Maciej Pinkwart

Teczki magisterskie

 

Jarosław Iwaszkiewicz nie ma dobrej prasy od wielu lat – jak zresztą wszyscy ci, którzy tworząc w dłuższym niż ostatnie ćwierćwiecze interwale czasowym mieli nieszczęście być dobrzy w niedobrych czasach. Z perspektywy dzisiaj obowiązującej wykładni patriotyzmu (który jak wiadomo jest pojęciem historycznie zmiennym i kryterium jedynym do oceny spraw artystycznych) dobrym pisarzem był tylko Herling-Grudziński, bo pisał poza PRL-em i oddychał powietrzem pozbawionym miazmatów komunistycznych, oraz w pewien sposób Zbigniew Herbert, bo zasadniczo był przeciw. Oczywiście, głowy nie dam za to, czy jakiś kolejny student, zatrudniony w Instytucie Paranoi Narodowej w charakterze sprzątaczki nie napisze pracy magisterskiej o tym, że Herbert, mimo że był przeciw, to przecież co chwilę dostawał paszport i wyjeżdżał na zachód, po czym do PRL-u wracał. A kto mu ten paszport dawał? przecież nie prezydent Kaczorowski, czy generał Anders, tylko UB i SB. A komu i za co SB dawała w tamtych latach paszporty – „wszyscy” wiedzą. O Herlingu nie ma co nawet wspominać – „wszyscy” wiedzą, że pochodził z rodziny żydowskiej, został co prawda wywieziony do łagru, ale można się tylko domyślać, dlaczego przeżył, uczciwi Polacy w łagrach w tym samym czasie umierali. Przypadek Michnika i Kuronia, dobrze już opisany przez publicystów rozmaitych gazet polskich, najlepiej pokazuje, że komuna wsadzała do więzień przede wszystkim własnych agentów, żeby ich uwiarygodnić. Oni zaś w tym samym celu walczyli z komuną. Prawdziwi patrioci na taki grubymi nićmi szyty numer nie dawali się nabierać: nie walczyli z komuną, póki istniała, by się nie dać wpisać do teczek, lecz walczą z nią teraz, kiedy już nie istnieje, bo to jedyna gwarancja, by się nie dać zmanipulować i żeby żaden starszy teczkowy się na nich nie habilitował.

Nakładem „Czytelnika” ukazał się niedawno pierwszy tom „Dzienników” Jarosława Iwaszkiewicza, obejmujący lata 1911-1955. Autorami opracowania i przypisów są Agnieszka i Robert Papiescy. Bardzo czekałem na tę publikację, licząc przede wszystkim na dobrą ilustrację epoki międzywojennej, lat i ludzi „Skamandra” oraz postaci Karola Szymanowskiego. Niestety… lata owe w „Dziennikach” prawie nie istnieją – zapiski z tamtych czasów, jeśli istniały, to zaginęły bez śladu. Zatem wypadnie się obejść smakiem i cieszyć tym, co jest, czyli opisem zadziwiająco egzotycznej z dzisiejszego punktu widzenia polsko-ukraińsko-rosyjsko-żydowskiej rzeczywistości Kijowa sprzed I wojny i lat okupacji niemieckiej, a także pierwszego 10-lecia PRL-u, obu oglądanych z perspektywy domu w Stawisku koło Podkowy Leśnej.

No i są, oczywiście, podróże – tak liczne i tak absorbujące (i te opisane, i te zaledwie przywoływane z pamięci), dalekie (Italia, Sycylia, Paryż, Skandynawia i oczywiście ZSRR…) i bliskie, do Sandomierza i na wieczory autorskie w zapadłych dziurach. Albo jak ta podróż sentymentalna z 1954 roku, podjęta piechotą z Krakowa do Zakopanego w towarzystwie czterech młodych chłopaków… Jak ci wszyscy dawni ludzie potrafili żyć – i pracować – bezustannie siedząc na walizkach? Ta nieustająca odyseja z i do Stawiska musiała wyczerpywać większość energii! O pieniądzach już nie wspomnę – w latach PRL były to najczęściej pieniądze z chudej delegacji, zawsze za małe i zawsze mocno oszczędnie wydawane.

Ale w zasadzie, poza zadziwiającym obrazem pisarza – pieszczocha PRL, który na wszystko, także na PRL narzeka, a władze uważają go za najlepszy towar eksportowy – mimo jego szlachecko-ukraińsko-litewskiego pochodzenia, najciekawszy jest sam język zapisu i jego nasycenie uczuciowością tak odmienną od tej, jaką znam i stosuję – że przez swą egzotykę fascynującą.

