Maciej Pinkwart

Do diabła z Homerem!

 

O Homerze mówią, że prawie na pewno w ogóle nie istniał i jedyne co o nim można powiedzieć na pewno to to, że był ślepy. Poza tym nie żyje od dawna i jako nieobecny z pewnością nie ma racji. I co jak co, ale do kina nie chodzi. Zapomnijmy o Homerze.

Reżyser filmu „Troja”, Wolfgang Petersen zdecydowanie nie jest Heinrichem Schliemannem światowego kina. Ale to jemu będziemy zawdzięczać to, o co tak naprawdę chodziło uczestnikom tej największej batalii w dziejach świata starożytnego – imiona bohaterów wojny trojańskiej wchodzą w następne tysiąclecie swej sławy, obdarzone przez film ciałem, duszą i charakterem. Nie wiemy, czy Achilles kiedykolwiek istniał, ale wiemy że jest nieśmiertelny. I w dodatku jest piękny jak Brad Pitt. Czego można chcieć więcej od losu?

Petersenowska wizja wojny trojańskiej poprawia Homera w dobrym kierunku. Wiemy z historii i odkryć archeologicznych, że batalia miała miejsce jakieś 3200 lat temu, wiemy z tradycji i literatury, że trwała 10 lat i rozgrywała się w okolicach wzgórza Hüsarlik nad Hellespontem, w widłach rzek Skamander i Simois. Petersen skraca wojnę do dwóch tygodni, w czasie których jest 12-dniowa przerwa w walkach, spowodowana żałobą po zabiciu Hektora. Czy warto było wodować 1000 statków, przewozić przez Morze Egejskie 50 tysięcy Achajów i potem bić się tylko przez 3 dni?

Z pewnością tak. Jest takie ujęcie w filmie, kiedy ekran wypełnia piękna, klasycznie zbudowana galera grecka, z postawionym żaglem i wioślarzami, pomagającymi wiatrowi. Potem kamera powoli powiększa dystans i w kadr wchodzi następna galera. I następna, i następna... Widok się poszerza i na koniec widzimy kolosalny przestwór morza, jak okiem sięgnąć zapełniony płynącymi statkami. Ponoć wygenerowały je komputery, klonując kilka modeli. Nieważne. Dla tego ujęcia warto było pójść na ten film...

Podobnie sklonowani zostali statyści, których zatrudniono zaledwie 2 tysiące – resztę dorobiły komputery. Jest to metoda dobra i oszczędna, a co najważniejsze – optymalizująca rezultat. Może dałoby się ją zastosować w polityce? Płacić pensję tylko trzem–czterem posłom, a frekwencję uzyskiwać przez komputerowe powielanie? O tyle to łatwiejsze, że mało kto z polityków ma coś oryginalnego do powiedzenia, a kosztują że nie daj Boże. Z drugiej strony jednak załóżmy, że tymi klonowanymi politykami byliby Lepper, Giertych, Rokita i Błochowiak... To może już lepiej płacić, żeby tych wzorów nie powielać...

W filmie Petersena Achaje i Trojanie walczą od momentu, w którym stopy pierwszych Myrmidonów dotknęły piasku Troady. Sceny batalistyczne są sfilmowane rewelacyjnie (zdjęcia – Roger Pratt, montaż – Peter Honess), i z pewnością przejdą do historii kina. Ale działają na widza nie tylko dynamiką walki, liczbą wojowników, czy perfekcyjnie wykonanymi kostiumami i sprzętem wojennym; także swoim fatalizmem. Pojedynek Achillesa (Brad Pitt) z Hektorem (Eric Bana) przejmuje dramatyzmem. Niestety, jak to w greckich dramatach, zakończenie jest wiadome i wiemy też, że go nie akceptujemy. Niestety, przebieg spraw i ich zakończenie leży w rękach Bogów.

No i twórców filmu, naturalnie. Autor scenariusza Dawid Benioff skromnie twierdzi, że tworzył „na podstawie” Iliady. Podstawa ta posłużyła wszakże do wzniesienia budowli tylko podobnej do oryginału. To, że Menelaos ginie z ręki Hektora prawie na początku wojny, nie wywołuje w widzach sprzeciwu – dobrze mu tak, antypatycznemu staruchowi. Co prawda, cała przewrotność Homeryckiego eposu bierze w łeb – w oryginale Menelaos nie tylko nie odnosi szwanku, ale po zdobyciu Troi odnajduje Helenę, przebacza jej i po krótkim pobycie w Egipcie wraca szczęśliwie do ojczyzny, gdzie obejmuje tron Lakonii i ma z Heleną jeszcze sześcioro dzieci... Piękna kobieta zawsze wygrywa... U Petersena Helena ucieka z Parysem z płonącej Troi, a potem pewnie żyją długo i szczęśliwie. Czyli cała wojna na nic... Odrażający Agamemnon, który w rzeczywistości (tej mitycznej, naturalnie) powraca do Myken jako zwycięzca, przegrywa dopiero w domu, zabity przez własną żonę Klitajmestrę i jej kochanka Egista w domowej łazience. W filmie ginie w płonącej Troi, dźgnięty nożem przez kapłankę Apolla – Bryzeidę... Dobrze mu tak, dzieciobójcy - Petersen na szczęście nie pokazał, jak czekając na sprzyjający wiatr w Aulidzie przed wyruszeniem na Troję Agamemnon zabija własną córkę Ifigenię, w ofierze dla bogini Artemidy...

