcześni konkurenci pod względem literackim mogą mu buty czyścić. Chwała Bogu, wartość dzieł sztuki ma swoje miary obiektywne i po latach naprawdę nikogo nie obchodzi, jakie poglądy, drogę życiową i orientację seksualną miał ich twórca, tylko czy znał się na swojej robocie. A to weryfikuje tylko czas, a nie dyżurni twórcy list rankingowych.

Chociaż czas poetów przychodzi czasem strasznie spóźniony.