Oto od pierwszych zapisów, dokonywanych przez siedemnastoletniego młodzieńca, aż po ostatnie w tym tomie, które tworzy stary człowiek, mający lat 61 i wedle słów własnych od wielu już lat cierpiący na starcze przypadłości (zmarł ćwierć wieku później) – „Dzienniki” przesycone są emocjami, opisami piękna i brzydoty, zachwytami nad urodą świata – krajobrazu, ludzi, kobiet i zwłaszcza mężczyzn. Fascynacje Iwaszkiewicza pięknem męskiego ciała i charakteru opisane są tak, że opisy te pokazują mi świat całkowicie nieznany, którego istnienia w zasadzie nie byłem świadomy. O jego homoseksualizmie mówiono od dawna, tu jednak pierwszy raz dokonuje publicznego wyznania w tej sprawie, ale w sumie nie to jest ciekawe. Szokujące jest jego spojrzenie na mężczyzn.

Facet prawie zawsze patrzy na innego faceta jak na konkurencję, zawsze się z nim porównuje: wyższy, niższy, silniejszy, słabszy, lepiej – gorzej sytuowany. Jeżeli ocenia jego wygląd zewnętrzny to nie obiektywnie, tylko przez pryzmat atrakcyjności konkurenta w oczach kobiety. Iwaszkiewicz opisuje mężczyzn określeniami, które by mi do głowy nie przyszły wobec płci, słusznie? niesłusznie? zwanej brzydką: ładny – piękny – śliczny… Jest w tych swoich komplementach prawdziwie demokratyczny i obdarza nimi zarówno kolegów szkolnych, jak i uczniów którym daje korepetycje, literatów i konduktorów, dyplomatów i kelnerów. Rzadko te zachwyty mają podtekst erotyczny, bo na przykład znanemu zdaniu o chędożeniu Czesia Miłosza w mickiewiczowskiej celi Konrada u Bazylianów nie towarzyszą żadne zachwyty na temat piękna partnera. Seks w tym wydaniu wydaje się całkowicie oddzielony od uczucia, i od estetyki. Opinie o kobietach – niekiedy również pełne zachwytów – są bardziej wyważone i mniej odnoszą się do powierzchowności, a bardziej do zalet ducha…

Takie podejście do innych osobników ludzkiego stada – zawsze odrębne, obiektywne lub subiektywne, ale nigdy nie w swoim własnym kontekście skazuje autora na samotność i, właśnie, odrębność, czemu wielokrotnie daje wyraz na kartach „Dziennika”. Owszem, porównuje siebie z innymi – ale prawie wyłącznie w kontekstach literackich: pisze jak ja – ja bym tak nie napisał – pisałem o tym samym… I ta samotność starca dożywającego swoich dni (niezwykłe, ale odczuwa to już przez kilkunastoletniego młodzieńca, a po II wojnie w zasadzie autor cały czas „stoi nad grobem”, choć daj Panie Boże zdrowie, jaki jest cały czas sprawny i aktywny!) sytuuje Iwaszkiewicza blisko Tołstoja, a Stawisko koło Jasnej Polany. Pewno porównanie takie nie przychodzi samorzutnie, tylko jest przez autora „Dzienników” dyskretnie suflowane.

Dzienniki z natury rzeczy nie mają ciągłości fabularnej i czytając, raczej sami składamy sobie obraz takiego nieciągłego życia autora i jego otoczenia. Z tej mozaiki to i owo pewno nieco przypadkiem utkwi nam w głowach, niewiele może ubogaci naszą wiedzę o okolicznościach powstawania poszczególnych utworów, ale zapewne nieco lepiej zobaczymy i człowieka, i epokę. W przypadku Jarosława Iwaszkiewicza – wiele epok, środowisk, kultur i ustrojów. Z tej niepełnej układanki jeszcze jeden puzzle został mi w pamięci: doskonały opis bezsensownego jeżdżenia tam i sam młodego Iwaszkiewicza-żołnierza z grupą artylerzystów po Podolu pod koniec I wojny, gdzie żołnierze III Korpusu Wojsk Polskich pod austriackim dowództwem nie mając jasnego rozeznania w sytuacji prowadzą ni to atak, ni to ucieczkę, ni to działania obronne wobec polskich majątków na Ukrainie, tocząc co i raz ze zmiennym szczęściem bitwy z ukraińskimi chłopami. Atmosfera dekadencji kończącej się wojny, kompletne wyzucie się z samodzielnego myślenia (jak to w wojsku bywa) i brak refleksji na temat tego, co będzie dalej, jeśli przypadkiem dziś nas nie zabiją – przypomina mi podobny opis szwejkowskiego wanderlustu u Güntera Grassa w jego książce „Przy obieraniu cebuli”, choć on oczywiście dotyczy końca II wojny.