W ogóle bogowie w „Troi” Petersena niewiele mieszają się do spraw ludzkich. Ani Parys nie jest protegowanym Afrodyty, ani Odyseusza nie prowadzi Atena, ani Apollo nie patronuje Troi tak, jak ponoć patronował... Zamiast pięknego boga sztuki, autor scenografii Nigel Phelps posadził w trojańskiej świątyni jakiegoś brodatego grubasa, przypominającego babilońskiego Marduka skrzyżowanego z Buddą... Prorocy i kapłani Kasandra i Laokoon z Troi, a także służący Grekom Kalchas – nie znaleźli się na liście płac.

Bezwolny, manipulowany przez kobiety i boginie Parys, wychowany wśród lasów wznoszącej się opodal Troi góry Ida, spotkał w młodości trzy boginie – Atenę, Herę i Afrodytę, które zażądały od niego rozstrzygnięcia, której z nich należy się podrzucone przez boginię niezgody Eris jabłko, z napisem „dla najpiękniejszej”. Próbowała go skorumpować Hera obiecując władzę królewską, Atena – sławę wojenną i mądrość, zaś Afrodyta obiecała mu najpiękniejszą kobietę świata – Helenę. Konkurs na Miss Olimpu wygrała Afrodyta i tym samym Parys napytał sobie – i światu - biedy.

Wolfgang Petersen pomija ten wątek. O tyle słusznie, że Helena (grana przez Dianę Kruger) zdecydowanie nie jest najpiękniejszą kobietą świata. Ale nie ma się co przejmować, bo uznawana za jeszcze piękniejszą od niej Bryzeida (Rose Byrne) nie zostałaby zatrudniona nawet w filmie „Seksmisja” jako statystka, chyba, żeby znała reżysera. Andromacha (Saffron Burow) jest nich wszystkich najładniejsza i najsympatyczniejsza, ale w końcu nie jest to film o kobietach.

Aktorsko jest to dzieło niewątpliwie wybitne. Doskonałą postać stworzył Brad Pitt, grający Achillesa jako inteligentnego mięśniaka, kierowanego impulsami, pchającymi go do sławy i zemsty, ale hamowanego przez – mimo wszystko – dobre serce. Jego główny przeciwnik Hektor to wielka rola Erica Bany, który z powodzeniem kontynuuje podbój światowego kina przez Australijczyków. Wojownik szlachetny, inteligentny, przewidujący, człowiek uczuciowy i rodzinny – taki trojański Skrzetuski. Trochę niepotrzebnie zabija Menelaosa, ale to tylko jeden taki zgrzyt charakterologiczny. Dla mnie największym zaskoczeniem był Sean Bean, zwykle antypatyczny i agresywny, tutaj kapitalnie pokazujący postać mądrego Odyseusza. Obsadzenie Orlando Blooma w roli pięknego bawidamka Parysa, pozostającego w cieniu starszego brata Hektora, tchórzliwego, ale zarazem odpowiedzialnego – było strzałem w dziesiątkę. Wreszcie, by dokończyć tej galerii męskich triumfów – wymieńmy tu Petera O’Toole’a, grającego rolę króla Priama. Ten 72-letni Irlandczyk ma momenty genialne, zwłaszcza gdy obserwujemy go jak błaga Achillesa o wydanie ciała Hektora...

Filmowi przydałaby się jakaś staranniejsza konsultacja. Poza nie pasującym wizerunkiem trojańskiego Apolla, drażni mnie fakt, że Troję postawiono niemal wprost nad morzem i że wojna toczy się na piasku, jakby były to rozgrywki ligi siatkówki plażowej. Piękne są zdjęcia słońca wschodzącego nad morzem, ale morze było na zachód od Troi... Niepotrzebnie zmarłym zarówno Grekom, jak i Trojanom kładziono dwa srebrne pieniążki na oczach, podczas gdy w mitologii greckiej był to jeden obol, kładziony do ust, jako symbol opłaty dla Charona, przewożącego przez Styks. No, ale może dla ginących aktorów związki zawodowe wywalczyły wyższą stawkę, by ewentualnie udostępnić im również bilet powrotny z Hadesu.

Hollywoodzki kicz? No nie – hollywoodzka superprodukcja. Niewątpliwie nie jest to ekranizacja jednej z lektur szkolnych, typowa dla polskiej kinematografii, która bierze na warsztat klasykę, żeby zapełnić sale uczniami, nie lubiącymi czytać. Tutaj ludzie pójdą do kina by obejrzeć wielki film, z którego dowiedzą się o greckich i trojańskich nieśmiertelnych bohaterach. W nowotarskim kinie „Tatry” w trzecim dniu po premierze sala była pełna i przeważali w niej ludzie zupełnie dorośli. Po seansie poszli do domów z wizją wspaniałej epopei w oczach i przeświadczeniem, że wojna – nawet dawna, nawet może mityczna – jest okrutna i z pewnością nie jest sprawą bogów, tylko ludzkich małości, ambicji, chciwości. Że nie tak pisał Homer? A, do diabła z Homerem! Niech spoczywa w spokoju – o ile w ogóle istniał, czego nie jesteśmy pewni. Wiemy tylko na pewno, że był ślepy.

O sprawach trojańskich - patrz jeszcze recenzję z  książki "Pieśń o Troi", niebawem recenzja z filmu "Helena Trojańska".