A opisy aktywności pisarskiej, dyplomatycznej, proreżimowej itp., itd., ipn, rozmaitych świetnych skądinąd polskich pisarzy w latach 1945-1955, podchwycone przez historyków wiadomej instytucji, mogą nam wypromować jeszcze całe pokolenie magistrów, którzy ujawnią naszym zdumionym oczom, że w „Dziennikach” jest tylu komuchów, kryptokomuchów, agentów tajnych i jawnych. No bo nie tylko Bogdan Czeszko, Leon Kruczkowski, Jerzy Putrament, Jerzy Borejsza, Adolf Rudnicki, Gustaw Morcinek, Władysław Broniewski, Wiktor Woroszylski, Igor Neverly, Adam Ważyk, Edmund Osmańczyk, Lesław Bartelski, ale także – czego byśmy może nie podejrzewali – Pola Gojawiczyńska, Zofia Nałkowska, Maria Dąbrowska, Anatol Stern, Kazimierz Wyka, Julian Stryjkowski, Kazimierz Brandys, Tadeusz Breza, Jerzy Andrzejewski, Andrzej Panufnik, Witold Lutosławski, Stanisław Dygat, Zygmunt Mycielski, Kazimiera Iłlakowiczówna, Jan Parandowski, Tadeusz Drewnowski, Anna Kowalska, Jan Kott, Tadeusz Kantor, Arnold Szyfman, Eugeniusz Paukszta, Leopold Infeld, Mieczysław Jastrun, Antoni Słonimski, Leopold Staff, Janusz Minkiewicz, Andrzej Braun, Anna Kamieńska, Stanisław Piętak, Wisława Szymborska, Julian Tuwim, Konstanty Ildefons Gałczyński – wszyscy oni albo należeli do wydawanych i cytowanych autorów, albo brali udział w reżimowych uroczystościach, firmując komunę, albo nie odmawiali przyjęcia państwowych nagród, które dawała im PRL. Specjalnie powołana komisja teraz powinna zająć się wycofywaniem ich książek z lektur, księgarń i bibliotek. Nie od rzeczy będzie wyszukanie zawczasu odpowiednio wielkiego placu, gdzie te książki zostaną spalone, gdy wiadome organizacje powrócą do władzy. Do grona agentów, których prace nie powinny mieć dostępu do umysłów młodych, pięknych Polaków trzeba jeszcze zaliczyć Pablo Nerudę, Jeana Paul Sartre’a, Rubena Dario, Pabla Picassa, Bertolda Brechta, Louisa Aragona, którzy albo sami byli komunistami, albo zasiadali w międzynarodowych organizacjach pokojowych, jak wiadomo będących organizacjami komunistycznymi. Oni także byli hołubieni przez PRL. Może nie tylko nawet przez PRL.

Z pewnością swoją teczkę w odpowiednim miejscu będzie miała także królowa belgijska Elżbieta, która w 1955 r. przyjechała na Konkurs Szopenowski, uwiarygodniając w ten sposób okupacyjny reżim PRL, a nawet przebywała na Stawisku u Iwaszkiewicza. Zbrodnia to niesłychana, której nie prokuratorzy pamięci nie zapomną.

A ja czekam na następne tomy „Dzienników”, pisane przez Iwaszkiewicza po sześćdziesiątce, którego znałem tylko telefonicznie i korespondencyjnie, i to tylko w ostatnich czterech latach jego życia, mimo, że przez pierwszych dwadzieścia kilka lat swojego życia mieszkałem niemal po sąsiedzku ze Stawiskiem, obok którego niekiedy przejeżdżałem rowerem, a czasami widywałem wysokiego, zwalistego starszego pana, o którym wiedziałem, że jest wielkim pisarzem, autorem szkolnych lektur. I dom, i pisarz wydawali mi się ponurzy, starzy i samotni. O tej ponadczasowej starości i samotności opowiadają "Dzienniki".